Jest coś nietypowego w kultowej serii Zacka Snydera i Franka Millera, którzy nakreślili specyficzną wizję legendarnej II wojny perskiej oraz dumnych czynów króla Leonidasa, jak również sprytnego Temistoklesa. Normalnie, kiedy ktoś mi proponuje, abym przez blisko dwie godziny delektował się spoconymi męskimi klatami, słuchając przy tym tekstów, skalą patosu przekraczających wszystkie możliwe limity dopuszczalne przez kinematografię, pukam się w głowę i zaczynam poważnie martwić się o jego zdrowie psychiczne.
Jest jednak pewien wyjątek. Po seansie "300" przypominają mi się te wszystkie piwne opowieści naszych ojców i stryjków, którzy z lubością rozprawiali o ekstraordynaryjnej skali pokoleniowego przeżycia, jakim było dla nich "Wejście smoka". Podobno dzieło dawało wtedy tak mocnego kopa, że każdy kanapowy lew zamieniał się w totalnego zabijakę, który po powrocie z kina otwierał drzwi do domu precyzyjnym kopniakiem, natomiast mięso przeznaczone na niedzielne schabowe tłukł własnymi pięściami.
Moi drodzy, chyba w końcu zrozumiałem ten ekscytujący stan. Kiedy dorosnę, chcę być hoplitą. Teraz proszę o wybaczenie, zostawiając Was ze świeżutką recenzją autorstwa Shaverasa. Idę rozwiązać zaległe spory z sąsiadem, który lubi raczyć się muzyką disco na cały regulator. Ludzie, sięgnijcie po chwałę!
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz