Krwawo zachodzące słońce. Regularnie, od wielu tygodni. To mogło wzbudzać w co bardziej poetyckich, romantycznie usposobionych naturach, apokaliptyczne nastroje i myśli. Powodzie, topniejące alpejskie lodowce, katastrofalne żniwa – działały nawet na zupełnie pozbawionych romantyzmu. „Mroczne lato” 1816 roku, skutek potężnego wybuchu indonezyjskiego wulkanu, dawało się we znaki w całej Europie.
Grupa młodych angielskich gentlemanów towarzyszących lordowi Byronowi – w tym i Percy Shelley z 19-letnią żoną Mary – spędzała czas w Villa Diodati nad Jeziorem Genewskim. Z dłuższych wycieczek trzeba było zrezygnować ze względu na pogodę. Pozostały przyjęcia i nocne rozmowy. Rezultatem ogłoszonego w takich warunkach konkursu na opowieść o duchach była pierwsza powieść science fiction. Pełny angielski tytuł brzmi „Frankenstein, albo współczesny Prometeusz”. Drobnostki napisane na kolanie przez obecnych tam panów nie mogą się z nią równać. Mary pracowała nad nią ponad rok. W sierpniu 1817 roku, tuż przed narodzinami córki, złożyła w wydawnictwie gotowy egzemplarz.
Po co pisać o czymś tak znanym? Motywy kojarzą chyba wszyscy, nie tylko miłośnicy fantastyki. Fakt, tylko… jakie? I wcale nie chodzi o dość powszechne mylenie stwórcy ze stworem, tylko o radykalną odmianę charakteru obu postaci.
Książka sprzedawała się słabo. Z pierwszego wydania nabyto niecałe 500 egzemplarzy. Shelley stała się słynna, a może nawet osławiona, dopiero po 1823 roku za sprawą licznych (prawie dwudziestu w ciągu kolejnych 5 lat) adaptacji teatralnych. Określenie powyższym mianem daleko idących zmian w wymowie dzieła i wizerunku postaci nie jest – delikatnie mówiąc – najszczęśliwsze. Autorzy tej pierwszej, która wytyczyła kierunek prawie wszystkim następnym (także znacznie późniejszym, filmowym), zmienili powieść z filozoficzno-naukowym tłem w mieszaninę melodramatu, horroru i czarnej farsy. Co ciekawe, autorce wcale to nie przeszkadzało. Więcej; była zachwycona przedstawieniem i dumna z sukcesu. Powody finansowe można wykluczyć; nie dostała honorarium.
Zmieniono naprawdę dużo. Mary miała szerokie zainteresowania i ciekawe kontakty towarzyskie. Tylko tytułem przykładu: już w wieku 14 lat była wraz z ojcem na publicznym wykładzie H. Davy’ego poświęconym odkryciom w chemii. Nauka była modna i seksowna w jej środowisku. Frankensteina można uznać za kwintesencję romantycznego badacza, złożoną ze znanych autorce postaci. Idealista, ekscentryk gotów w swojej obrazoburczej, a może i bluźnierczej pysze, uszczęśliwić ludzkość nawet wbrew jej woli i na własny koszt. Prometeusz nie może mieć złych intencji. Czy to pasuje do potocznych wyobrażeń? Czy może raczej rysowany grubą krechą złowrogi i szalony „czarnoksiężnik” wybuchający tubalnym buuhahahaha?
Stwór, potwór, monstrum – czy jak tam go jeszcze zwać można – uległ jeszcze większej metamorfozie. Elokwentny intelektualista stał się tępym osiłkiem pozbawionym zdolności mowy. Dorzucenie Fritza, farsowego asystenta, czy ograniczenie akcji do laboratorium i jego okolic, to w tej sytuacji drobne szczegóły bez większego znaczenia.
W powieści, opanowany obsesją Frankenstein opracował własną metodę stworzenia idealnego sztucznego życia, od razu w najbardziej ambitnej, ludzkiej postaci. Przerażony rezultatami odmówił swemu dziełu praw do ludzkiej egzystencji. Wyparł się go. Nie dał mu imienia. Tego braku nie należy uznawać za pusty symbol. Wprawdzie dla nas współczesnych, traktujących nazwy czysto konwencjonalnie, przekonanie o istnieniu jakiegoś głębokiego, istotnego związku pomiędzy nazwą i bytem wydaje się niedorzecznością; na odległość zalatuje gusłami, magią i groszowymi horoskopami, ale w tej decyzji Frankensteina pobrzmiewa echo dawnych przekonań. To odmowa prawa do istnienia.
Doktor cofnął się przed ostatnim krokiem, nie dokończył dzieła. Nie ma zresztą pewności, czy to by coś zmieniło. Autorka mnoży wątpliwości, stawia kolejne pytania, aż po najważniejsze: czy złożony z fragmentów stwór może mieć – zważywszy na zakładaną jedność duszy i ciała – spójną tożsamość? Czyli duszę właśnie.
Powieściowy stwór osiąga – w niekorzystnych warunkach, po ucieczce z laboratorium – kolejne stopnie dojrzałości intelektualnej i moralnej. Jego mózg, będący do tej pory swego rodzaju carte blanche, wypełnia się w przyspieszonym tempie. Okazuje się zdolny nie tylko do opanowania mowy i pisma, przyswojenia zrębów ludzkiej kultury – od Plutarcha do Goethego włącznie – ale i do odczuwania emocji i empatii oraz rozróżniania (i czynienia) dobra i zła.
Tylko niszczącej samotności (emocjonalnej i erotycznej) nie jest w stanie znieść. Jego wygląd budzi w ludziach odrazę i agresję. Prosi zatem i obiecuje. Stwórca jednak zawodzi po raz kolejny. Ze strachu przed powstaniem nowej, „diabelskiej” rasy, niszczy – w przejmującej, kulminacyjnej scenie – niedokończoną towarzyszkę Stwora. Ten akt rozkręca spiralę nienawiści i agresji, która wciąga antagonistów i ostatecznie doprowadza do ich zagłady.
Nie próbuję bynajmniej przekonywać, że oryginał jest lepszy, ani też, że romantyczna, egzaltowana i gotycka w formie powieść Mary Shelley trafi w gusta współczesnych czytelników. Sukces dzieła (drugiego wydania z 1831 roku) był spóźniony i krótkotrwały. „Mary instynktownie trafiła w najbardziej skrajne konsekwencje debaty o witalizmie” – pisze Richard Holmes w „Wieku cudów”, pasjonującej historii nauki brytyjskiej okresu romantyzmu. Uznanie tej teorii za nienaukową zdezaktualizowało ideowe tło powieści, a zmiana gustów estetyczno-literackich dopełniła reszty.
Wystarczy, jeśli czytelnik będzie sobie zdawał sprawę z dwoistości motywów stwora i stwórcy oraz z faktu, że to wtórny obraz ukształtował kanon odbioru obu postaci i skrystalizował się w społecznej pamięci. Film Coppoli i Branagha (1994) z Robertem de Niro w roli monstrum, który można uznać za udaną próbę powrotu do źródeł i oddania sprawiedliwości oryginałowi, nie zmienił tego nastawienia.
Źródła fantazji Mary Shelley stanowią od dawna frapującą zagadkę. Stworzyła w końcu ikoniczne postacie popkultury, przerabiane wielokrotnie na każdy możliwy sposób. Pokusie identyfikacji rzeczywistego pierwowzoru książkowego Frankensteina nie oparł się wspominany wyżej brytyjski historyk. Nie jest to jedyna ani też niepodważalna opcja, na tyle jednak ciekawa, oparta na dogłębnej znajomości kulturowego kontekstu, że nie można jej pominąć. Według Holmesa mógł nim być Johann Wilhelm Ritter, młody obiecujący badacz, autor znaczących fizycznych odkryć, który oddał się podejrzanym eksperymentom na zwierzętach przy użyciu potężnych baterii galwanicznych. „Trudno sobie wyobrazić coś równie odrażającego i poniżającego dla ludzkiego zrozumienia, jak to, o czym ci ludzie marzą” – można przeczytać w enigmatycznym, poufnym raporcie skierowanym do Royal Society. Ritter zmarł w 1810 roku, obłąkany, mając zaledwie 33 lata.
O co mogło chodzić? „Z chwilą pierwszego podziałania łukami elektrycznymi szczęka zaczęła drżeć, połączone z nią mięśnie skurczyły się, a lewe oko się otworzyło… Podłączono mu przewody do ucha i do odbytu, co jeszcze bardziej zwiększyło skurcze mięśni… Ramiona na przemian wznosiły się i opadały… pięści się zaciskały i uderzały gwałtownie w stół, na którym leżało ciało; w sztuczny sposób przywrócone zostało naturalne oddychanie… kiedy do ust zmarłego zbliżano zapaloną świecę, gasła kilka razy… Witalność mogłaby być przywrócona w pełni, gdyby wiele ukrytych okoliczności nie uczyniło tego niestosownym”. Wspomnianą niestosownością był zapewne fakt, że ciało należało do straconego sześć godzin wcześniej mordercy. Według kolejnej relacji inny nieboszczyk miał podobno śmiać się i spacerować. Prasa nie od dziś ma problem z wiarygodnością.
Niestety nie są to relacje z doświadczeń Rittera, tylko z publicznych (!) pokazów przeprowadzanych w Londynie w 1803 roku przez Giovanniego Aldiniego, profesora anatomii z Bolonii. To się działo przy otwartej kurtynie! W czasach, kiedy nie istniały naukowe komisje etyczne, tylko decyzja władz – podejmowana najczęściej na skutek oburzenia opinii publicznej – mogła doprowadzić do zaprzestania takich eksperymentów. A Ritter przeprowadził się z pruskiej Jeny do bawarskiego Monachium, żeby mieć więcej swobody. Może jakieś informacje o jego wyczynach dotarły do Mary?
Dlaczego nie Aldini? Bo według niejasnych tropów pozostawionych przez autorkę w samym dziele (i w przedmowie do drugiego wydania), Frankenstein miał być Niemcem, a nie Włochem. Nazwisko sugeruje żydowskie pochodzenie. Źródłem inspiracji doktora miały być cele (lecz nie metody) dawnej chemii. Tylko tyle ujawnia Shelley, cała reszta to spekulacje.
Nawet jeśli uznamy, że Ritter miał duży wkład w ukształtowanie postaci Frankensteina, to za sobą mamy co najwyżej połowę zadania. Pozostaje kwestia źródeł, które miały lub – ostrożniej – mogły mieć wpływ na kształt bezimiennego stwora. Drgające pod wpływem łuku elektrycznego zwłoki, robiące – nawet w relacji – makabryczne wrażenie, to o wiele za mało. Moda na doświadczenia z elektrycznością nie wystarcza za odpowiedź. Podobnie jak sugestia, że kreacja potwora miałaby być odwrotnością sekcji (albo i wiwisekcji, które podówczas przeprowadzano na zwierzętach i relacjonowano ze wszystkimi szczegółami). Powieściowy Stwór jest równorzędnym partnerem swego stwórcy, osobowością, a nie zbiorem ożywionych tkanek. Nie powinno się go tak lekceważyć.
Poszlaki prowadzą do alchemii i kabały. W obu tradycjach, dziś prawie zupełnie – poza środowiskiem historyków – zapomnianych, występuje motyw sztucznego człowieka. Homunkulus i golem to uosobienie bardzo starych, by nie rzec odwiecznych, ludzkich marzeń o boskiej potędze i panowaniu nad życiem i śmiercią. Na tak abstrakcyjnym poziomie ogólności całkiem pasują do powieściowego stwora. Porównywanie ma zatem sens. Czy Mary znała te tradycje?
Uważny czytelnik już wie, że na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Czy mogła je znać? Zapewne. Właściwie – jak się okaże – można to założyć z góry. Tylko niewiele na razie z tego wynika. Dlatego lepiej odłożyć odpowiedź, poznać szczegóły. Zająć się motywem sztucznego człowieka w tych dawnych tradycjach, niezależnie od powieściowego stwora. Będzie on tylko nicią przewodnią i punktem odniesienia w poszukiwaniach, bo jakieś znaki orientacyjne są jednak potrzebne.
Początki kabały lokują sami kabaliści na Synaju, gdzie Mojżesz miał otrzymać nie tylko dekalog, ale i ustną Torę – tradycję właściwej (wtajemniczonym) interpretacji. Tyle ogólnego wprowadzenia musi wystarczyć. Zajmując się kabałą (jak i alchemią) łatwo popaść w – nomen omen – kabałę. Zarzuty, że powiedziało się za dużo i nie na temat lub odwrotnie, za mało, niczego nie wyjaśniając, są trudne do odparcia. Ze względu na formę, symboliczną, celowo niejasną, jej interpretacja nie była, nie jest i chyba nie może być jednoznaczna.
Natomiast co do samego golema, to żeby odszukać go w Biblii (zwłaszcza w tłumaczeniu), trzeba mieć sporo determinacji i wyobraźni. Słowo to występuje w hebrajskim oryginale tylko raz, w Psalmie 139, który kabalistyczna tradycja wkłada w usta Adama. Formowany z gliny lub ziemi (po hebrajsku – „adama”), nie w pełni ukształtowany, nie tknięty jeszcze tchnieniem Boga – Adam jest golemem.
W tej sytuacji każdy akt kreacji golema jest oczywistym naśladownictwem boskiego. Zazwyczaj nie było w tym jednak – co znaczące – bluźnierstwa. Kabaliści nie używali ciemnej – jak byśmy dziś mogli powiedzieć – strony mocy. Przeciwnie; naśladowali Boga w dostępnym i dozwolonym zakresie. Wprawdzie boskie utożsamienie myśli, słowa i rzeczy było nieosiągalne, ale przekazaną człowiekowi iskrą twórczości (wszak Bóg stworzył człowieka na własny obraz i podobieństwo) mogli się posłużyć. Posługiwali się boskim imieniem (imionami) i gematrią, liczbowo-literową kombinatoryką, próbując odkryć dzięki mistycznej spekulacji właściwe połączenia znaków Tory – będącej jednocześnie hardware'em i software'em rzeczywistości – rozsypanej przez Boga po akcie stworzenia.
W metodach ożywiania golema widoczna jest pewna plastyczność. Najpierw formowano ludzką postać z ziemi (gliny), koniecznie dziewiczej, nieuprawianej. Następnie krążąc wokół niej, podnoszono przy pomocy śpiewnych recytacji. Na koniec uruchamiano przez wygrawerowanie na czole słowa „Emet” oznaczającego prawdę, boską pieczęć. Napis mógł się też pojawiać samoistnie. Znacznie późniejsze, ale bardziej praktyczne – ze względu na sugerowaną czasem wielorazowość użytku – było umieszczanie pergaminu z tym napisem na czole lub wkładanie go pod język.
W żadnym wypadku nie można tego określić mianem technologii, byłby to niewybaczalny anachronizm, bo sukces zależał od stopnia wtajemniczenia, dojrzałości duchowej adepta. Golem do końca średniowiecza jest wyłącznie doświadczeniem mistycznym, inicjacyjną duchową kreacją. Nie wkraczał w świat realny i nie podejmował w nim żadnych funkcji. Służąca żyjącego w XI-wiecznej Hiszpanii Salomona ibn Gabirola nie jest dobrym kontrprzykładem, chociaż nazywana jest golemem. Jej twórca oskarżony o rozwiązłość (albo o czary), aby się oczyścić, miał ją – zgodnie z legendą – rozłożyć na części (drewniane kawałki i zawiasy), a nawet złożyć z powrotem, co wyraźnie wskazuje na automat.
Wyobraźnię kabalistów pobudzała średniowieczna legenda o Ben Sirze (Syrachu) i jego ojcu, Jeremiaszu. Mieli oni stworzyć sztucznego człowieka na dworze Nabuchodonozora, władcy Babilonii. W opowieści golem ostrzega twórców przed bałwochwalstwem, do jakiego może doprowadzić tworzenie podobnych mu postaci i podaje przepis na destrukcję. Samo wymazanie pierwszej litery (pozostaje „met” – martwy) to za mało, trzeba jeszcze powtórzyć rytuał w odwrotnym porządku. W najbogatszej wersji legendy napis jest dłuższy (JHWH Elohim Emet), a nowo stworzony człowiek wydrapuje nożem literę ze swego czoła pozostawiając napis – „Bóg jest martwy”. W dłuższej rozmowie podaje sposób (ten sam) i przyczyny, dla których należy go unicestwić. Na koniec Jeremiasz stwierdza: „Zaprawdę, takie rzeczy winno się tylko studiować, aby poznać siłę i wszechmoc stwórcy tego świata, nie po to zaś, żeby je urzeczywistniać”. Wkroczenie golema w realny świat byłoby początkiem śmierci Boga! Wyraźne ostrzeżenie, ale to nie golem stanowił bezpośrednie zagrożenie, tylko groźba ubóstwienia jego twórców.
Zakres dostępnych golemowi ludzkich umiejętności – zależny od rodzaju duszy, którą mógł posiadać – był wśród średniowiecznych kabalistów przedmiotem kontrowersji. Dość powszechnie zgadzano się, że posiadać może duszę witalną, nefesz – umożliwiającą poruszanie się, ale nie mowę i utożsamianą z nią zdolność do racjonalnego rozumowania. Były jednak i inne opinie. Odmawiano golemowi w ogóle zdolności do posiadania ludzkiej duszy, uznając, że jego witalność nieco tylko przewyższa zwierzęcą. Z drugiej strony twierdzono, że golem jest niemy nie ze swej natury, lecz tylko w obecnych warunkach. Mógłby on mówić (a może i myśleć), gdyby jego stwórca był istotą bezgrzeszną. Jeszcze inni przyznawali mu zdolność mówienia, ale oddzieloną od rozumu, niedostępnego golemowi. Posiadanie przez niego popędu płciowego powszechnie wykluczano. Bezdzietnego człowieka porównywano do golema. Był pustą formą, martwym za życia.
Golem jako głupi, magiczny parobek, który może stanowić bezpośrednie zagrożenie dla otoczenia, a nawet dla istnienia świata, to bardzo późny produkt masowej wyobraźni polskich chasydów w XVII wieku, kiedy to legenda, będąca inspiracją dla mistycznych praktyk inicjacyjnych i śmiałych myślowych spekulacji, na powrót stała się legendą. Tak twierdzi w książce „Kabała i jej symbolika” Gershom Scholem, historyk i znawca żydowskiej mistyki.
Nowy typ legendy zapoczątkowany został opowieściami o żyjącym w XVI-wiecznym Chełmie rabbim Eliaszu. Twórca nie dostrzegł na czas zagrożenia, jakim stał się ciągle rosnący golem i kartka z ożywiającym go napisem była już dla Eliasza zbyt wysoko. Skłonił golema podstępem do pochylenia się, a on – po zerwaniu pergaminu – rozpadając się, przygniótł swego twórcę albo też (w innej wersji) dotkliwie go poranił. Inny, niezręczny i nieostrożny golem Dawida Jafe, pełniący funkcję szabes goja, miał być przyczyną pożaru, który strawił całe Grodno. W tej sytuacji problem Izraela Baal Szem Towa wzbudza tylko uśmiech. Jego golem, mając naoliwić wóz, nie ograniczył się do piast kół, tylko wysmarował pojazd w całości. To najłagodniejszy wymiar kary, być może dlatego, że dotyczy tego właśnie, najważniejszego dla chasydów, baal szem towa („mistrza dobrego – bożego – imienia”).
Z innego względu ciekawa jest późna i „negatywna” legenda, której bohaterem jest żyjący już w XVIII wieku Eliasz, zwany Gaonem z Wilna, biegły kabalista, ale jednocześnie zaciekły przeciwnik chasydyzmu. Miał on na znak otrzymany z nieba odstąpić od stwarzania golema. Może jego duchowi następcy czuli potrzebę wytłumaczenia, dlaczego pod tym względem nie dorównał przeciwnikom i nie spełnił żywionych oczekiwań, a może znowu mamy do czynienia z ostrzeżeniem?
Powieść Mary Shelley jest zbieżna z tradycją kabalistyczną w wielu punktach: ostrzegawcza wymowa dzieła, rozbudowana problematyka duszy, zagrożenie, jakie może stanowić sztuczny człowiek dla swego twórcy i otoczenia. Nawet możliwość posiadania przez niego płci jest obecna gdzieś tam na marginesie żydowskiej tradycji.
Z kolei Frankenstein stanowi negatyw kabalisty. Pracuje samotnie, w opozycji do Boga. Przy kreacji sztucznego życia za nic sobie ma jego zakazy i nakazy. W takim ujęciu brak imienia stwora zyskuje na znaczeniu, podobnie jak imię samego doktora. Wiktor nie okazał się zwycięzcą.
Powraca pytanie o wiedzę autorki na temat kabały i alchemii oraz użytek, jaki z niej zrobiła. Mogła łatwo poznać obie podejrzane tradycje. W XIX wieku już nie cieszyły się powagą w środowisku uczonych, ale jeszcze stanowiły salonową rozrywkę ekscytującą bogatych dyletantów.
Za ostateczny cios, symboliczny koniec alchemii, można uznać dopiero samobójstwo Jamesa Price’a, doktora medycyny i członka Royal Society, zmuszonego w 1783 roku do powtórzenia w kontrolowanych warunkach swoich słynnych doświadczeń z transmutacją metali. To zaledwie jedno pokolenie przed Mary!
Podobnie z kabałą. Najsłynniejsza, praska legenda o golemie, którego miał rzekomo stworzyć w XVI wieku Jehuda Loew ben Bacalel dla obrony prześladowanej społeczności, trafiła do Czech z Polski i została spisana dopiero na początku XIX wieku! Kabałę uznawano wprawdzie – nawet w żydowskich środowiskach – za podejrzany zabobon, właściwy niewykształconym Sefardyjczykom, ale ciągle była to żywa tradycja.
Zatem, czy je poznała i wykorzystała? Kabała pasuje. Jednak cały powyższy wywód to tylko poszlaki i nie ma raczej sposobu, by je powiązać w nieodparty łańcuch dowodowy. Zbieżna ewolucja – właściwie dewolucja, uproszczenie – motywów stwora i golema, jest zabawną ciekawostką.
Alchemią Mary nie musiała się interesować, nie miała powodu. Rzeczywistość (Aldini, Ritter) była aż nadto inspirująca. Zza ich doświadczeń sztuka spagiryczna przeziera jednak całkiem wyraźnie. Palingeneza, ożywianie martwych organizmów, była jednym z najważniejszych celów stawianych sobie przez alchemików. Tylko że na wstępie trzeba było ciało dokładnie spopielić, a dopiero później, na wzór feniksa, ożywić używając Sztuki. Cel niby ten sam, ale metoda – na razie – zupełnie innego typu.
Swoista fizjologia wtargnęła do alchemii późno, dopiero w XVI wieku za sprawą Paracelsusa. Jego recepta na stworzenie homunkulusa zerwała z mistyczną tradycją (zbliżoną nieprzypadkowo do kabalistycznej) i wytyczyła następnym pokoleniom kierunek poszukiwań. Poniżej kluczowy fragment, przytoczony przez Romana Bugaja w książce „Hermetyzm”.
"… nasienie jakiegoś mężczyzny w zamkniętym naczyniu samorzutnie użyźnia się z najwyższą putrefakcją, Ventre equino przez 40 dni lub tak długo, aż stanie się żywym i poruszy się, co łatwo spostrzec. Po tym czasie będzie on ogólnie biorąc podobny do człowieka, lecz przezroczysty i bez ciała. Dalej ma być on mądrze żywiony (tajemniczą pożywką z krwi ludzkiej), aż do 40 tygodni, i trzymany w cieple, równym ciepłu brzucha kobyły: z tego staje się kompletny, prawdziwy człowieczek-dziecko, ze wszystkimi członkami, jak inne dziecko urodzone z kobiety, lecz dużo mniejsze; dlatego nazywa się go Homunkulusem, i potem ma być nie inaczej, jak inne dziecko wychowywany z wielką pilnością i troską, aż swego czasu dojdzie do rozumu". Do frankensteinowego patchworku ze zwłok jeszcze daleko, ale droga została wytyczona.
Być może zainteresuje niektórych czytelników podawana przez Paracelsusa informacja, że dorosłe homunkulusy stają się olbrzymami, karłami i innymi potworami i mają wrodzoną – z racji swego pochodzenia – wiedzę na temat wszystkich tajemnych rzeczy, co czyni z nich niezwykle groźnych przeciwników.
Książka Mary Shelley została uznana za pierwszą powieść science fiction, stąd nie od rzeczy będzie postawienie na koniec pytania: czy dawni kabaliści i alchemicy wierzyli w skuteczność swoich receptur i rytuałów? Pomimo wielu relacji o odniesionych przez nich sukcesach, żaden racjonalnie nastawiony czytelnik nie ma chyba wątpliwości, że nie mogą być one prawdziwe. Wbrew pozorom odpowiedź na tak postawione pytanie nie jest prosta. Wierząc w istnienie analogii pomiędzy mikro- i makrokosmosem, czyli pomiędzy człowiekiem i światem, nie mieli kryterium falsyfikacji. Tylko doskonały duchowo alchemik (i kabalista) mógł ulepszyć świat. Właściwa osoba twórcy była niezbędnym elementem receptury. Nawet jeśli się nie udawało, to nie można było stwierdzić, że nikomu się nie uda. Poza tym, nie było czym się chwalić. Stworzenie sztucznego człowieka uznawano zatem za realne, choć skrajnie trudne. Możliwe, nawet jeśli nie w tych czasach, to kiedyś. Innymi słowy: fantastyka przed fantastyką nie była fantastyką.
Dziś mamy do czynienia z odwrotną sytuacją. Niby. To czasy fantastyki po fantastyce. Literacka fantazja nie jest w stanie nadążyć za nauką i technologią. Znowu wszystko jest możliwe. Kiedyś. Tylko lokujemy ten czas nie w przeszłości, a w przyszłości. Transhumanizm to nowe imię bezimiennego stwora z powieści Mary Shelley. Ostrzeżenie się zdezaktualizowało?
Komentarze
Szkoda. Nie byłoby tematu, gdyby rozbieżność między tekstem a obrazem zaprowadziły prozę Kelly tam, gdzie podążyły androidy Dicka, być może śniące o elektrycznych owcach. Temat jednak jest taki, jakim go przedstawiłeś i - niestety - nie wróżę mu nic dobrego. Wątpię, by ktoś chciał dla samej sztuki powtarzać wersję z de Niro, popcornowe bzdury o zombiakach w stuporze tworzy się łatwiej, taniej, owocują znacznie większą ilością pieniążków. Co pozostaje nam zrobić? Chyba tylko pisać takie właśnie teksty - równie dobre, wnikliwe i analityczne, bowiem tendencja do deformacji tyczy się wszystkich podobnych tematów, o czym opowiemy przy okazji "Filozofii Dnia Siódmego" i rozważań o mitologii. Tak czy siak - brawo, Jezid
Dodaj komentarz