Gdy wystukuję ostatnie litery tego tekstu, polska premiera Nolanowego "The Dark Knight Rises" zbliża się wielkimi krokami, co też było impulsem, a zarazem dobrym pretekstem, aby przypomnieć o pierwszej wizycie na srebrnym ekranie Mrocznego Rycerza. Miało to miejsce w roku 1943 – zaledwie cztery lata po komiksowym debiucie. Za jego produkcję odpowiedzialne było studio Columbia Pictures, na stołku reżysera zasiadł zaś prawdziwy wyrobnik Hollywood (ponad 160 filmów i seriali na koncie!) – Lambert Hillyer. Co tydzień widzowie mogli zobaczyć, jak dzielny obrońca Gotham, z Robinem u boku, krzyżuje plany podstępnemu Daku – japońskiemu superszpiegowi.
Zaangażowanie USA w drugą wojnę światową odcisnęło silny wpływ na amerykańskiej popkulturze tamtego okresu. Fikcyjne postacie, nawet takie jak Kaczor Donald, brały udział w zmaganiach wojennych, podnosząc zarazem morale żołnierzy, jak i społeczeństwa. Ten los nie ominął postaci komiksowych herosów, ba!, tworzono zupełnie nowych bohaterów w tym celu – vide dość dobrze znany Kapitan Ameryka (na okładce pierwszego dedykowanego mu komiksu daje w zęby samemu Hitlerowi). Wróćmy jednak do naszego Batmana, który w kinowej adaptacji stał się tajnym agentem rządowym (sic!), walczącym z siatką japońskiego wywiadu, budowaną przez demonicznego Tito Daka. To także wymóg czasu, Batman nie mógł w chwili próby – jaką dla Stanów była wojna – pracować na własną rękę, cenzura by tego nie przepuściła. Co ciekawe, policja miasta Gotham nie wiedziała nic o współpracy Gacka z wywiadem, dla nich pozostawał dostarczającym związanych gangsterów zamaskowanych mścicielem.
Serial został podzielony na 15 odcinków, zwanych dla niepoznaki aktami, trwających od kilkunastu do dwudziestu paru minut. Taki podział nie różnił "Batmana" od innych produkcji z herosami w trykotach z lat czterdziestych. Również charakterystycznym motywem okresu było kończenie epizodów cliffhangerami – dla przykładu znokautowany przez zbira Batman zostaje zrzucony do szybu windy, a ta właśnie zjeżdża. Ha! Napięcie rośnie, w głowie widza rodzi się niejedno pytanie, w mojej zaś dokładnie dwa: czy w ten sposób dobiegnie końca krucjata zamaskowanego mściciela w przykrótkiej pelerynie? Czy będę mógł zakończyć "gryzmoladę" i położyć znużone pracą palce na zimnym szkle, pełnym pienistego trunku o barwie złota? Odpowiedź brzmi: podwójne NIE! Robin, pomocnik Batsiego, ratuje mu tyłek zatrzymując maszynerię. Brawo, brawo! Gdyby nie ty, dzielny Robinie, Zakapturzony Krzyżowiec nie dożyłby do końca serialu, a ja miałbym fajrant.
Wyzłośliwiam się dlatego, bo "cliffhangery" w "Batmanie" były eksploatowane aż do bólu. Rozumiem, że w latach czterdziestych działały, były popularnym motywem i stosowanym powszechnie w produkcjach tego typu, ale używanie ciągle tego samego schematu, w prawie każdym odcinku, zwyczajnie psuło efekt, jaki ten trik fabularny miał wywołać. Zamiast zamierzonego napięcia – uczucie znużenia. Dodam jeszcze, że nadmiar sytuacji tego typu źle świadczy o umiejętnościach bojowych Nietoperza. Większość walk musi zatem przegrać, pozostawiony przez bandytów na pewną śmierć. Pewną, gdyby nie "pewna" odsiecz Robina.
Zatrzymam się na moment przy kreacji "Mrocznego Rycerza". Pierwszego filmowego Batmana zagrał, 23 letni wówczas, Lewis Wilson. Trzeba przyznać, że wyglądał dość głupio w kostiumie – majtki na trykocie sięgały powyżej pępka, peleryna do kolan i ta śmieszna maska, właściwie kaptur z odstającymi rogami, wzorowany na zasłonie twarzy z pierwszych przygód Batsiego w Detective Comics. A szkoda, bo w komiksie maska już od 3 lat miała nadany klasyczny kształt, używany zresztą (z drobnymi modyfikacjami) do dziś, i można było swobodnie go wykorzystać – zwłaszcza, że reszcie stroju bliżej do koncepcji z 1940, niż 1939 roku. Wracając do gry Wilsona – widać, że w jego Nietoperzu mało jest mroku, owszem nie brak mu miejscami pewnej powagi, ale jednak czuć od niego luz, dystans do roli pogromcy zbrodni. W czasie akcji wymienia się dowcipami z Robinem, również za często się śmieje. Wyraźnie widać, że tamtejsza kreacja koliduje ze współczesnym nam wizerunkiem bohatera. Niemniej jednak w kilku punktach utrwaliła w popkulturze pewne charakterystyczne dla niego elementy.
"Zakapturzony Krzyżowiec" jest, jak w komiksie, detektywem. W celu uzyskania informacji, bada w laboratorium dowody z miejsca zbrodni, w przebraniu złodziejaszka infiltruje mafię czy też przesłuchuje złapanych gangsterów w swojej jaskini. "Wyciska" z nich zeznania za pomocą strachu, grożąc im, że rzuci ich na żer fruwającym dookoła nietoperzom – wiem, brzmi to głupio, ale w tym tkwi urok takich produkcji. Batman przedstawiony został jako heros, który nie tylko wykorzystuje przeciw złu siłę, ale też nieprzeciętny intelekt. Nawet bardziej ten ostatni, bo bicie nie idzie mu najlepiej, ciągle zaplątuje się we własną pelerynę.
Wilson zdecydowanie lepiej zagrał drugą twarz bohatera, Bruce’a Wayne’a – bogatego "playboya", luzaka, który jednak potrafi wzbudzić pewną dozę zaufania do siebie. Robin/Dick Grayson, grany przez Douglasa Crofta, choć prawie zawsze pojawia się u boku Batmana, niemniej pozostaje zdecydowanie w jego cieniu. Czasem zażartuje razem z Brucem z Alfreda, głównie jednak postać ta ma wyciągać Batsiego z opresji. Jego relacje ze starszym kolegą w trykocie mają tu charakter bardziej koleżeński, wyglądają jak te pomiędzy braćmi, co trochę odstaje od dzisiejszego wizerunku "dynamicznego duetu".
Przeciwnikiem Nietoperza (wpływ wojny dał tu o sobie wyraźnie znać) został bezwzględny japoński szpieg – Tito Daka (w tej roli doświadczony aktor – J. Caroll Naish). Facet był absolutnym wcieleniem zła, zmieniał ludzi za pomocą specjalnej maszynerii w zombie, używał radiowej broni i robił wszystko to, czego można by się spodziewać po stereotypowym geniuszu zbrodni – miał nawet dół z aligatorami i od czasu do czasu wrzucał tam kogoś. Zbudował siatkę szpiegowską – opartą o lokalny półświatek – a jego celem, otwarcie sformułowanym, było zniszczenie amerykańskiej demokracji (sic!). Do bólu przerysowana postać, niemniej zagrana całkiem dobrze. Tyczy się to zresztą wszystkich ról w serialu.
"Batman", patrząc z perspektywy dzisiejszego widza, wyraźnie się zestarzał. Można i ceni się go dziś głównie za dosyć specyficzny urok "campu", wynikającego po części z małego budżetu (zmora seriali z tamtego okresu), jak i głupkowatego scenariusza tej w sumie poważnej historii. Serial wzbogacił uniwersum Batsiego o kilka ważnych elementów takich jak jaskinia nietoperza, stary zegar zasłaniający ukryte przejście do niej czy postać szczupłego służącego – zyskuje więc, przeważnie dla fanów detektywa w pelerynie, sentymentalne znaczenie. Myślę, że warto choćby z czystej ciekawości, jeśli nadarzy się gdzieś taka możliwość, zobaczyć parę odcinków z pierwszej przygody Batmana na ekranie, kiedyś kina, dziś telewizora/monitora. Przy odpowiedniej dozie dystansu można jak najbardziej czerpać przyjemność z oglądania filmu, a jeśli nie, to pozostaje swoista "głupkowata" radość płynąca z campu.
Komentarze
Dodaj komentarz