Fantasy od zawsze uważana była za niszową rozrywkę. Smoki, czary, nade wszystko gołe baby – kto by coś takiego chciał czytać?! Oprócz dzieci. I dorosłych. Niedojrzałych, rzecz jasna.
Nasza epoka i nasi „znawcy” zapomnieli o pierwszej, zdecydowanie najważniejszej funkcji literatury – funkcji rozrywkowej. Jak książka ma być atrakcyjna, skoro większa jej część jest galopem po wertepach kunsztownego słownictwa? W jaki sposób ma ona wygrać z dobrym filmem, dobrą grą komputerową?
Niestety, tak zwanie eksperci, specjaliści i inne, podobnego typu dziwolągi nie zamierzają się przejmować żałosnymi uwagami pseudointeligentów. Dla nich, jeżeli ktoś wymachuje bronią, jeżeli pojawia się dziwka, wykonująca swój zawód, nie zaś płacząca nad marnym losem, jeżeli (nie daj Boże!) ktoś powie słowo „kurwa”, książka musi być kiczowata, zła i niegodna nawet przeglądnięcia. Jeśliby jednak bohaterem uczynić mizernego człeczynę, przez większość czasu podziwiającego naturę i, obowiązkowo, nieszczęśliwie zakochanego, który na końcu popełnia samobójstwo – arcydzieło przez wielkie „A”! Dlaczego, pytam, dlaczego?
Bardzo bawi mnie argument, którym próbowali mnie zaszachować zwolennicy obecnych lektur. Mówili oni o wartościach moralnych, niesionych przez owe książki. Jakie, przepraszam, wartości moralne? Po pierwsze, aby te wartości poznać, należałoby przeczytać zadane tomiszcza, czego oczywiście większość nie robi, z bardzo prostego powodu – są nieciekawe. Po drugie, słowo moralność ma w dzisiejszych czasach znaczenie równie szerokie, co estetyka – znaczy się, nie da się go dokładnie zdefiniować, każdy wykształca własne, opierając się tylko o bardzo ogólne wskazówki. Nie uczmy ludzi, co mają myśleć, tylko jak mają myśleć. Po trzecie, chyba najważniejsze – wytłumaczmy dziecku (edukacja od podstaw i te sprawy), że miast grać na komputerze, niech poczyta sobie „Tajemniczy ogród”. Bo niesie wartości moralne.
Fantastyka nie jest płochą, żenującą rozrywką, jak chcieliby jej krytycy. To nierzadko dorosłe, dojrzałe dzieła, dotykające ważkich tematów, rozterek moralnych, refleksji nad istnieniem. Po prostu, prócz tego, zazwyczaj leje się tam krew, bohaterowie żywią do siebie głębokie emocje (a nie tylko zakochują się w pierwszej napotkanej kobiecie), szczęka oręż, huczy artyleria. I właśnie to, z niezrozumiałych dla mnie względów, klasyfikuje fantasy jako mało znaną niszę.
Pal licho lektury z podstawówki, bo one są jeszcze znośne. To w gimnazjum i liceum, właśnie wtedy, kiedy człowiek powoli wkracza w dorosłość, zaczyna się prawdziwa plaga i miast oczytanych uczniów posiadamy rzeszę analfabetów, którzy nawet swojego ulubionego słówka, „chuj”, nie potrafią napisać poprawnie. A wyobraźmy sobie, że zaczynamy od „Hobbita”. Później „Władca Pierścieni”, trzy opasłe tomiszcza. „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”, „Piknik na skraju drogi” braci Strugackich. Może „Wiedźmin” lub „Trylogia husycka” Sapkowskiego. Powieści Lema. Wszystkie wymienione tutaj pozycje, wymyślane na szybko, ot tak, nadają się jako zamienniki lektur szkolnych. TFU, zamienniki?! Dużo bardziej wartościowe i, przede wszystkim, ciekawsze produkty!
Ale nie. Przywalimy „Krzyżakami”, w pysk dostaną „Syzyfowymi pracami”. Sierpowy „Balladyną”, dwa podbródkowe „Panem Tadeuszem”, „Dziadami” i seria kończąca – „Cierpienia młodego Wertera”, „Nad Niemnem”, „Konrad Wallenrod”. Doczytamy jeszcze „Fortepian Szopena”, „Bema pamięci żałobny Rapsod”, „Coś ty Atenom zrobił, Sokratesie” – i z nami koniec. Zarażamy się wiekuistym wstrętem do słowa pisanego.
Ja, na całe szczęście, wychowałem się w rodzinie wręcz namawiającej mnie do czytania. I tylko dlatego czytam do dzisiaj. Bo od najmłodszych lat wiedziałem, że prócz „Karolci” istnieje magiczny świat Harry'ego Pottera, a miast „Ani z Zielonego Wzgórza” wybierałem „Zadziwiającego Maurycego i jego uczone szczury”. Rozumiem jednak, iż istnieją domy, w których słowo pisane nie jest najpopularniejszą formą spędzania czasu. Ba, zapewne jest ich zdecydowana większość. Nie potępiam, wszak to wybór świadomych, dorosłych ludzi. I przede wszystkim w tych przypadkach szkoła winna zachęcać, miast obrzydzać i zanudzać. Błagam, skończmy już z wzajemnym przerzucaniem odpowiedzialności. Szkoły na rodziców, rodziców na szkołę.
Potrzebujemy głębokiej reformy. To wiadomo od dawna, statystyki prezentują się zatrważająco, z roku na rok jest gorzej, społeczeństwo głupieje. Sami dokonujemy zamachu na własny język, kierunki humanistyczne są w głębokim odwrocie, czemu trudno się dziwić, gdyż ciężko zarobić dzięki nim na chleb. Jeżeli ta sytuacja się nie zmieni, skończymy jako społeczeństwo inżynierów, doktorów czy profesorów, porozumiewających się za pomocą charknięć i chrząknięć. Poprzednie epoki wykrztusiły nam przeróżne spuścizny, jedne gorsze, drugie lepsze. Co my pozostawimy po sobie? Żywność modyfikowaną genetycznie czy wieżowce w Dubaju?
Jeszcze jedna myśl, na sam koniec. Akapit, który powinien chyba zaczynać się od słynnego zdania „I have a dream”. Wyobraźmy sobie piękną utopię, w której wypieprzono rzeczy niepotrzebne, usprawniono niedociągnięcia, dodano warte wzmianki nowinki. Na lekcji języka polskiego przerabiamy lekturę z nowej listy, dajmy na to, którąkolwiek część „Wiedźmina”. Uczniowie aktywnie uczestniczą w dyskusji, cenne uwagi (uwagi, nie monologi) dorzuca nauczyciel, wreszcie wyciągamy wnioski. A na koniec lekcji temat pracy domowej – „Czy Jaskier jest postacią komiczną? Przytocz cytaty”.
Za Markiem Twainem – spuśćmy zasłonę miłosierdzia na tę scenę.
Komentarze
Każdy czyta to co lubi, jakieś pojęcie o klasyce literatury swojego narodu powinno się mieć (albo cudzego narodu np. litewskiego).
O poezji, przez grzeczność, wspominał nie będę.
Dodaj komentarz