Popularyzacja historii i sztuki od zawsze stanowiła niedoścignione marzenie wszystkich znawców, pasjonatów i propagatorów tych dwóch dziedzin. Wiek XX przyniósł im ogromny przełom, za sprawą mediów pozwalając na przynajmniej częściową realizację tego marzenia. Kultura popularna i przemysł rozrywkowy pełnymi garściami czerpały ze światowego dziedzictwa, zwłaszcza w zakresie tak spektakularnym, jak mity i legendy, wręcz proszące o przeniesienie ich na ekran komputera lub do sali kinowej. Jednakże jaką cenę zapłaciliśmy za wydobycie dawnych opowieści z głębin leksykonów i akademickich opracowań? Czy podawany nam komercyjny fast food zachował jakiekolwiek wartości odżywcze swego pierwotnego surowca?
Ilustrowanie kierunku, w którym popkultura prowadzi mitologię, możemy zacząć od skupienia się na telewizyjnej wersji opowieści o bodaj najbardziej znanym bohaterze legend. W 1995 roku Kevin Sorbo po raz pierwszy wcielił się w rolę serialowego Herkulesa, dostarczając mnie i wielu moim rówieśnikom mnóstwa wspaniałych wspomnień z dzieciństwa. Ta amerykańsko-nowozelandzka produkcja opowiadała o przyjaznym sąsiedzie z siłowni, który w wolnym czasie oczyszczał okolicę z awanturujących się olbrzymów, tworzonych KOMPUTEROWO (!) maszkaronów, okazjonalnie zaś wchodził w konflikty ze złymi (a jakże) bogami. Uwielbiałem te popołudniowe seanse z długowłosym mięśniakiem w roli głównej, a jednak z czasem zacząłem zastanawiać się, skąd na twarzy mego ojca ten źle skrywany grymas, ilekroć siadałem do jednej ze swych ulubionych "bajek". Byłem już wówczas całkiem nieźle zaznajomiony z mitologią – miałem na koncie przeczytaną "Odyseję", "Iliadę" i kilka mniejszych legend, jednak największy z greckich herosów wciąż pozostawał dla mnie "tym fajnym gościem, który walczy z potworami i ma różne przygody". Czas pokazał, że dokładnie tym samym był i pozostał dla twórców serialu. Jolaos z woźnicy zmieniony w sidekicka, nienawistna Hera, przygłupi Ares, czarnowłosa Xena-Pamela jako okazjonalny dodatek, przekształcająca spektakl w nową wersję "Słonecznego patrolu", w końcu sam Herakles, zmieniony w Herkulesa, z którego rzymską konwencją miał tyle wspólnego, co cały serial z mitologią. Wtedy jednak, mimo świadomości przekłamań, nie przeszkadzało mi to. Nawet dziś spoglądam na Kevina Sorbo z sentymentem i przyjemnością w rodzaju: "dobre, bo głupie".
Kolejny kontakt z filmową opowieścią o synu Zeusa przyszedł dwa lata później, przynosząc tym razem pełne rozczarowanie. Nowa bajka Disneya nie spełniała moich oczekiwań, była głupawa, rozpoczynała mroczną erę Disnejowskich szkaradzieństw, a o zgodności z jakimkolwiek pierwowzorem w ogóle nie było mowy. Nie poszedłem na "Herkulesa" do kina, gdyż moja nauczycielka historii (będąca zarazem zastępcą dyrektora naszej podstawówki) słusznie zauważyła, że dla dzieci w naszym wieku kontakt z taką wersją legendy może być co najmniej szkodliwy. Na pewien czas popkultura zostawiła Heraklesa w spokoju, nie tyczyło się to jednak bynajmniej innych postaci tego panteonu.
Nad "Clash of the Titans" znęcałem się już w recenzji jego wersji z 2010 roku, nie będę więc powtarzał wcześniejszych wniosków. Warto jednak zwrócić uwagę na sposób myślenia twórców zarówno starej, jak i nowej wersji "Starcia tytanów", którego wyraźnym świadectwem są te filmy. Totalna demolka, jakiej poddano kanon legendy Perseusza oraz innych, wrzuconych z nim do jednego, filmowego gara, nie była wypadkiem przy pracy, efektem jednorazowej ignorancji pojedynczego człowieka lub grupy osób, ale aktem wandalizmu popełnionym z pełną świadomością i premedytacją. Świadczy o tym zarówno fakt popełnienia koszmarnego remake'u operetkowej tandety z 1981, jak i jego sequel z 2012 roku. Mentalność włodarzy amerykańskiej "Fabryki Marzeń" ewidentnie nie uległa zmianom na przestrzeni trzydziestu lat i nie ma znaczenia, czy tyczy się to "Mięśniakulesa", jego żeńskiej wersji dla dziewczynek czy też czegokolwiek innego spod szyldu mitologii, najwyraźniej idealnie pasującego do produkcyjnej mikrofali.
Kolejne przykłady tego nastawienia można mnożyć, począwszy od pojedynczych okołomitologicznych wstawek w pomniejszych produkcjach (filmach, serialach, komiksach), po pełnowymiarowe spektakle w stylu "High School Musical" aka "Percy Jackson", gdzie wyprodukowanie kolejnego sezonowego herosa wzdychających fanek łączy się z tysięcznym powtórzeniem schematu o trudnym dorastaniu amerykańskiego nastolatka, obarczonego zadaniem utopienia całego świata we wszechogarniającym banale prowadzącej go fabuły. Czy tłem dla tych zmagań będzie przewodzenie drużynie futbolowej, zawody w tańcu synchronicznym czy też coś związanego z mitologią, nie robi nikomu większej różnicy. Nie mam możliwości odniesienia się tu do literackiego pierwowzoru "Złodzieja pioruna" i szczerze liczę, że jego ekranizacja ma tyle wspólnego z treścią i jakością książki, co pierwsze produkcje o Harrym Potterze. Niestety film jako taki stanowi kolejny przykład nieśmiertelnej idei o bylejakości i docelowym odmóżdżaniu.
Na całe szczęście bogowie bywają też litościwi, dlatego zdarzało im się ingerować w to, co opowiadano o nich na srebrnym ekranie. Dzięki temu mieliśmy okazję oglądać produkcje takie jak serial "Odyseja" z 1997 roku, w reżyserii Andrieja Konczałowskiego. Chęć stworzenia spektakularnego widowiska z plejadą gwiazd (Armand Assante, Christopher Lee, Isabella Rossellini) poszła tu w parze ze staraniami o zachowanie związku z treścią historii Odysa, a choćby z oddaniem jej heroicznego i mistycznego charakteru. Udało się to przynajmniej częściowo, czy to dzięki nieco poważniejszej konwencji, pozwalającej sklasyfikować serial dość dziwacznie, bo jako dramat przygodowy, czy też za sprawą koprodukcji Grecji, Niemiec, Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Włoch, wymuszającej odmienne od hollywoodzkiego potraktowanie bazowego materiału. Oczywiście, tak jak we wcześniej wspomnianych dziełach, tak i tu można mieć poważne zastrzeżenia co do zgodności scenariusza z pierwotną fabułą, jednak rzecz tkwi nie w idealnym odwzorowaniu każdego wersu tej ustnej opowieści, lecz w odpowiednim do niej podejściu. Zaserwowaniu ze smakiem, wyczuciem, pewnego rodzaju szacunkiem dla pierwotnej substancji, nawet – a może zwłaszcza – wtedy, gdy wysmażamy z niej własną, bardziej autorską potrawę.
Kolejnym jasnym punktem tej ponurej wyliczanki będzie serialowy "Merlin" z 1998 roku, gdzie w rolę tytułową wcielił się Sam Neil. Choć mamy tu do czynienia z mitologią inną od antycznej, to schemat postępowania z literackim pierwowzorem oraz droga ku potencjalnej katastrofie są podobne do opartych o legendy basenu Morza Śródziemnego. W "Merlinie" również udało się połączyć autorską wizję twórców, rozwijających historię tytułowego bohatera w oparciu o podstawowe wątki sagi arturiańskiej, ze zręczną jej trawestacją oraz zachowaniem nastroju i kolorytu tej kultowej legendy. Po raz kolejny możemy zastanawiać się nad udziałem gwiazd kina pokroju Sama Neila lub Heleny Bonham Carter w ostatecznie zadowalającym efekcie tej produkcji, choć przykłady Ralpha Fiennesa i Liama Nessona ("Clash of the Titans") przestrzegają przed stawianiem znaku równości między dobrą obsadą a dobrym filmem. Bardziej prawdopodobne, że w dwóch powyższych przypadkach różnica jakości między nimi a blockbusterami wynika z tego samego, co w wypadku...
Gier. Choć to zaskakujące, właśnie one idą w sukurs mitom leżącym u podstaw ich scenariuszy. Teoretycznie konstrukcja fabuły i droga mitu przez produkcyjną sokowirówkę do szklanki z końcową breją sprzedawaną w barwnym kartonie nie różni się niczym od tej znanej z kina, a jednak finalny niesmak oraz liczba emulgatorów kretynizmu, towarzyszące nam podczas konsumpcji, są nieporównywalnie mniejsze lub zgoła żadne. "Ancient Conquest", "Zeus, Pan Olimpu", "Titan Quest", "Prince of Persia", "God of War" – to tylko niektóre z najgłośniejszych tytułów opartych na kanonie starożytnych wierzeń, baśni i estetyki, które uczyniły z nich nie tylko efektowny pretekst do konsolowej lub komputerowej rozwałki, ale przede wszystkim zdołały udźwignąć ciężar gatunkowy swych wyjściowych opowieści, czasem wplatając je w tło rozgrywki, kiedy indziej rozwijając jako absolutne meritum fabuły i gameplayu. Czym różni się Sam Worthington mordujący Godzillę ze swoim mieczem świetlnym od Kratosa – postaci tak abstrakcyjnie destruktywnej, że zasłużyła sobie na miejsce w ostatniej odsłonie "Mortal Kombat"? Na czym ma polegać rozbieżność między zgodnością z duchem antycznych historii w wypadku "Prince of Persia", a nadchodzącego "Herkules: The Legend Begins"?
Przede wszystkim na całkowicie odmiennej specyfice produkcji. Gry komputerowe, nawet z pominięciem różnic wynikających z docelowej platformy lub przynależności gatunkowej, diametralnie różnią się od filmów pod względem czasu, jakim dysponują twórcy, by opowiedzieć odbiorcy daną historię. Nawet krótka, docelowo kilkunastogodzinna rozgrywka, ma ogromną przewagę nad dwuipółgodzinnym seansem w zakresie prowadzenia opowieści, zmian tempa akcji, poruszanych wątków czy wymuszonej fabularnej skrótowości. To samo tyczy się seriali, co po części wyjaśnia tajemnicę wyższej jakości dwóch wcześniej wymienionych. Kolejny element nie do przecenienia to interaktywność rozrywki, praktycznie nieistniejąca w przypadku filmów, a już na pewno nie w zestawieniu z grami. Film może oczarować widza jakością tego, co jest przezeń biernie odbierane, podczas gdy gra pozwala w różnym zakresie na współtworzenie przeżywanej opowieści. O wiele łatwiej przemycić tu treści i smaczki, które nie mieszczą się w czasie wyznaczonym przez montażystę, prościej też tak poprowadzić autorską konwencję, by stała się bardziej akceptowalna dla odbiorcy mimo dobitnych odstępstw od pierwotnej fabuły. Tyczyć będzie się to zarówno Kratosa, osadzonego głęboko w określonym fabularnie settingu, ze zgodnością względem którego muszą borykać się twórcy, jak i Księcia z "PoP: Warrior Within", stanowiącego konglomerat fragmentów legend, wyrazistej estetyki oraz egzotycznego, niezwykle charakterystycznego nastroju, który bardzo trudno oddać i podtrzymać.
Wszystko to okazało się możliwe do zrealizowania, efektownie i bez recyklingu wyjściowego materiału również za sprawą różnic budżetowych. Choć łatwo o tym zapomnieć, komputerowa rozrywka, nawet przy ekscesach pokroju "SW: TOR", nie ma żadnego startu do kinowej pod względem nakładów finansowych. Barachło pokroju "Starcia Tytanów", dysponujące budżetem rzędu 125 milionów dolarów, nie jest żadnym rekordzistą w swym gatunku, podczas gdy choćby "God of War", nawet już jako potężna marka, którą stanowił przy premierze trzeciej części, kosztował mniej niż jedną trzecią tej kwoty. Podobna dysproporcja zajdzie w wypadku Księcia Persji, którego karkołomne wygibasy pod naszym kierownictwem kosztowały twórców około 40 milionów dolarów, zaś jego szkaradna ekranizacja, przynajmniej czterokrotnie gorsza, okazała się przynajmniej czterokrotnie droższa. O budżetach starszych produkcji i ich dysproporcji względem kinowych odpowiedników nie warto nawet wspominać, a przecież również tam różnice jakości, zarówno w kontekście zgodności z oryginałem, jak i w przypadku samego poziomu rozrywki są diametralne. Paradoks odwrotnej proporcjonalności środków finansowych względem finalnego poziomu produkcji można tłumaczyć prosto – im mniej pieniędzy mamy na zapchanie wszystkich dziur i przerzucanie roboty za końcowy efekt (efekciarstwo) na speców od efektów specjalnych i grafików komputerowych (sic!), tym więcej staranności musimy włożyć w adaptację fabuły, projekt rozgrywki, konstrukcję postaci, nastrój, klimat, detale itp.
Mimo wszystko, w starciach popkultury z mitologią częściej przegrywa ta druga. Nawet "Troja", pomimo swej zdemitologizowanej konwencji, potwierdziła supremację omawianego wcześniej podejścia do tematu nad profesjonalizmem oraz szacunkiem dla widza i zagadnienia. Odzierając historię wojny trojańskiej z jej esencjonalnego przekazu, jakim były starcia bogów z ludźmi i herosami, oraz z wagi tychże dla losów antycznego świata, scenarzyści odebrali filmowi sens, a także jakikolwiek przekaz, zwalniając tym samym reżysera i siebie samych z obowiązku zachowania zgodności z literackim oryginałem czy choćby faktami historycznymi dotyczącymi tego konfliktu. Po raz kolejny udowodniono, że schematyczność wraz z wielkimi, odgrzewanymi kotletami za równie wielkie pieniądze, jest znacznie lepszą inwestycją od całego maratonu fabularnych wolt, jakie trzeba by wykonać w myśl zekranizowania opowieści mającej realny związek z czymkolwiek. Właśnie za sprawą takiego podejścia, produkcji takich, jak tu omawiane, myślimy dziś (podobnie jak ich producenci) o mitologii i historii antycznej jako o zbiorze nieokreślonych niczym bajek, pozbawionych ciężaru gatunkowego, stanowiących idealny pretekst do sobotniego obiadu z popcornu. Zawęża się nam obraz tego gatunku, podobnie jak świadomość obejmująca Herkulesa, paru innych -esów i -usów kopiących potwory, wpychanych jakkolwiek, gdziekolwiek gromowładnych bogów w różnych dziwnych wersjach. Nie mamy, nie chcemy i w gruncie rzeczy nie możemy mieć żadnego pojęcia o faktycznych podstawach opowieści, których kinowe wersje z jakichś względów chcemy oglądać. Nie wiemy, że choć w swoich czasach, jako ustne, modyfikowane przez stulecia opowieści, także stanowiły rozrywkę ówczesnych ludzi, to równolegle pełniły wiele innych funkcji: państwowo- i kulturotwórczych, określających podstawy polityki, dziejowych wydarzeń czy nawet współczesnych religii pokroju chrześcijaństwa. Nie ulega wątpliwości, że jako takie zasługują na nieco więcej, niż sztampowe historyjki o nastoletnim amerykańskim bejsboliście czy chłopaku z siłowni, a mimo to głównie takimi jesteśmy karmieni. Aż chce się zakrzyknąć "Gods, why?!".
Rzecz w tym, że producenci kinowych fast foodów, wzorem swych gastronomicznych odpowiedników, nie biorą żadnej odpowiedzialności za serwowany produkt. Formalne wymogi zmuszają ich do opakowania go w tabelę kaloryczną, tu zastąpioną przez listę płac, lecz to, jak gruby, głupi i poszkodowany przez ich wytwór stanie się jego odbiorca, bynajmniej ich nie obchodzi. Przeciwnie, im bardziej "otyły" od wchłaniania ekranowego bezmózgowia stanie się twój umysł, tym łatwiej producentowi fast foodu przyzwyczaić go (a docelowo – uzależnić) do diety złożonej wyłącznie z takiej, emocjonalnie wysokokalorycznej oraz odżywczo-intelektualnie bezwartościowej papki. Produkcja byle czego jest szybsza i prostsza od serwowania wysublimowanej, skomplikowanej kompozycji smaku, historii i kultury. Robienie niczego z czegoś wpasowuje się w politykę ograniczania kosztów produkcji, co tyczy się nie wielomilionowych budżetów nawet największych kinowych gniotów, lecz ceny związanej z wysiłkiem i starannością, które trzeba by włożyć w opowiedzenie antycznej, mitycznej opowieści w poszanowaniu jej oryginalnego kształtu i przesłania tak, by zainteresowała ona widza. Po co ryzykować niezrozumienie konsumenta w zakresie tego, co właśnie spożywa w bezmyślnym odruchu? Tak silnie wzmożona aktywność neuronów mogłaby przyprawić go o niestrawność, a wtedy nie przyszedłby do nas po blockbusterową dokładkę.
Jaką konkluzją podsumować powyższe wywody? Najlepiej krótką, możliwie najmniej filozoficzną. Czytajmy, na podstawie czego rzekomo powstało to, co właśnie widzieliśmy na ekranie, kształćmy się w tym, co dotyczy nas od wieków. Nie na profesorów, lecz na świadomych odbiorców, byśmy nie stali się bohaterami kulturalnego "Super size me". Interesujmy się własną historią, bo w przeciwnym razie zrobią to za nas Amerykanie.
Komentarze
2. Ciekawe podejście i bardzo na czasie (w trakcie czytania eseju słyszałem jak z sąsiedniego pokoju telewizor głosił "Syn boga i człowieka ... bla bla... "
3. Faktycznie warto się zastanowić, czy nadmierna dawka popkultury we wszystkich możliwych dziedzinach nie jest szkodliwa. Czasem może zakończyć się pozytywnie i zachęcić do zapoznania ze źródłem, a czasem uzależnić od "kulturowego fast foodu".
4. Zgadzam się, że wiele przeróbek jest nie do przebolenia. Sam, gdy w "Starciu tytanów"(bodajże) dowiedziałem się, że bogowie czerpią energię ze swoich wyznawców (Faerun mi się przypomniał) i umierają z braku wiary... padłem.
5. Świetny temat eseju. Bardzo mnie cieszy, że oprócz "narodowego narzekania " umieściłeś też przykłady tytułów godnych polecenia.
6. Nie martw się. Zapewne już w czasach starożytnych martwiono się, że kultura niska degraduje sztukę. Może z trochę innych czasów, ale "Pan Cogito a pop" porusza podobny temat, co ty
A jednak się czepiam
Myślałem o Thorze, ale stwierdziłem, że przy "Starciu Tytanów" będzie to już tylko powtarzanie wniosków dotyczących kinowych bezeceństw opakowanych w nazwy własne z mitologii X czy Y. Przy czym "Thor" nie udawał przynajmniej, że ekranizuje mitologiczną opowieść, od początku do końca oparty jest o założenia komiksu, pastiszu, humoreski stworzonej w jakimś tam oparciu o bogów i niby nordycki klimat s-f, ale szczerze, bez udawania, że o cokolwiek w tym chodzi. "Thora" ogląda się ze śmiechem, "Starcie..." z płaczem.
Dodaj komentarz