Najlepiej po prostu nie pisać. Ostatecznie, definitywnie zrezygnować z wszelkich prób realizacji tego ambitnego zamiaru. Wszyscy piszą, nikt nie chce czytać. Dotyczy to także, a może nawet przede wszystkim, recenzji. Sztuka dla sztuki. W imię czego aplikować sobie dobrowolnie stres? Ten gatunek literacki to przecież technologiczny i ideologiczny anachronizm. Archaiczna forma, niemająca we współczesnym świecie racji bytu. Ostatecznym i niepodważalnym miernikiem wartości książki jest lista bestsellerów. Nawet jeśli w oczywisty sposób („50 twarzy Greya”) nie jest, to i tak jest. O tym, co dobre, a co nie, decyduje rynek. Wulgarny liberalizm chwycił nas za twarz. Chwilowymi zakłóceniami tego ideologicznego obrazu, nawet jeśli z fejsa lub gugla płyną, nikt się nie przejmuje, nie mówiąc o wyciąganiu wniosków. Wystarczy zamaskować bezsens bezsensem, zdaniem o regule potwierdzanej przez wyjątek, i już nikt się nie czepia.
A tu akurat czepiać się trzeba, bo o logiczne podstawy działania recenzenta chodzi. Wyjątek – czyli choćby wspomniany już twarzowy Grey – potwierdza regułę, mówią. Czyżby? Przecież ta sentencja, akceptowana tak powszechnie, jak bezrefleksyjnie, łamie elementarne zasady logiki. Wyjątek regułę tworzy, nadaje jej nową formę, niekoniecznie ją unieważniając, lecz określając na przykład właściwy zakres stosowania. Uznając, że wyjątek regułę potwierdza, zwalniamy się od konieczności myślenia. Jak używamy wytrycha czy łomu, to nigdy nie znajdziemy ani nie zrobimy klucza. Nawet nie będziemy próbować.
Oprócz niewidzialnej, ale ponoć zawsze sprawiedliwej, wolnorynkowej ręki, przywoływana jest zbiorowa mądrość internetowych wyszukiwarek i możliwości filtrowania jakości różnego rodzaju treści przez grono znajomych na społecznościowym portalu. Trudno zaprzeczyć wygodzie korzystania z tych rozwiązań, ich wiarygodność i przejrzystość nie jest jednak najwyższej próby. Prawie nikomu to jednak nie przeszkadza. Łatwość i szybkość są wyżej cenione. Po co zatem dręczyć siebie i innych, jeśli potencjalni czytelnicy nie chcą czytać? Skoro wolą sobie wyrabiać zdanie – bo na każdy temat zdanie mieć trzeba – w mniej męczący sposób, to któż im może zabronić?
W takim świecie potrzeba jest reklama, a nie recenzja. Na reklamie, w przeciwieństwie do recenzji, można zarobić, nie narażając się przy tym na – jakże uzasadnione w przypadku pisania za darmo – podejrzenia o grafomanię. Jeśli jednak – uwaga, tu strzelista apostrofa skierowana do Ciebie, czytelniku – lubisz literacki survival, nie dałeś się zniechęcić, nie uważasz, by prawda zawsze leżała pośrodku, a wyjątek potwierdzał regułę, możesz spokojnie czytać dalej. Jeśli do tego nigdy nie chodzisz po najmniejszej linii oporu, a gdy już sytuacja cię zmusi, to ewentualnie po linii najmniejszego oporu – bo takową można sobie przynajmniej wyobrazić na hipotetycznym wykresie – zapraszam. Jesteś najprawdopodobniej człowiekiem minionej epoki.
Komentarze
Użytkownik Jezid dnia czwartek, 3 września 2015, 17:37 napisał
Jestem zdania, że skoro podaż jest jaka jest, to popyt też musi odpowiedzieć na taki stan rzeczy. A mniej ekonomicznie, to skoro sami recenzenci zaczynają pisać skrótowce, to i z czasem czytelnicy zaczęli się rozleniwiać i wymagać od innych recenzentów notek. Ale to zamknięte koło jest w ogóle.
Ale co więcej, przeraża mnie, że skoro już pisać takie skrótowce, to przynajmniej z cechami recenzji - czyli nie streszczeniem fabuły i ogólnikową oceną, że "książka jest fajna". Można w zwięzły sposób nakreślić wady i zalety pozycji, choć ja tak nie potrafię, bo mam tendencję do tworzenia rozwlekłych zdań, gdzie króluje wyłącznie przecinek. Mam podobnie w mowie.
A co do twojego pytania, Jezid. Nie mam konkretnego krytyka, którego słowa bym wielce cenił. Często nawet nie patrzę, kto napisał recenzję. Dla mnie liczy się zawartość. Jednak jako dość niezależny czytelnik, nie biorę zbytnio do serca wielu recenzji, bo wolę samemu móc wydać ocenę - takie ego . Zwłaszcza jeśli chodzi o przypadek książki, którą chcę wielce przeczytać, a jej recenzje mają mi tylko nakreślić, z czym będę miał do czynienia. Natomiast jeśli mowa o tytułach, na które natknę się przypadkowo w internecie, bo akurat rzucając okiem na recenzję/artykuł, moją uwagę przykuł ciekawy obrazek bądź okładka, to w dużej mierze biorę ocenę recenzenta za wiarygodną i nie sięgam po książkę, bo nie mam czasu na zagłębianie się w pozycje, które nie są dla mnie priorytetem i nie mają dla mnie większej wartości literackiej.
Tak się głównie dzieje, gdy pojawia się recenzja innego redaktora na GE. Czytam i ufam wam, że dana książka nie jest warta mojego czasu, więc mnie nie zawódźcie ;P.
Jezid, jeśli masz kogoś interesującego na myśli, to rzucaj linkiem do bloga/portalu - z chęcią się zaznajomię.
Dodaj komentarz