Nadeszła w końcu wyczekiwana z niecierpliwością prawie cały rok (w każdym razie przez niżej podpisanego) premiera kolejnej, ósmej już serii przygód jednego z najsłynniejszych podróżników w czasie (Marty McFly może mu co najwyżej buty czyścić). Mam tu oczywiście na myśli Doktora Who – jedynego w swoim rodzaju Władcę Czasu.
Podejrzewam, że nie istnieje na tym świecie ani jedna żywa dusza niemająca jakiegokolwiek pojęcia, kim jest ów enigmatyczny Doktor. Niezależnie od tego, czy w ogóle śledzimy telewizyjne produkcje, każdemu z nas zdarzyło się parę razy o tym serialu przynajmniej usłyszeć i "coś" o nim wiedzieć. W końcu niewiele jest na świecie programów, które powstały ponad pół wieku temu, a dziś wciąż biją rekordy popularności. Teraz, gdy na dniach planowana jest premiera kolejnej części jego przygód, warto zatrzymać się na chwilę i spojrzeć z dzisiejszej perspektywy na minione sezony i kto wie, być może zachęcić do Doktora te parę osób, które z różnych powodów trzymały się od niego z daleka.
Historia tego serialu obejmuje już ponad pół wieku (pierwsze odcinki wyemitowane zostały w 1963 roku), ja jednak przygodę z Doktorem zacząłem od "nowej", reaktywowanej w 2005 roku i dostosowanej do współczesnych gustów serii. I to o niej chciałbym parę słów napisać. Fabuła opowiada o podróżniku w czasie i przestrzeni – tytułowym Doktorze, należącym do potężnej rasy kosmitów zwanych Władcami Czasu. Podróżujący w niebieskiej policyjnej budce TARDIS (Time And Relative Dimensions In Space) służącej mu za wehikuł czasu i uzbrojony w soniczny śrubokręt, Doktor nieustannie ratuje Ziemię i Wszechświat przed zagładą.
Jednym z kluczowych elementów produkcji, będącym też przyczyną jej rekordowej długowieczności, jest zdolność Doktora do regeneracji – czyli do oszukania śmierci i zmienienia własnego wyglądu. Dzięki temu serial nie jest w żadnym stopniu ograniczony starzeniem się aktora, a obecnie na srebrnych ekranach zobaczyliśmy po raz pierwszy Doktora w jego dwunastym wcieleniu. Sztuczka z regeneracją umożliwia nie tylko zmianę aktora, ale także kierunku, w którym serial zmierza. Doktor bowiem wraz ze zmianą wcielenia uzyskuje nie tylko nowy wygląd, ale również charakter, sposób bycia, podejście do ludzi i w pewnym stopniu również poglądy. Tym sposobem Dziewiąty Doktor z porywczego, czasem darzącego ludzkość pogardą, zamienia się w najbardziej empatyczną, a jednocześnie niebezpieczną istotę we wszechświecie, po to tylko, żeby w jedenastym wcieleniu stać się cierpiącym na ADHD dużym dzieckiem.
Tak więc wraz ze zmianą Doktora zmienia się sama struktura serialu, umożliwiając poprowadzenie fabuły w zupełnie nowe, wcześniej niedostępne rejony. Myślę, że właśnie regeneracji serial zawdzięcza swoją witalność i podobnie jak Doktor nigdy nie wie, gdzie trafi, tak samo widzowie nie wiedzą, z jakim Doktorem tym razem wylądują.
Jednak kilka elementów pozostaje bez zmian. Doktor zawsze jest ciekawym świata idealistą, obdarzonym sporą dozą odwagi, inteligencji i, cóż, szaleństwa. Chyba o żadnym z jego wcieleń nie można powiedzieć, że jest do końca normalne i zdrowe na umyśle. No ale przecież właśnie to stanowi istotę jego uroku – nigdy nie wiadomo, czego się można po nim spodziewać. Poza tym, jako że jest to opowieść o podróżach w czasie, nic nie stoi na przeszkodzie, by poszczególne wcielenia Doktora wzajemnie na siebie wpadały – co ma zazwyczaj miejsce tylko w przypadku specjalnych odcinków, jak ten z okazji 50-lecia serialu, gdy siły połączyli Dziesiąty i Jedenasty Doktor, tworząc tym samym przezabawny duet dwóch lunatyków lubujących się w porównywaniu długości swoich, nie obawiajcie się chłopcy i dziewczęta, śrubokrętów.
Mimo że program w pierwotnych założeniach skierowany był przede wszystkim do najmłodszych widzów, obecnie raczej młodzież i dwudziestoparolatkowie stanowią trzon jego fanów. Wiele natomiast zostało z poprzedniej formuły, zwłaszcza w początkowych sezonach. Niekiedy infantylność serialu wręcz boli (pierdzący kosmici? Ludzie-świnie?) i jest to bodaj największa wada Doktora, przynajmniej w moich oczach. Szczęśliwie w późniejszym okresie twórcy zdali się pójść po rozum do głowy i zmienili podejście do tematu. Nie ma oczywiście mowy o tym, by nagle z prostej, lekkiej opowiastki o ratowaniu świata Potęgą Miłości i Przyjaźni, program zmienił się w mroczny, pełen krwi, łez i śmierci świat. Zamiast tego otrzymujemy wymieszanie obydwu – z jednej strony miejscami przesadnie dziecinny Jedenasty Doktor, z drugiej jednak uwikłany w bardziej skomplikowane i dojrzałe, a przez to zadowalające historie. Dla mnie najciekawsze były właśnie te epizody, w których poruszano problem zawirowań psychicznych Doktora i gdzie okazywało się, że on też popełnia błędy, kwestionuje własne poczynania i zdolny jest do okrucieństwa.
Produkcja w swoim czasie przeżywała lepsze i gorsze okresy. Ostatecznie, w końcówce lat 80., wskutek niepomyślnej koniunktury i malejącej widowni, serial ostatecznie zniknął z anteny BBC, by, jak się wtedy wydawało, nigdy na nią nie powrócić. Jednakże po ponad 15 latach od anulowania i po 10 latach od nieudanej próby reaktywacji serialu za pomocą filmu telewizyjnego, po raz kolejny grupa zapaleńców podjęła się misji przywrócenia Doktora z powrotem do BBC. Stało się to głównie za sprawą producenta i scenarzysty Russella T. Daviesa, będącego także wieloletnim fanem oryginału. Od 2005 roku uwspółcześniony "Doktor Who" jest stałym elementem ramówki brytyjskiej telewizji publicznej i nic nie wskazuje, by w najbliższym czasie miało się coś pod tym względem zmienić.
Oczywiście włodarze BBC nie byli kompletnymi idiotami i mając na uwadze postępującą degenerację klasycznej wersji i spadek zainteresowania ze strony widzów ostatnim razem, w tym wypadku podeszli do tematu realistycznie. Obawiając się zapewne kolejnej spektakularnej klapy, władze stacji zgodziły się na reaktywację serialu, ale chcąc zminimalizować potencjalne straty, wsparły produkcję śladową ilością funduszy. Efekty tego z początku są boleśnie widoczne. Jeśli jednak ktoś wytrwa odpowiednio długo, z przyjemnością zwróci uwagę, że z czasem wszystko zaczyna wyglądać lepiej, a efekty specjalne nie tyle dorównują, co przebijają jakościowo inne produkcje telewizyjne.
Nowe przygody Doktora kontynuują wydarzenia znane z klasycznych odcinków, dlatego też w pierwszym sezonie tytułowego bohatera poznajemy już w jego dziewiątym wcieleniu. Davies zadbał jednak o to, aby każdy nowy, niemający żadnego pojęcia o wcześniejszych przygodach widz, nie czuł się zagubiony. W zasadzie znajomość poprzednich Doktorów jest całkowicie opcjonalna i absolutnie niepotrzebna do pełnego zrozumienia obecnych wydarzeń. Dotychczas serial doczekał się siedmiu sezonów, podczas których swój żywot rozpoczęło i zakończyło już trzech Doktorów. Prócz zwykłych odcinków są też specjalne epizody, w tym również świąteczne. Ot, taka narodowa tradycja – podczas gdy my mamy w telewizji Kevina, Brytyjczycy w tym czasie całą rodziną oglądają Doktora.
W rolę Dziewiątego Doktora wcielił się dysponujący, eufemistycznie mówiąc, dość oryginalną urodą Christopher Eccleston. Z różnych powodów nie zabawił jednak na planie zbyt długo i już po pierwszym sezonie zregenerował się w swoje dziesiąte wcielenie w postaci absolutnie genialnego Davida Tennanta. Aktor swoją kreacją niezwykle empatycznego, zabawnego, lecz gdy sytuacja tego wymagała również śmiertelnie poważnego i niebezpiecznego Doktora zdobył uznanie milionów fanów i po dziś dzień to właśnie Dziesiąty Doktor pozostaje ulubieńcem mas. Niezwykle więc trudnym musiało być dla młodego Matta Smitha zastąpienie takiej legendy i udowodnienie światu, że Jedenasty Doktor też może być świetny. Oczywiście pozostaje to kwestią gustu, ja jednak uważam, że koniec końców osiągnął swój cel i mimo mojej początkowej niechęci do niego, również i Smith pomyślnie zaaklimatyzował się w tym świecie.
Wraz z końcem czwartego sezonu i odejściem Tennanta zmienił się też główny producent wykonawczy serialu – wspomniany wcześniej Russell Davis. Jego miejsce przejął, również pracujący nad Doktorem od początku, Steven Moffat (któremu ludzkość wisi pomnik za współtworzenie innego brytyjskiego serialu, "Sherlocka"). Zmiana ta stanowiła wyraźne rozgraniczenie między dwoma różnymi podejściami do Doktora; od pierwszych minut "Eleventh Hour" widać wyraźnie, że teraz serial zmierzać będzie w kompletnie innym kierunku.
Niemniej jednak, póki co poprzednie trzy angaże do głównej roli okazały się być sukcesem. Teraz, gdy Dwunastym Doktorem został wyraźnie starszy od swoich poprzedników Peter Capaldi, ze spokojem liczę na podobny efekt i ufam, że twórcy doskonale wiedzą, co robią. Kto wie, może teraz doświadczony latami Doktor sprawi, że otrzymamy bardziej mroczną opowieść?
Oczywiście Doktor nie jest jedynym bohaterem programu. Mimo że prawie zawsze odgrywa on pierwsze skrzypce, to w podróżach nieustannie towarzyszą mu przyjaciele, którymi absolutnym (!) przypadkiem okazują się być w przeważającej większości młode, atrakcyjne kobiety. Stąd też od początku obecność skądinąd uroczej, ale mnie przez większość czasu jednak irytującej, Rose. Na całe szczęście na niej "harem" Doktora się nie kończy. Spośród jego towarzyszy na szczególne uznanie zasługują przede wszystkim Donna Noble (w tej roli genialna brytyjska aktorka komediowa Catherine Tate), zadziorna Amy Pond czy podrywający każdą żywą istotę kapitan Jack Harnkess.
Przyjaciele Doktora stanowią jednak coś więcej, niż tylko przeszkadzający w przygodach balast. Nie dość, że sami okazują się być całkiem interesującymi postaciami, to do tego relacje między Doktorem a zwykłymi przecież śmiertelnikami bywają co najmniej interesujące. Niestety serial nie zdążył uciec przed Nieuniknionym – czyli dodanym na siłę wątkiem romantycznym między Doktorem i Rose. Wraz z odejściem Rose, Władcom Czasu niech będą dzięki, Doktor zdał sobie jednak sprawę, że mimo wszystko nie przystoi mu, ponad 900-letniemu facetowi, romansować z nastolatką i darował sobie wszelkie amory. Przynajmniej do czasu.
Jako że początkowo "Doktor Who" nie mógł liczyć na nadmiar budżetu, problemy związane z efektami specjalnymi trzeba było rozwiązać możliwie jak najmniejszym kosztem. Wskutek tego kosmici zamiast straszyć, często śmieszą swoim styropianowym wyglądem (chociaż i tak w dużej mierze robią lepsze wrażenie niż pamiętny Villentretenmerth z pewnego polskiego serialu o białowłosym Michale Żebrowskim). Naturalnie, wraz z zastrzykiem finansowym i tutaj sytuacja w końcu się normuje.
Bez żadnej wątpliwości wśród wrogów Doktora nie mogło zabraknąć klasycznych kosmitów, takich jak Dalekowie czy Cybermeni, którzy być może kiedyś byli w stanie wystraszyć małe dzieci, dziś jednak wzbudzają najwyżej uśmieszek politowania. No bo jak tu się bać "przerażających" Daleków, w istocie wyglądających jak przerośnięte solniczki, dla pokreślenia śmiercionośnego efektu uzbrojone w przepychacze? Może i Dalekowie nie są typowymi Obcymi, do jakich współczesny widz zdążył przywyknąć, mają w sobie jednak jakąś magię, która sprawia, że po pewnym czasie człowiek zaczyna to kupować i samemu się ich obawiać. A w każdym razie odczuwać respekt. Jeśli nie przed wyglądem, to chociaż przed ich wytrwałością (przeżyli w końcu już kilka własnych zagład i dalej nie wyciągnęli z tego lekcji, że z Doktorem się po prostu nie zadziera). Bestiariusz przeciwników Doktora jest naprawdę długi i urozmaicony. Wśród nich znajdzie się oczywiście parę absurdalnych i kompletnie bezsensownych stworzeń (chociaż pierdzących Slitheenów chyba już nic nie pobije...). Całe szczęście honor antagonistów bronią takie stwory, jak wysyłające swoje ofiary w przeszłość Płaczące Anioły czy niemal niemożliwa do pokonania Cisza (bo jak walczyć z czymś, o czego istnieniu nie da się pamiętać?). Naturalnie kwestią czasu było też, kiedy w końcu Doktor podczas podróży napotka na swojej drodze nikogo innego, jak Mrocznego Pana Szatana we własnej osobie.
Jeśli chodzi o ścieżkę dźwiękową, to nie prezentuje sobą nic nadzwyczaj specjalnego, prócz paru wyjątków (jak pieśń Ood-ów czy motyw przewodni Jedenastego Doktora) większość utworów jest zwyczajnie średnia. Osobną kategorię stanowi oczywiście muzyka z openingu. Ona, mimo swojej niezmiernej prostoty i niewiele zmienionej od lat 60. formy, zaskakująco łatwo wpada w ucho. Poza tym nie każdy serial może się pochwalić tym, że jego główny motyw posłużył za inspirację dla takich kultowych zespołów jak Pink Floyd i Thin Lizzy.
Ważnym elementem wizerunku każdego Doktora, oprócz gadżetów w rodzaju sonicznego śrubokręta, jest także jego unikalny, specjalnie dobrany strój. Pod tym względem każdy z Doktorów popisuje się nietuzinkową oryginalnością – od czarnej skórzanej kurtki Dziewiątego, poprzez charakterystyczne połączenie garnituru z trampkami Dziesiątego, aż po hipsterską kombinację marynarki, szelek i krwistoczerwonej muszki Jedenastego. Capaldi z kolei po miesiącach spędzonych ze stylistami w najróżniejszych domach mody (nie ma co, musiał mieć ubaw), zdecydował się na prosty czarny strój, przywodzący na myśl pomieszanie XIX-wiecznego arystokraty z ulicznym magikiem.
Przechodząc do rzeczy najważniejszej, czyli fabuły. Pod tym względem "Doktor Who" jest mocno nierówny. W jednym odcinku możemy zostać zaatakowani tak kretyńsko prostą fabułą, że zaczniemy się zastanawiać, kto zezwolił, by takie coś w ogóle ujrzało światło dzienne. Wszystko po to, by następnym razem paść z wrażenia nad niezwykłą złożonością i ciekawymi, niespotykanymi gdziekolwiek indziej pomysłami.
Statystycznie jednak większość odcinków utrzymuje stabilny, mniej lub bardziej zadowalający poziom. Warto przy tym wspomnieć, że w gruncie rzeczy zawsze, jak to bywa w przypadku historii o podróżach w czasie, wraz z rozwojem opowieści wszystko zaczyna się coraz bardziej gmatwać i fabuła, jeśli wcześniej zawierała w sobie jakąś logikę, w końcu traci ją bezpowrotnie. Ośmielę się jednak stwierdzić, że to nie w warstwie fabularnej tkwi największa siła serialu i fani tutaj są skłonni wiele wybaczyć. Nie powiem też, żebym po obejrzeniu pierwszych kilku odcinków był zachwycony serialem. Mając jednak w pamięci słowa towarzysza Millera, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy, zdecydowałem się dać Doktorowi większy kredyt zaufania. I już stosunkowo szybko zaczęło się to opłacać. No a potem? Potem było o parę galaktyk i linii czasowych za późno.
Można tu znaleźć parę diamentów, epizodów, które w ciemno poleciłbym każdemu, niezależnie od tego, jakie ma zdanie na temat szeroko rozumianej science-fiction. Jednym ze szczególnie wartych polecenia odcinków jest ten pt. "Blink", gdzie po raz pierwszy, w prawdziwie brawurowym stylu, w serialu pojawiają się Płaczące Anioły. Innym wybijającym się epizodem jest "Midnight", w którym rolę prawdziwego potwora sprawuje nic bardziej prozaicznego jak zwykła ludzka natura. Są też odcinki z ery Jedenastego Doktora, chociażby "Christmas Carol" (bazujący oczywiście na opowiadaniu Charlesa Dickensa) czy jubileuszowy "The Day of The Doctor" z nie dwoma, ale nawet trzema Doktorami naraz.
Jeśli więc, drogi Czytelniku, nigdy wcześniej nie miałeś do czynienia z Doktorem, a być może rozważasz, czy warto, to proponuję Ci mały eksperyment. Obejrzyj jeden z wymienionych przeze mnie odcinków. Jeśli nie przypadnie Ci do gustu, cóż, najwidoczniej nie są to Twoje klimaty. Jeśli jednak w TARDISIE poczujesz się jak w domu – gratuluję, w końcu możesz nazwać się pełnoprawnym geekiem!
Posiadając miliony swoich fanatyków (słowo to chyba najtrafniej opisuje co bardziej oddanych fanów), "Doktor Who" postrzegany jest jako jeden z filarów brytyjskiej kultury, a na przygodach Władcy Czasu wychowało się już ładnych parę pokoleń. Mimo swojej specyficzności i nietypowego humoru, zdobywa coraz więcej fanów na całym świecie. Być może jest to spowodowane tym, że w dzisiejszych czasach Doktor nie jest już wyłącznie stricte brytyjskim fenomenem – Jedenasta jego inkarnacja zdążyła bowiem w pewnym stopniu ulec amerykanizacji.
Jeśli za miarę sukcesu przyjąć ilość nawiązań do programu w różnych innych dziełach popkultury, to "Doktor Who" zaliczałby się do ścisłej czołówki najważniejszych seriali. Ja sam pierwszy raz z Doktorem spotkałem się lata temu, kiedy przemierzając radioaktywną pustynię w pierwszej części "Fallouta" natknąłem się na stojącą pośrodku pustkowia niebieską policyjną budkę. Prócz tego odwołania do przygód jedynego w swoim rodzaju Władcy Czasu napotkamy też w wielu innych grach, serialach, komiksach, a nawet w muzyce.
Niezaprzeczalnie "Doktor Who" zajmuje istotne miejsce w sercach Brytyjczyków. Wystarczy tylko nadmienić, że do sympatyków tego serialu należą chociażby takie osobistości, jak Królowa Elżbieta II, wybitni pisarze Neil Gaiman i Terry Pratchett czy Bruce Dickinson, wokalista heavymetalowego zespołu Iron Maiden (dla mnie osobiście kawałek tego zespołu pt. "Caught Somewhere In Time" pozostanie już na zawsze nieoficjalnym hymnem serialu). Do grona fanów zaliczają się nawet sami aktorzy wcielający się w Doktora (mam tu na myśli Davida Tennanta i Petera Capaldiego). Dla nich ta rola jest nie tylko ukoronowaniem ich kariery, ale także spełnieniem dziecięcego marzenia i prawdopodobnie największą przygodą w ich życiu.
Świeżo po obejrzeniu premierowego odcinka z Capaldim nasuwa mi się przede wszystkim jedna refleksja – otóż Doktor jest... inny. Tym razem chyba nawet bardziej niż kiedykolwiek. I może upłynąć sporo czasu nim fani przyzwyczają się i zaakceptują starego, zrzędliwego szaleńca jako nowego Doktora. Po trzech Doktorach zdających się cierpieć na kryzys wieku średniego i lubiących otaczać się atrakcyjnymi kobietami tym razem Doktor jest diametralnie inny. Czy to możliwe, że zaledwie po dwóch tysiącach lat po prostu dorósł? Jak sam przyznał, w poprzednich wcieleniach zdarzało mu się popełniać wiele błędów, ale tym razem, w tym ciele nie boi się wziąć za nie odpowiedzialności i zadośćuczynić krzywd.
Era Dwunastego Doktora daje szanse na interesujące i równocześnie kompletnie różne od poprzednich przygody, skupione teraz bardziej na rozterkach moralnych introwertycznego Doktora zamiast na romansach i absurdalnych intrygach. Mimo że tempo akcji wraz z nowym Doktorem drastycznie zwolni, to nie zapowiada się na to, by fani serialu mieli się nudzić. Ale to dopiero początek życia Dwunastego i musimy poczekać na to, co dokładnie przygotował dla niego Steven Moffat w przyszłości. Tymczasem, jak to mawiał Dziesiąty Doktor, Allons-y!
Komentarze
No a Jedenasty cóż...zdaje się, że bardziej był stargetowany na dzieci i zakochane w aktorze nastolatki
Dlatego mam nadzieję (a co, naiwny jestem!), że Dwunasty okaże się lepszy!
Co innego jego odcinki i sezony - od świetnych po naprawdę tragiczne, jego poprzednik miał jednak bardziej równy poziomem "run".
Co do samego serialu, to raczej nie trafiłby na listę najlepszych seriali jakie widziałem (gdyby miał taką robić), ale kto wie, może koronowałby listę moich 'ulubionych'. Jest coś magicznego w tej niewyczerpalnej formule, dzięki której można opowiedzieć prawie każdą historię i dostosować do niemal każdej widowni, a do tego nie stracić swojego własnego uroku. To może się wydawać niepoważne, ale Doktor to chyba najbliższe, co europejska kultura do plecionego przez pokolenia mitu, gdzie każde dodaje swojej własne kawałki do niekończącej się odysejowej podróży.
BTW. Sam miałem zabrać się za taki tekst z okazji 50-lecia i od tego zwlekania zwinąłeś mi, Shaveras, temat. Zaraz po tym, jak ja zwinąłem Lio "Tylko kochanków". To nie FwK tylko Gildia Złodziei.
Wybacz Riżko, ale jak już zacząłem oglądać to wiedziałem, że prędzej czy później muszę coś o tym napisać (i przy okazji obejrzeć wszystko co tylko istnieje z Davidem Tennantem).
Swoją drogą, fun fact - dziś się dopiero dowiedziałem, że o mało co, a w rolę Hannibala Lectera zamiast Madsa Mikkelsena wcieliłby się właśnie Tennant Matko bosko kochano, co by się tam wtedy działo, aż strach się bać!
[Dodano po 21 dniach]
Ostatnio drugie sezony moich ulubionych seriali mnie zawodzą ("Ray Donovan" i "Graceland"), więc stwierdziłem, że spróbuję obejrzeć ósmy "Doctora Who". I jest znakomity! Capaldi świetnie wywiązuje się ze swojej roli: jest szalony, zabawny i niezwykle charyzmatyczny. Przekonał mnie do siebie już w pierwszym odcinku. Denerwuje mnie tylko jego towarzyszka, Clary. Naiwne młode dziewczę wyglądem przypominające uczennicę, a się okazuje, że to nauczycielka. Ogólnie epizody dają radę, szczególnie czwarty, bodaj najlepszy z ósmego sezonu. Szkoda tylko, że twórcy nie wykorzystują w 100% potencjału, bo np. historyjka z Robin Hoodem mogłaby być lepsza - zawiodła fabuła (przewidywalna, miałka, było kilka niezłych momentów jak scena pojedynku na początku, lecz mimo to ogółem oglądało się to średnio) oraz efekty (strasznie sztuczne i destrukcyjnie wpływające na próby stworzenia klimatu średniowiecza). Ale na razie jest ciekawie. Mój zachwyt mówi sam za siebie. W oczekiwaniu na kolejne odcinki z Capaldim obejrzę może poprzednie serie.
Dodaj komentarz