Jakiś czas temu podjąłem się omówienia fenomenu jednego z najbardziej niesamowitych seriali w historii telewizji, jakim jest "Doctor Who". Na niespełna kilku stronach tekstu starałem się streścić bogate, obejmujące już parędziesiąt lat dzieje jedenastu różnych wcieleń Doktora. Pisałem to w momencie, w którym dopiero co wybiła dwunasta godzina przygód ostatniego Władcy Czasu i do końca jeszcze nie wiedziałem, czego można się po jego nowej, jakże odmiennej od poprzednich inkarnacji spodziewać. Jedno było pewne. Już zaledwie po pierwszym odcinku widać było wyraźnie, iż wraz ze "starym" wiekowo Doktorem nowy sezon poprowadzi nas w diametralnie innym kierunku.
Musiało minąć trochę czasu, nim starzy fani serialu mogli odnaleźć się pośród zamieszania, pogodzić się z ostatecznym odejściem ukochanego Matta Smitha i przyzwyczaić się do nowego, ekscentrycznego właściciela TARDIS-a. Skoro więc pierwszy sezon z Dwunastym Doktorem, jak i specjalny odcinek świąteczny są już za nami, to nadszedł teraz najwyższy czas, by podsumować nową serię z Peterem Capaldim w roli głównej i ocenić, czy twórcom faktycznie udało się utrzymać wysoki poziom produkcji.
Zgodnie z zapowiedziami w istocie otrzymaliśmy bardziej mroczną i moralnie niejednoznaczną opowieść, z kompletnie różnym od swoich poprzedników Doktorem. W przeciwieństwie do nich nie jest już młodym, żywiołowym, dowcipnym i przystojnym idolem nastolatek. Zamiast tego dostaliśmy bardziej introwertycznego, nieskorego do okazywania jakichkolwiek uczuć, chłodnego, manipulującego innymi i czasem wręcz aroganckiego jegomościa, który tym razem zdecydowanie poważnie podchodzi do swojej pracy, jaką jest ratowanie świata. Można powiedzieć, że "kryzys wieku średniego" objawiający się zdziecinnieniem jego poprzednich inkarnacji dobiegł wreszcie końca. Tym razem Doktor nie ucieka od odpowiedzialności za swoje czyny; zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, kim jest i kim się staje. I nie do końca mu się to podoba. Jednym z głównych motywów przewodnich tego sezonu jest pytanie, które zadaje sobie sam Doktor: "czy jestem dobrym człowiekiem?"
Świadomość przeszłych grzechów i mroczniejsza, bardziej refleksyjna natura obecnego wcielania skłaniają go do konstatacji, iż nie jest, a być może nigdy nawet nie był, takim pomnikowym bohaterem, za jakiego się uważał i za jakiego zawsze brali go jego przyjaciele. To samo pytanie zadaje swojej towarzyszce Clarze, która, nie tak dawno jeszcze zauroczona w przystojnym Jedenastym Doktorze, w tym nowym, obdarzonym pomarszczoną i sponiewieraną przez ząb czasu twarzą, kompletnie nie odnajduje swojego druha.
Właśnie z Clarą Oswald wiążą się bodaj najważniejsze zmiany wprowadzone w tym sezonie. Z jednowymiarowej, pozbawionej jakiekolwiek osobowości i stanowiącej raczej tło dla przebojowego Jedenastego, staje się tutaj pełnoprawną bohaterką, co najmniej tak samo ważną jak sam Doktor. Ona, podobnie jak Doktor, też przechodzi swoją przemianę. Zdezorientowana i zasmucona utratą "jej" Doktora, nie do końca potrafi się odnaleźć w nowym układzie z raczej nieprzyjemnym, szorstkim, a czasem wręcz potencjalnie niebezpiecznym facetem.
Mimo że początkowo ciężko jest jej się przyzwyczaić do nagłej zmiany, to w końcu udaje jej się dostrzec w Doktorze tę samą osobę i decyduje się zostać przy nim i wspierać podobnie zdezorientowanego i przestraszonego całą sytuacją Doktora. Natomiast relacje między obojgiem bohaterów ulegają zdecydowanej zmianie. "Nie jestem twoim chłopakiem" mówi Doktor. Zamiast tego staje się dla niej kimś w rodzaju ojca, czasem surowego, a czasem rozpieszczającego i przy okazji kategorycznie nieakceptującego nowego wybranka serca Clary. Związek między nią a jej nowym chłopakiem, Dannym, jest jednym z najważniejszych wątków tego sezonu.
Większy, niż w przypadku jej poprzedniczek, nacisk na rozwój postaci Clary to równocześnie największa zaleta, jak i wada nowej serii. Wszystko zależy od tego, jak bardzo ją tolerujemy i na ile jesteśmy w stanie znieść jej czasem kompletnie absurdalne postępowanie. Koniec końców, wskutek nadmiaru czasu poświęconego Clarze i jej rozterkom emocjonalnym ucierpieć musiała postać Doktora, której trzeba było poświęcić odpowiednio mniej czasu antenowego. W niektórych odcinkach wręcz to ona przejmuje pierwsze skrzypce, a z "Doctora Who" serial przemienia się w "Clara Oswald Adventures". Czasem wręcz miałem ochotę wrzasnąć do ekranu, żeby w końcu się zamknęła i pozwoliła Doktorowi rozwinąć skrzydła.
W pozostałych przypadkach to jednak Doktor jest najważniejszy. Trzeba przyznać, że obsadzenie w tej roli Petera Capaldiego było strzałem w dziesiątkę. Jego Doktor z pewnością nie zapisze się w pamięci jako jeden z najpopularniejszych i najśmieszniejszych, co nie oznacza wcale, że jest w swojej roli słaby. Dwunasty Doktor dużo bardziej przypomina swoich klasycznych odpowiedników z lat 60. oraz 70. i fakt ten zapewne docenią starsi fani serialu.
Doktor jest teraz minimalistą. Nie potrzebuje wyszukanych strojów i kozackich gadżetów, nie oczekuje blichtru ani uwielbienia. Nie jest heroiczny, jeśli już kogoś ratuje, to robi to jakby od niechcenia, gdyż "taka jest po prostu jego rola". Polega głównie na własnym intelekcie i chłodnym planowaniu wszystkich swoich posunięć. Jest wyśmienitym kłamcą i ma tendencje do manipulowania innymi, ale oczywiście wszystko to w imię "wyższego dobra". Nie jest miłym gościem, jak Dziesiąty, ani szalonym dużym dzieckiem, jak Jedenasty. Jest kimś innym. Dojrzałym, czasem roztargnionym i błądzącym w odmętach szaleństwa, ale jednak dość odpowiedzialnym i pragmatycznym facetem, gotowym nawet poświęcić życie innych, jeśliby tylko miało to ocalić resztę.
Nie można jednak o nim powiedzieć, że jest zły. Nie można też go określić mianem dobrego. Bardziej pasuje do niego miano wewnętrznie skonfliktowanego, mimo wszystko starającego się czynić dobro, zmęczonego dwoma tysiącami lat człowieka. Doktor, dręczony ciągłymi rozterkami moralnymi, w finale sezonu odnajduje w końcu odpowiedź na zadane wcześniej pytanie, dotyczące własnej natury. Dochodzi do wniosku, że nie jest ani dobry, ani zły i tak naprawdę nie jest nikim więcej jak… idiotą z magiczną budką i śrubokrętem, starającym się tylko od czasu do czasu pomagać. Nie jest nikim ważnym. Większe od niego znaczenie mają zwykli ludzie, których stara się bronić. I to oni są prawdziwym bohaterami, nie on. W istocie Doktor tylko sprawia wrażenie nieczułego i bezwzględnego. Tak naprawdę w głębi serca w dalszym ciągu pozostaje tym samym, dbającym o każdą istotę, Władcą Czasu.
Chociaż nie można o Dwunastym Doktorze powiedzieć, że jest towarzyski. Nie przepada za sztucznymi grzecznościami, obcowaniem z innymi, a już zwłaszcza za przytulaniem. Za tą jego niechęcią kryje się jednak coś więcej, niż prosta awersja do okazywania uczuć. "Nie ufaj przytulaniu. To tylko sposób na ukrycie twarzy". Sam, będąc niekwestionowanym mistrzem oszustwa, Doktor brzydzi się kłamstwem. I nie podoba mu się, że Clara, znajdując się pod jego wpływem, coraz bardziej się do niego upodabnia. W trakcie ich wspólnych podróży oboje coraz bardziej zdają sobie sprawę z tego, jak toksyczne stały się ich relacje. I mimo tego jak bardzo siebie nawzajem potrzebują.
Wbrew nieco mroczniejszej otoczce, "Doctor Who" w dalszym ciągu jest serialem dla całej rodziny. Niekiedy smutny i dotykający poważnych filozoficznych rozważań, innym razem zabawny w takim samym stopniu, jak poprzednie serie z Mattem Smithem. To, że tym razem Doktor jest zrzędliwym gościem w "dojrzałym" wieku, nie oznacza wcale, iż nie stać go czasem na wysublimowany humor. Sama jego nieporadność w kontaktach z ludźmi (za którymi szczerze nie przepada) jest świetnym polem do żartów, jak jego przytyki, stale wygłaszane pod adresem Clary (jak i zresztą wszystkich innych ludzi).
W przypadku każdego serialu (no, może z wyjątkiem Sherlocka) odcinki możemy podzielić na naprawdę genialne, pomysłowe i wiele wnoszące epizody, jak i na nic nie znaczące, wkurzające zapychacze. Nie inaczej jest tym razem. Do szczególnie udanych zaliczają się odcinek premierowy jak i dwuczęściowy finał; wszystko autorstwa głównego pomysłodawcy serialu Stevena Moffata. Do kategorii tych lepszych, i być może w przyszłości uznawanych za kultowe, dodałbym też odcinki zatytułowane "Listen" oraz "Mummy On The Orient Express". W tym pierwszym, utrzymanym trochę w konwencji horroru, Doktor poszukuje istot na tyle skutecznych w ukrywaniu się, że nikt we wszechświecie nie ma nawet pojęcia o ich istnieniu. W "Orientalnym Ekspresie" z kolei musi stawić czoła starożytnej klątwie z kosmitą, absolutnym przypadkiem wyglądającym jak egipska mumia, w tle.
Całkiem oryginalny jest też "Time Heist", czyli kosmiczna, utrzymana w konwencji sci-fi, z droidami i mutantami wersja "Ocean's Eleven". Tym razem jednak celem specjalnie dobranej grupy (wśród której oczywiście nie mogło zabraknąć ostatniego Władcy Czasu) jest najlepiej strzeżony bank we wszechświecie.
W poprzednich wcieleniach kumplami Doktora zostawali przeróżni, ważni w brytyjskiej historii czy kulturze bohaterowie jak Winston Churchill, Charles Dickens czy William Shakespeare. W tym sezonie również nie mogło być inaczej i tym razem los splótł jego ścieżki z samym Robin Hoodem. Wcielający się w rolę Księcia Złodziei Tom Riley wykonał kawał świetnej roboty i stworzył naprawdę genialną, celowo przesadzoną i przejaskrawioną, nieustannie śmiejącą się niebezpieczeństwu w twarz postać Robina. Aktor kompletnie kupił mnie swoją kreacją i do ostatnich sekund epizodu miałem cichą nadzieję, że Doktor wystawi w końcu za drzwi przemądrzałą Clarę, a na jej miejsce przyjmie nieustraszonego Robina. Cóż, może jeszcze kiedyś nadarzy się okazja, w której Doktor postanowi skorzystać z jego łuku.
Nic nie może być zbyt piękne i oczywiście prócz niezłych odcinków oczywiście musiało trafić się parę zakalców, pośród których absolutne rekordy niedorzeczności bije "In The Forest Of Night", gdzie dobre magiczne drzewa ratują ludzkość przed śmiercionośnym rozbłyskiem słonecznym. Ja wiem, że w dalszym ciągu jest to serial o gościu z dwoma sercami, podróżującym niebieską budką policyjną, ale na Bogów, są jakieś granice kretynizmu! Żeby tego było mało, w innym epizodzie dowiadujemy się, że Księżyc jest tak naprawdę jajkiem, w dodatku akurat wykluwa się z niego tajemniczy przerośnięty stwór, w całym procesie oczywiście doszczętnie niszcząc naturalnego satelitę ziemi. Przez tego typu kretyńskie pomysły ciężko jest traktować serial całkowicie poważnie.
Nie doczekaliśmy się tym razem niestety ani jednego scenariusza autorstwa Neila Gaimana. Od jakiegoś czasu krążyły też plotki, iż Peter Jackson miałby wyreżyserować któryś z odcinków. Tym razem nic z tego nie wyszło, ale nie zamyka to furtki na podobną współpracę w przyszłości. Nie zdziwiłbym się zatem, gdybyśmy kiedyś zostali uraczeni epizodem "Doktora" dziejącym się na jakiejś fantastycznej planecie, bliźniaczo podobnej do Śródziemia.
Peter Capaldi znany jest na Wyspach szczególnie ze swojej roli w serialu komediowym "The Thick Of It", gdzie słynął z pełnego kwiecistych przekleństw języka. Doktor oczywiście nie mógłby sobie pozwolić na rzucanie mięsem, chociaż udało mu się zachować swój akcent i tym razem Doktor jest Szkotem. Do tego wkurzonym Szkotem. Bo jak wiadomo, dla Szkotów taki stan jest naturalny.
Co ciekawe, Capaldi pojawił się już wcześniej w serialu. Za czasów, kiedy Doktorem był David Tennant, wcielił się w on epizodyczną rolę rzymskiego handlarza w odcinku o Pompejach. Tym sposobem, wiele lat później, Doktor zregenerował się z twarzą osoby, którą kiedyś poznał. Na nieszczęście teraz za nic nie może sobie przypomnieć, skąd ją zna, a znając Moffata, na rozwiązanie zagadki facjaty Doktora przyjdzie nam czekać co najmniej ze dwa sezony.
Muszę też przyznać, że jestem strasznie oczarowany najnowszym odcinkiem świątecznym z gościnnym występem samego Świętego Mikołaja, naturalnie tego prawdziwego. Skubany, zamiast rozdawać dzieciom prezenty, bawi się na Biegunie Północnym w ratowanie świata. I w sumie idzie mu w tej roli całkiem nieźle. Duet Doktor – Mikołaj ma się w tę Gwiazdkę świetnie! Odcinek, wbrew sugerującej co innego nazwie "Last Christmas", nie ma na szczęście nic wspólnego ze szlagierem George’a Michaela. Zamiast tego uraczeni zostaliśmy zakręconą opowieścią łączącą w sobie elementy "Obcego" i "Incepcji", z przypominającymi ksenomorfy stworami i wielowarstwowymi snami w snach.
"Nikt z nas nie wie, czy naprawdę nie śpi. Żaden z nas. Nigdy. Nawet przez pojedynczy moment naszego życia". Ten odcinek prawdopodobnie zapisze się jako najbardziej zagmatwany epizod w historii. I nie jest to, wbrew pozorom, wada. Właśnie taki powinien być "Doctor Who" – pełen "czaso-maso" i dziwacznych, nie do końca łatwych do zrozumienia zwrotów fabularnych. Wszakże jest to serial o podróży w czasie. Cieszy, że to właśnie ten, w dalszym ciągu niedoceniany Doktor dostał tak kapitalną historię na święta. Czapki z głów dla pana Moffata, czapki z głów. Po długich, sięgających ostatnich sekund przygody, spekulacjach na temat przyszłych losów Clary, dowiedzieliśmy się w końcu, że (niestety!) towarzyszyć będzie ona w dalszym ciągu Doktorowi w następnym sezonie. Chociaż spore są szanse na to, że stanie się w przyszłości mniej egocentryczna i wkurzająca. Pomarzyć o cudach zawsze można. W końcu to święta!
Aha. Dzięki "Last Christmas" dowiedzieliśmy się też, w jaki sposób Mikołaj jest w stanie pomieścić wszystkie prezenty do swoich magicznych sań. Po prostu są one, podobnie jak TARDIS, "większe w środku".
Ośmielę się stwierdzić, że 8 sezon "Doctora Who" to jeden z lepszych w historii programu i jeśli jeszcze ktoś nigdy nie miał z nim do czynienia, to może to być idealny moment aby nadrobić zaległości. Dwunasty Doktor nie jest tak absurdalny jak kiedyś to bywało i potrafi zachować powagę, kiedy wymaga tego sytuacja. Historia opowiedziana jest teraz w zasadniczo inny sposób. Gdyby nie fakt, że w dalszym ciągu główny bohater każe na siebie mówić per "Doktor" i gdyby nie to, że ciągle mieszka w TARDIS-ie, to miałbym całkiem zasadne wrażenie, iż mamy tutaj do czynienia z kompletnie inną produkcją.
Z kolei wierni fani również znajdą tu masę smaczków i nawiązań do poprzednich wydarzeń. Powracają starzy znajomi (jak Madame Vastra i zawsze rozbrajający swoimi tekstami Strax), swoje łby wychylają też dawno zapomniani wrogowie (SPOILERS!). Doktorowi raz czy dwa zdarzy się nawet wspomnieć starych towarzyszy, skomentować fatalny dobór strojów swoich poprzedników i rzucić kultowym powiedzonkiem sprzed lat. Absolutnie genialnym zagraniem było też epizodyczne pojawienie się Jedenastego Doktora, żegnającego się z po raz ostatni z Clarą i tęskniącymi fanami (a może raczej fankami).
Twórcy sporo zaryzykowali, powierzając wiodącą rolę starszemu aktorowi. Wychodzi jednak na to, że się im to opłaciło, a różni malkontenci w większości pokochali nowego, wrednego Doktora. Naturalnie nie wszystko tak świetnie się udało. W fabule pełno jest niedociągnięć i nielogiczności (i nie chodzi mi tu tylko o wyżej wspomniane magiczne drzewka). Clara przez cały sezon staje się systematycznie coraz bardziej wkurzająca, chociaż wydaje mi się, że taki właśnie był zamysł scenarzystów i wszystko to prowadzić ma do jakiejś wyczerpującej konkluzji. Dalej marzy mi się śmierć Clary w męczarniach, chociaż, patrząc po ostatnich wydarzeniach, niezbyt się na to zapowiada.
Pierwsze przygody Dwunastego Doktora pokazały, że jest on teraz dużo bardziej niejednoznaczną postacią, pełną wad i wewnętrznych fobii, ale też wiernym przyjacielem i niezrównanym geniuszem. Jest mieszaniną dziwaczności, chłodnej kalkulacji i szaleństwa. Właśnie dlatego warto go oglądać. Tym razem bowiem Doktor nie jest "tylko" dobrym człowiekiem. Jest idiotą z magiczną budką. I nigdy nie wiemy, gdzie z nią wyląduje i w jakie tarapaty wpakuje się tym razem.
Komentarze
Dodaj komentarz