Kim właściwie jest tłumacz? To pytanie zadają sobie badacze od dawna i do dzisiaj nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. Długo uważano translatora za zdrajcę, który ingeruje w cudowny, święty niemalże tekst oryginału. Później podchodzono dość swobodnie do prawa autorskiego, gdzie autor przekładu mógł robić, co chciał, i jak chciał z dziełem oryginalnym, tak by odbiorca polski – wówczas szlachcic-Sarmata o poziomie wykształcenia pozostawiającym wiele do życzenia – mógł wszystko zrozumieć. Usuwano zawzięcie kobiety z tekstów dramatów, wkładano monologi hiszpańskiej sztuki w usta płynącej przez Polskę Wisły i dostosowywano przekaz do miejscowego podwórka. Można? Można. W efekcie, co prawda, dzieło rzekomo przetłumaczone nijak się miało do oryginału, ale "Cyd" zyskał w Polsce sławę. Później tłumacz był sprowadzony do roli wyrobnika, który jest potrzebny, bo w końcu nie wszystko potrafimy przeczytać w oryginale, ale najlepiej, żeby o nim nie mówiono i nie podawano nazwiska na karcie tytułowej powieści.
Na szczęście dla tłumaczy, w 2003 roku rozszerzono ustawę o ochronie praw autorskich i objęto nią twórców przekładu, co dla literatury było niestety zgubne, ale o tym za chwilę. Tłumacz jest zatem właścicielem praw autorskich do swojej wersji językowej, tak jak autor do dzieła oryginalnego. W efekcie wydawnictwu niekiedy bardziej opłaca się zapłacić kolejnemu translatorowi za kolejną wersję w tym samym języku, niż zapłacić za tę już istniejącą (zwłaszcza gdy twórca nie żyje, a spadkobierców bez liku). Powstaje zatem kolejna wersja, co oczywiście ogłasza się na okładce, robiąc z tego reklamę książki. Jest to w końcu "najnowszy przekład", "inny niż wszystkie" i "jedyny w swoim rodzaju". Tłumacz też człowiek, z samej miłości do literatury nie wyżyje, co zatem przekłada się najczęściej? Literaturę dziecięcą i lektury szkolne, bo to najlepiej się sprzedaje. Oczywiście nowy przekład to szansa na poprawienie lapsusów językowych i błędów poprzedników, bo w końcu nikt nie jest doskonały. Pół biedy, jeśli nowe tłumaczenie przynajmniej nie jest gorsze od poprzednich; gorzej, jeśli oryginał morduje w sposób przykry i bolesny. Wypada jednak jasno zaznaczyć, że nowy przekład, o ile jego poprzednik był co najmniej przyzwoity, z góry stoi na straconej pozycji. Bo jak wybaczyć zamianę kochanego przez dzieci i będącego już częścią naszej kultury Kubusia Puchatka na Fredzię Phi-Phi? Czasem tłumacz powinien się dobrze zastanowić, czy warto chwytać długopis w dłoń albo siadać do komputera, bo może lepiej napić się kawki, herbatki, soczku, wina (wedle upodobań) i poszukać innego translatorskiego wyzwania. Gdyby Fredzia była pierwsza, może z takim samym sprzeciwem spotkałby się Kubuś albo jakakolwiek inna propozycja, ale to Puchatek zaistniał w naszej wyobraźni dzięki pani Irenie Tuwim i lepiej nie próbować tego zmieniać.
Co do Tolkiena należy pamiętać, że mistrz fantasy nie postawił przed tłumaczami z całego świata łatwego zadania. Tłumacz nigdy nie ma łatwego zadania, bo nawet jeśli włada perfekcyjnie obydwoma językami (oryginału i przekładu), to siłą rzeczy przynależy do jednej z kultur, myśli jednym z języków i tego nie zmieni ani najlepszy kurs języka, ani lata studiowania. W przypadku powieści zwyczajnych, gdzie akcja rozgrywa się w Londynie, Paryżu czy na Majorce, tłumacz może (a nawet powinien) zostawić nazwy własne w oryginale. Gorzej, jeśli przekłada akurat powieść fantasy, która z założenia przedstawia świat mający swoje źródło w wyobraźni autora, bo wtedy trudno mówić o oddawaniu lokalnego kolorytu. Autor stworzył nie tylko język, ale też historię, geografię, kulturę, świat alternatywny, do którego trzeba by wprowadzić czytelnika po cichutku, jakby kuchennymi drzwiami. Gdyby przeszkoda wynikająca z gatunku literatury była jednak zbyt małym wyzwaniem, to Tolkien zapewnił propagatorom jego twórczości dodatkową rozrywkę, tworząc dzieło kultowe, a tym samym wymagające perfekcji w przekładzie, tak jak perfekcyjny jest akt twórczy, który został poparty wieloletnimi badaniami i przemyśleniami. Co w takim razie może zrobić tłumacz, który wypił już tę wspomnianą kawkę i doszedł do wniosku, że jednak przełożenie "Władcy Pierścieni" jest jego marzeniem? Albo ma do zapłacenia ratę za dom, a wiadomo – Tolkien zawsze się sprzeda. Przede wszystkim wybrać jakąś rozsądną strategię. Można przenieść nazwy w brzmieniu oryginalnym, zmienić grafię lub fleksję, żeby czytelnik polski nie połamał sobie języka albo znaleźć polski odpowiednik (a raczej go stworzyć). W sumie nieistotne, byle w miarę możliwości konsekwentnie. Można też, jak to zrobił Paweł Beręsewicz w najnowszej "Ani z Zielonego Wzgórza", skazać czytelnika na chaos – niczym przy mitologicznym stwarzaniu świata – i nazywać Anię "Anne" lub "Ann" w wybranych dialogach, a "Anią" w pozostałych. Czytelnik może domyślić się w końcu "co tłumacz miał na myśli", kiedy przeanalizuje oryginał, bo w końcu kto to widział, żeby przekład miał na celu ułatwianie lektury. Nic bardziej mylnego. Skoro tłumacz musiał się namęczyć na wypłatę, to niech teraz czytelnik trochę pocierpi, a co!
Kiedy czytam przekład Jerzego Łozińskiego, to odnoszę wrażenie, że on polskiego czytelnika najzwyczajniej w świecie nie lubi. Co prawda, to dzięki odbiorcom nieznającym angielskiego na tyle, by poznawać literaturę w oryginale, on ma pracę i szansę na zarabianie realnych pieniędzy, ale to chyba nie zmienia faktu, że po lekturze nie tylko Sauron będzie pokonany. Nie jestem jedną z tych osób, które były tak przywiązane do propozycji Marii Skibniewskiej, że inną próbę translatorską uznały za nieudaną jeszcze przed otworzeniem książki. Nic z tych rzeczy, podeszłam do innego przekładu tolkienowskiego arcydzieła z otwartym, choć złośliwym i czepialskim (czyli własnym) umysłem.
Na początku byłam zadowolona z tego przekładu, gdyż Jerzy Łoziński poprawił istotny błąd pani Skibniewskiej dotyczący tytułu. Teraz znamy pierwszy tom historii o pierścieniu jako "Drużyna Pierścienia", ale na początku była to "Wyprawa", a tym samym pomysł Jerzego Łozińskiego na "Bractwo Pierścienia" jest zdecydowanie bliższy oryginalnemu "The Fellowship of the Ring". I może trzeba było skończyć czytanie na tytule, ale jak na pasjonatkę literatury przystało, zachciało mi się oceniać dzieło po zawartości, a nie po okładce i zachwyt ulatywał powoli jak powietrze z urodzinowych balonów. Zacznę od słynnego wiersza rozpoczynającego "Trylogię":
Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach,
Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych,
Jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie,
W krainie Mordor, gdzie zaległy cienie.
Jeden by wszystkimi rządzić, Jeden by wszystkie odnaleźć,
Jeden by wszystkie zgromadzić i w ciemnościach związać
W krainie Mordor, gdzie zaległy cienie." (Maria Skibniewska)
Siedem krzatów monarchom w kamiennych sal koronie,
Dziewięć ludzkim istotom, którym śmierć pisana,
Jeden dla Władcy Ciemności, co trwa na mrocznym tronie
W Mordorze, moc którego zwycięży, nie chciana.
Ten Jedyny, by rządzić wszystkimi, ten Jedyny
By wszystkie odnaleźć,
Ten Jedyny, by zebrać je wszystkie i w ciemności zespolić więzami
W Mordorze, moc którego zwycięży, nie chciana." (Jerzy Łoziński)
Od fanów przekładu Łozińskiego usłyszę teraz, że jego wersja jest bardziej poetycka, ale istnieje jedno, drobniutkie ALE. Taki szczególik właściwie, a mianowicie tłumacz nie jest autorem, a zatem z szacunku dla Tolkiena, który, jakby na to nie patrzeć, sam tę historię wymyślił i napisał, wypadałoby nie przekłamywać treści. Jest taki dowcip, że przekład jest jak kobieta: albo piękny, albo wierny, bo ideały nie istnieją. No może i prawda (chociaż ja przecież istnieję), ale mimo wszystko oddajmy (albo zostawmy raczej) Tolkienowi to, co tolkienowskie:
Seven for the Dwarf-lords in their halls of stone,
Nine for Mortal Men doomed to die,
One for the Dark Lord on his dark throne
In the Land of Mordor where the Shadows lie.
One Ring to rule them all, One Ring to find them,
One Ring to bring them all and in the darkness bind them
In the Land of Mordor where the Shadows lie." (Tolkien)
Gdyby różnice polegały tylko na stopniu poetyckości czy też uroku obu przekładów, pewnie powstrzymałabym się od komentarza, bo o gustach się w sumie nie dyskutuje. Problem polega jednak na tym, że pan Łoziński postanowił pobawić się w autora, czego tłumaczowi robić najzwyczajniej nie wypada i zmienił treść wiersza wedle własnego, niejasnego dla mnie widzimisię. Mogłabym jeszcze jakoś przeżyć "odebranie" elfom przebywania "pod gołym niebem", ale dlaczego autor przekładu z: "In the Land of Mordor where the Shadows lie" robi: "W Mordorze, moc którego zwycięży niechciana"? Zwłaszcza że czytelnicy powieści wiedzą, że akurat nie zwycięży, bo wszechwładny czarodziej wyśle malutkiego hobbita, który odwali za niego czarną robotę i to skutecznie uniemożliwi. Rozumiem, że niektórzy mogą współczuć Sauronowi, który nagle traci całą swoją potęgę, a to jest dla niego wartość najwyższa, ale czy to powód, żeby zmieniać treść dzieła? Chyba nie. To tak, jakby w ramach współczucia dla Złej Królowej uśmiercić skutecznie Śnieżkę i gdzie wtedy morał, skoro ładniejszą od siebie można zawsze zabić, żeby móc własne uwielbienie tłumaczyć realnym kształtem świata, a nie próżnością?
W tym wierszu łatwo też zauważyć kolejną mocno rzucającą się w oczy różnicę przekładów, a mianowicie "dwarf", czyli "krasnoluda" bądź "krzata". Fani Jerzego Łozińskiego tłumaczyli tę zmianę jako uzasadnioną, gdyż przedrostek "krasno-" oznacza "czerwień", a poważny lud nie powinien nosić ani czerwonych czapeczek niczym Papa Smurf, ani kubraczków w owym kolorze. Poza tym krasnolud za bardzo przypomina krasnoludka, co na pewno upokorzyłoby tego pierwszego. Może i tak, i dlatego tutaj nie ma rozwiązania idealnego, ale "krzat" – choćbym nie wiem jak się starała – przypomina mi małego, słodkiego, skaczącego w tę i we w tę "skrzata", a to raczej nie wróży najlepiej. Co więcej, skrzaty w mitologii słowiańskiej też nosiły się na czerwono, a tym samym argument dotyczący krasnoludów stał się inwalidą. "Krasnolud" rzeczywiście nie jest może nazwą doskonale oddającą powagę tej społeczności, ale cząstka "-lud" przywodzi na myśl skojarzenia z wielkoludem bardziej niż z krasnoludkiem i podkreśla czynnik ludzki, zbiorowy. I choć to tylko moja opinia, to mimo wszystko bardziej nobliwie brzmi dla mnie "krasnolud", niż przypominający skrzata "krzat".
Tak jak "krzaty" można jednak zrozumieć, tak zamachu na hobbita i jego norę już pojąć nie potrafię, ale tutaj zawinił Tolkien. Tak, Mistrz i ojciec fantasy, jak już wspomniałam, nie zamierzał nikomu ułatwiać pracy, a nawet sprowokował tłumacza do wyładowania swoich przekładowych frustracji na czytelniku, niczym zblazowany nauczyciel, sprawiający, że zdobywanie wiedzy przypomina iście piekielną mękę. Autor pisze bowiem w specjalnym poradniku dla tłumaczy, że jego hobbit powinien być jak najbardziej swojski dla czytelnika, co będzie łatwe do osiągnięcia w przypadku języków germańskich, a pozostali twórcy przekładów (w tym także na język polski) powinni zdecydować samodzielnie, czy warto decydować się w tym wypadku na tworzenie przekładu. Z drugiej jednak strony Tolkien, jak wynika z jego listów, traktował "Władcę Pierścieni" bardzo osobiście, trochę jak swoje pisarskie dziecko, a w związku z tym interesował się jego obecnością w innych krajach i nie przepadał za ingerencjami we własny tekst. W 1956 roku napisał w związku z holenderskim przekładem coś, co chyba najtrafniej oddaje jego poglądy:
"Tekst "Władcy Pierścieni" (we wszystkich szczegółach) traktuję o wiele bardziej zazdrośnie [od "Hobbita"]. Nie zgodzę się na żadne zmiany, czy to większe, czy mniejsze, na żadne przestawienia czy skróty – chyba że zrobię je sam lub powstaną one w wyniku bezpośrednich konsultacji ze mną. Żywię głęboką nadzieję, że zostanie to wzięte pod uwagę".
"Wyrażam absolutny sprzeciw co do "tłumaczenia" nazewnictwa (nawet przez osobę kompetentną). Ciekawe, dlaczego tłumacz miałby się czuć powołany czy uprawniony do czegoś takiego. To, że jest to świat "wyimaginowany", nie uprawnia tłumacza do przekształcania go według swego widzimisię, nawet jeśli w ciągu kilku miesięcy potrafiłby stworzyć nową, spójną konstrukcję, której stworzenie zajęło mi całe lata. Zakładam, że gdyby hobbici mówili po włosku, rosyjsku, chińsku czy w jakimkolwiek innym języku, to zostawiłby nazwy własne w spokoju. (...) Przecież książka jest angielska, napisał ją Anglik, i prawdopodobnie nawet ci, którzy chcieliby przeczytać ją we własnej mowie, nie będą żądać od tłumacza, żeby celowo starał się zniszczyć koloryt lokalny. Ja o to tłumacza nie proszę".
Autor przywiązywał dużą wagę do nazw własnych, więc byłoby miło, gdyby tłumacz zabierający się za przekład i to kolejny w danym języku, przynajmniej trochę się postarał. Rozumiem, że terminy gonią, kolejna książka czeka na swój polski ekwiwalent, zarabia się od arkuszy wydawniczych, ale mimo wszystko minimum solidnego przygotowania naprawdę nie zaszkodzi. Tymczasem Jerzy Łoziński podszedł do "Władcy Pierścieni" niczym ja do mojej sesji egzaminacyjnej i w myśl zasady: "coś wiem, a co nie wiem, to zmyślę" zmyślał, że aż chwilami przykro było czytać. Weźmy na przykład Bilbo Bagginsa z Shire. U Jerzego Łozińskiego stał się Bilbo Bagoszem z Włości, a ja całkiem poważnie i bez ironii pytam: gdzie się podziała translatorska konsekwencja? Rozumiem, że tłumacz postanowił hobbita możliwie przybliżyć polskiemu czytelnikowi, ale w takim razie dlaczego spolszczeniu uległa tylko końcówka nazwiska? W końcu "bag" to "torba, paczka, worek" dlaczego zatem Bilbo nie jest Worczykiem, Torebczykiem, Paczuszką, Torebunią czy Paczkiem? Słowotwórstwo tylko czeka, żeby go użyć. Poza tym, jak tłumaczyć nazwy, to porządnie; a zatem Bilbo, który czytelnikowi angielskiemu kojarzy się z Billem, czyli zdrobnieniem od Williama, też powinien być jakoś przystosowany. Niestety imię William nie ma żadnego polskiego odpowiednika, ale co to za problem? W końcu Władysław też jest na W i można go zdrobnić do Władzia i tak oto polski czytelnik dostaje dostosowanego do własnych realiów pana na Włości – Władzia Torebczyka. Można? Można. Tylko trzeba też zmienić Bag End, bo niestety przekład na Bagoszno znowu zostawia biednego, czytającego Polaczka z nieznaną nazwą, a tak przecież być nie może, ale spokojnie, zaraz to naprawię. Koniec worka to spód, a więc ze Spodniowa? Nie, za bardzo kojarzy się ze spodniami. Chwila... Dno worka, a zatem nasz pan na włościach przypominający polskiego szlachcica-Sarmatę (sukces!) będzie panem Dnówką.
Jest tylko jeden drobny problem – tłumacz nie jest autorem. Shire, czy tego chcemy czy nie, był wzorowany na angielskiej wsi, a teraz mamy tu trochę za dużo polskiego siana. No chyba że pójdziemy za ciosem i przerobimy skrajnie antypolską norę hobbita na polską chatkę chłopa, a wtedy pozbędziemy się "angielskości" z każdego poziomu tej książki, od fabuły zaczynając, przez koloryt lokalny, na nazwach własnych kończąc. Jerzy Łoziński właściwie mógł podjąć się tego zadania, bo i tak już dał do zrozumienia, że wie lepiej niż jakiś tam Tolkien, jak ta książka wyglądać powinna.
Celtyckie Bree oznaczające "wzgórze" staje się tutaj Birem, a Everard Tuk, którego nobliwe i poważne imię miało pozostać wedle zaleceń Tolkiena nietknięte, w polskim przekładzie zamienia się w Eklera Tuka. Też lubię te ciastka, ale nawet fascynacja słodyczami chyba powinna mieć jakieś granice, nieprawdaż? Nawet rzeczywiste nazwisko Gamgee się nie ostało i polski czytelnik musi zadowolić się Gadułą. I choćby nie wiadomo jak Tolkien się starał zastrzec, że nazwa gospody The Golden Perch, gdzie "perch" to słownikowo "okoń, grzęda, żerdź, tyczka" ma swój źródłosłów właśnie w rybie, to Łoziński i tak zrobi po swojemu – Złotą Gałąź, a co!
Tolkien jest pisarzem szczególnym, gdyż swoje nazwy – tak jak cały powieściowy świat – zaplanował i stworzył bardzo starannie, przez co zmienianie tych elementów powinno być przynajmniej uzasadnione. Nic nie poradzę na to, że mnie boli filologiczne serduszko, jak widzę króla na wygnaniu nazywanego Łazikiem. Czy naprawdę tylko mnie Łazik kojarzy się z krewnym Włóczykija z "Muminków"?
A zatem trzeba przyznać, że Jerzy Łoziński osiągnął to, co nie udało się Sauronowi – zmiażdżył, zniszczył i pogrzebał hobbita. Jednak się da.
Komentarze
Jak napisałaś - tłumacz nie jest autorem. Jego zadaniem jest jedynie przełożyć tekst w taki sposób, by:
- można było zrozumieć, o co chodzi (czyli nie coś pokroju "Kali być na wakacje i gotować pamiętnik")
- oddawał właściwy sens oryginalnego tekstu (właściwy przekład idiomu, użycie stosownego do kontekstu przekładu danego słowa, etc.).
Nazwy własne - ewidentnie winny być nieruszane. Jeśli dobrze pamiętam, to w Harrym Potterze, Andrzej Polkowski postawił sprawę jasno - nie podmienia tych nazw w tekście, bo tak się nie robi. Wprawdzie podał, jak można rozumieć nazwiska, ulice, ale... wciąż, te tłumaczenia nie przewijają się w lekturze; są dodatkiem dla ciekawskich.
Co do pana Łozińskiego - smuteczek. Wielki. I do dziś pluję sobie w brodę, że nie zajrzałam pod okładkę książki. No ale, kicia młodą była, Tolkiena ubóstwia, ujrzała całą trylogię w boskiej cenie, nie pomyślała, że mogą istnieć inne przekłady niż ten Skibniewskiej. Efekt?
Przyszłam do domu, chciałam się wgryźć w lekturę i... ni cholery. Tego się nie da czytać. Bagosze, krzaty, ten nieszczęsny wiersz... Brr. Dziękuję, postoję.
Tylko książek żal, bo się bezproduktywnie kurzą...
Łoziński ponownie dostał po łbie i tym razem bardzo celnie, merytorycznie i zgrabnie. Prawda, jakoś przyjemniej czytało mi się "Władcę" w tej zarchaizowanej formie, z karkołomną stylizacją językową, bliżej było temu do tej ogniskowej gawędy, którą taka historia mogła by być. Z tym tylko, że faktycznie nie rolą tłumacza jest pisać książkę na nowo. Niektóre z tych tłumaczeń, jakimikolwiek intencjami i prawidłami sztuki dyktowane, pomijają zupełnie coś, co moim laickim zdaniem powinno być naczelną wytyczną tłumacza - przystępność tekstu, jego brzmienie, to, jakie emocje będzie wywoływać słowo lub zdanie w języku tłumacza, nawet niezależnie od jego synonimicznej zgodności z oryginalnym.
Co by się stało, gdyby Andrzej Polkowski postanowił tłumaczyć wszelkie imiona i nazwiska przedstawiające z "Pottera" (Garncarza) z ichniego na nasze? Długodupny, AlaDziwna, Dobromiłosna, Trzmielowy? Ale pomijając tak jaskrawe przykłady odmóżdżenia, jakim wykazałby się wówczas, warto spojrzeć na krótkie, a treściwie posłowia, w których wyjaśnia co, jak i dlaczego przetłumaczył tak, a nie inaczej, niekiedy zupełnie odbiegając od brzmienia pierwotnego, będącego w języku angielskim neologizmem, zrostem etc., który tam brzmi dobrze, a po polsku byłby koślawy, karykaturalny. Łoziński, mimo być może szczerych chęci, w żadnej z tych płaszczyzn nie wykazał się wystarczająco lub też ani trochę dobrze.
Dodaj komentarz