Trudno byłoby znaleźć kogoś, kto przynajmniej nie słyszał o "Alicji w Krainie Czarów". Powieść powstała w 1862 roku, kiedy to podczas przejażdżki łódką po Tamizie, Lewis Caroll opowiedział ją małej Alicji Pleasaunce Liddel i jej dwóm siostrom. Książka wydana w 1865 roku przyniosła autorowi dużo większą sławę niż wcześniejsze traktaty naukowe. Nikogo zatem nie zdziwi fakt, że opowieść o Alicji i Krainie Czarów doczekała się dziewięciu polskich przekładów. Tylko czy Alicja, którą znamy, jest na pewno właściwą Alicją?
Przekład z założenia ma imitować dzieło oryginalne, zatem jest uznawany przez większość wydawców, recenzentów i czytelników za zadowalający, jeśli płynnie się go czyta, a przez brak jakichkolwiek cech stylistycznych czy językowych tłumacza wydaje się on przezroczysty. Ma odzwierciedlać osobowość lub intencję obcojęzycznego autora. Nie zmienia to jednak faktu, że rodzimy utwór literacki występuje samoistnie. Przekład natomiast zawsze jest jedną z możliwych interpretacji, a zatem tłumaczenie istnieje z zasady w serii, którą rozumiem jako potencjalnie możliwy do stworzenia zbiór tekstów, w tym wypadku tłumaczeń jednego dzieła oryginalnego. Owa seria może być oczywiście nigdy nienapisana, lecz sama możliwość jej powstania odróżnia przekład od dzieła oryginalnego.
Istnieją teorie, głoszące, że przy tworzeniu kolejnych przekładów nie należy zaglądać do dzieł poprzedników, co jest – moim nieskromnym zdaniem – największą bzdurą, jaką słyszałam. Po co tworzyć kolejny przekład, jeśli ten już istniejący jest dobry? Niby lepsze jest wrogiem dobrego, ale to źle, gdy autora następnego tłumaczenia stać tylko na to, żeby z Obieżyświata zrobić Łazika, a z krasnoludów krzaty. W każdym razie, czy nam się to podoba, czy nie, przekład istnieje w serii, która przypomina o obcym rodowodzie i pokazuje jego ograniczenia.
Alicja zawitała zatem do Polski po raz pierwszy w 1910 roku jako… Alinka, i to nie taka, co odwiedza Krainę Czarów, ale Cudów, a to wszystko za sprawą pani Adeli S. Alinka jest rzecz jasna próbą udomowienia przekładu, tylko najwyraźniej swojska wersja wykluczała dobrą zabawę, bo pani Adela z gorliwością godną lepszej sprawy wycięła wszystkie fragmenty związane z grami słownymi i zabiła komizm skuteczniej niż Wiedźmin mordował groźne potwory. Co prawda ślad jej przekładu pozostał tylko w bibliografiach, a nawet nazwisko tłumaczki nie jest znane, ale przynajmniej dzieło Carolla się pojawiło. Z całkiem innym tytułem i bez gier słownych, które tłumaczka po prostu wycięła, ale kto by się przejmował tym, że nie ma połowy książki? A nie, przepraszam, jedna gra słowna się uchowała: "nasz profesor był to stary żółw, nazywaliśmy go Tartorogiem (…) bo nacierał nam rogów." Tylko jakoś mnie nie bawi.
Siedemnaście lat później, bo w 1927 roku Alicję postanowiono przedstawić polskiemu czytelnikowi po raz kolejny, tym razem jako Alę. W dodatku pani Maria Morawska była chyba wówczas niespełnionym pedagogiem, bo jej przekład to najbardziej dydaktyczne tłumaczenie ze wszystkich. Będąc uczciwą, muszę jednak przyznać, że na początku XX wieku panowało przekonanie, że dzieci trzeba przede wszystkim kształcić i wychowywać. Niestety w myśl zasady "coś za coś", pani Maria Morawska edukuje biedne dzieci, zabijając humor w powieści Carolla tak skutecznie, że nawet Martin nie powstydziłby się jej techniki: "naszym nauczycielem był stary Żółw, nazywaliśmy go szylkretem (…) ponieważ nas uczył, to profesorski tytuł." Ręka w górę, kto się zaśmiał. Tylko nie wszyscy naraz…
Właśnie dlatego za przekład zabrał się Antoni Marianowicz i, co mu trzeba uczciwie oddać, przynajmniej się starał. Jego tłumaczenie jest chyba jednym z najbardziej znanych, no i w końcu po prawie stu latach od powstania oryginału, bo w 1955 roku, Alicja została Alicją. Kilka razy zadałam sobie pytanie: czy ten pan w ogóle zna angielski?! Nie będę się jednak bardzo czepiać tego, że nasza Alicja siedzi na ławce, a nie nad brzegiem rzeki, bo przynajmniej tym razem można było się podczas lektury uśmiechnąć.
Znakiem rozpoznawczym dzieła Carolla są bardzo długie angielskie zdania zapisane prostym językiem. Wiem, że ocenianie skali trudności jest subiektywne, ale jeśli potrafię przeczytać i zrozumieć książkę całkowicie bez pomocy słownika (a nie jestem anglistką), to uznaję ją za napisaną stosunkowo łatwym językiem. Macie wybór: albo uwierzycie mi na słowo, albo przeczytacie powieść w oryginale, bo tej prostoty języka w przekładach rzeczywiście nie widać. W sumie wcale mnie to nie dziwi, ponieważ im więcej czytam, tym częściej mam wrażenie, że polscy autorzy lubią wszystko skomplikować tak, aby czytanie było tylko dla wybranych. Ważne jest jednak to, że tekst z założenia nacechowany komizmem, grami językowymi i nonsensem w końcu zaczyna takim być i sytuuje się nawet w przekładzie na granicy surrealizmu. Autorzy przekładów starali się przynajmniej zmierzyć z grami językowymi autora, a dla Alicji pojawiła się szansa na sensowne zaistnienie w historii polskiej literatury, bo w końcu coś, co nie zostało dobrze przełożone, właściwie nie istnieje. Pojawiali się zatem nauczyciele nazywani Piłą, Ostrygą, Drżółwiem, Uczniem, Żółwiem, a nawet Zaskrońcem.
Nauczycielem naszym był pewien stary, bezzębny Rekin, którego nazywaliśmy Piłą (…) ponieważ piłował nas w czasie lekcji (Marianowicz)
Nauczycielem był stary Żółw… nazywaliśmy go Ostrygą (…) bo był ostry (Słomczyński)
Naszym wychowawcą był stary żółw, którego nazywaliśmy Drżółwiem (…) bo każdy drżał na jego widok (Kozak)
Naszym nauczycielem był pewien stary żółw, nazywaliśmy go Uczeń (…) bo nas uczył (Kaniewska)
Nauczycielem był stary Żółw Morski – nazywaliśmy go Żółwiem Lądowym (…) bo często lądowaliśmy u niego na dywaniku (Dworak)
Dyrektorem był pewien stary Żółw, na którego mówiliśmy Zaskroniec (…) bo w klasie często łapał się za skronie (Tabakowska)
"Alicja w Krainie Czarów" została zatem pełnoprawnym utworem także na gruncie polskiej literatury i miewałaby się pewnie świetnie aż do dzisiaj, gdyby nie narodziny irytującej mody na ekranizacje. Nie zrozumcie mnie źle, nie jestem przeciwna filmowaniu literatury, choć pojawiające się ostatnio głosy oburzenia fanów produkcji HBO, według których Martin zniszczył ich ukochany serial, pisząc książkę, w której odchodzi od pierwowzoru (o ironio), przestają być zabawne, a zaczynają irytować. Nie zmienia to jednak faktu, że wielu ludzi w ten sposób słyszy o tej czy innej pozycji książkowej, a to zawsze spory plus.
Tim Burton w 2010 roku stworzył jednak ekranizację, której mimo mojego uwielbienia dla wielu występujących w niej aktorów oraz wyjątkowej otwartości na reinterpretacje wszelkiego typu, po prostu znieść nie mogę. Caroll zostawił odbiorcom powieść wymagającą, gdyż jest to jedna z tych historii, które można czytać na masę sposobów i znaleźć za każdym razem coś nowego. "Alicja w Krainie Czarów" to jednocześnie bajka dla dzieci, przestrzeń gry, satyra na wiktoriańską obyczajowość i szkolnictwo, wstęp do filozofii języka i traktat fenomenologiczny. Nie powinien zatem dziwić fakt, że biedny reżyser musiał wybrać coś z tej gmatwaniny wątków i motywów, a dla Burtona książka jest najwyraźniej powieścią inicjacyjną o poszukiwaniu własnej tożsamości, co zresztą nie jest ani złe, ani jakoś wybitnie zaskakujące, ale potem jest już tylko gorzej. Alicja rzeczywiście biega za królikiem w kamizelce, ale Kraina Czarów jest zdecydowanym zaprzeczeniem jakiegokolwiek czaru i uroku. To jeszcze bym zniosła, gdyby Burton się tego trzymał i darował nam raz na jakiś czas wciskanie cukierkowych obrazków z dodatkową, cieknącą porcją lukru. Film zawiera feministyczne przesłanie, a bohaterka sama decyduje o swoim losie, tylko czy ktoś może mi powiedzieć, jak to możliwe? Mamy kobietę o niewyraźnej minie i ruchach anemiczki, która nagle, ni z tego ni z owego chwyta miecz i staje do walki.
Powtarzające się przesłanie tego filmu brzmi: czy to na pewno ta Alicja? Nie dajcie się zwieść ani zapewnieniom komputerowo stworzonych kreatur, ani opowieściom o przezroczystości tłumacza. Jeśli chcecie poznać właściwą Alicję, musicie po prostu otworzyć książkę Carolla i spotkać się z bohaterką bez pośredników.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz