Szczerze mówiąc, do niedawna nie miałem w ogóle pojęcia o tym, że trwają jakiekolwiek prace nad kontynuacją pamiętnego i kultowego już dzieła Zacka Snydera z 2006 roku. Kiedy w naszym pięknym kraju ruszyła machina reklamowa i wieści o niechybnej premierze "300: Początek imperium" dotarły do mych uszu, to miałem trochę mieszane uczucia. Oczywiście, oryginalnych "300" było w mojej ocenie fantastycznym widowiskiem, łączącym w sobie nie tylko przeprowadzone z rozmachem sceny walki, ale także mroczny klimat starożytnej Hellady wraz z nieskomplikowaną, mimo to jednak posiadającą to "coś" fabułą. Mimo tego, iż film był dobry i w konsekwencji tego chciałoby się jeszcze kiedyś w przyszłości zobaczyć coś w tym stylu, to zdaje się, że formuła "300" wyczerpała się kompletnie wraz ze śmiercią dzielnego króla Sparty i jakiekolwiek sequele nie mają racji bytu. Cóż, zdaje się, że jeśli idzie o grubą kasę, to nigdy nie ma nic niemożliwego, dlatego też uraczeni zostaliśmy – na dobre lub złe – dalszym ciągiem komiksowej opowieści o wojnach grecko-perskich.
Kontrowersje z pewnością wzbudzać musiał już wybór reżysera – co by nie mówić ostatnimi czasy o Snyderze i jego twórczości, pewniej czułbym się, gdyby to on ponownie stanął do realizacji filmu zamiast bliżej nieznanego i nie mogącego się za bardzo pochwalić wcześniejszymi sukcesami reżysera (swoją drogą – zastanawiające, co siedzi w głowach ludzi stojących za hollywoodzkimi produkcjami, że zatrudniają do pracy nad nimi niedoświadczonych reżyserów poniekąd skazując film na fiasko. Kazus – chociażby "47 Roninów").
Niemożliwym jest nie porównywanie tego filmu z jego pierwowzorem – nawet jeśli chcielibyśmy kompletnie zapomnieć o "300", to konstrukcja dzieła zbytnio nam na to nie pozwala – sami bohaterowie zdają się być "uboższymi" kalkami swoich spartańskich prototypów, w samym zaś obrazie mnogość nawiązań do wydarzeń z jedynki jest wszechobecna. Nie zdziwiłbym się, gdyby najczęściej padającym imieniem podczas emisji był "Leonidas". Taka, a nie inna koncepcja filmu już na dzień dobry zmusza do rywalizacji z oryginałem. Pomimo tego że Ateńczycy walczą z Persami, to symbolicznie konkurują tutaj ze Spartanami. Niestety dla nich, raczej przegrywają w tej walce.
"300: Początek imperium" nie jest sequelem w zwykłym tego słowa znaczeniu. Większa część akcji dzieje się w tym samym momencie co wydarzenia z "300". Z kolei w całej opowieści liczne są też sceny retrospekcji przybliżające nam ważne zdarzenia, takie jak bitwa pod Maratonem, upadek Dariusza czy młodość Kserksesa. Natomiast główną osią fabularną jest wojna morska, jaką toczą ze sobą sprzymierzone pod wodzą Aten floty greckie z nadciągającą hordą Persów, której to kulminacją jest bitwa pod Salaminą. Gdzieś tam w tle miga również wątek ambicji Ateńczyków, pragnących zjednoczyć greckie poleis i problemy, jakie czyni im nie chcąca słyszeć o żadnych uniach – nawet w obliczu zbliżającej się zagłady – autorytarna Sparta.
Głównym bohaterem filmu jest – znany z kart historii – genialny ateński strateg Temistokles (grany przez australijskiego aktora Sullivana Stapletona). Nie jest chyba kontrowersyjną tezą, że choćby nie wiem co robił, to i tak szanse na to, że pobije kultowego już Geralda Butlera w roli Leonidasa, były raczej znikome. Chociaż trzeba mu przyznać – Temistokles faktycznie wzbudza szacunek. Pod względem geniuszu taktycznego z pewnością przewyższa Leonidasa, nie miałby się też czego powstydzić jeśli idzie o wojenne rzemiosło; w filmie nawet znajduje się scena śmiało nawiązująca do pamiętnego kopniaka, jakim Leonidas był łaskaw uraczyć wrednego perskiego posłańca. Pomimo niewątpliwych zalet, Temistokles zdaje się być jednakże pozbawiony charyzmy, nieustraszonej odwagi i humoru w obliczu pewnej śmierci, tak charakterystycznych w przypadku Leonidasa (że już nie wspomnę o pamiętanych do dziś one-linerach Geralda Butlera).
Na całe szczęście tam, gdzie zawodzi protagonista, pojawia się ratująca honor dowódczyni floty perskiej i główna antagonistka filmu – Artemizja (w której rolę wcieliła się seksowna i zabójcza Eva Green). Fenomenalna gra aktorska, intrygująca kreacja i osobliwe wojenne love story – wszystkie te aspekty przekładają się na to, że sceny z jej udziałem stanowiły jeden z najmocniejszych elementów całego dzieła.
Prócz samego Temistoklesa, armię greckich wojowników wspiera także grupa niewiele wnoszących do fabuły balastów w rodzaju zezowatego ojca, żądnego wojennej sławy syna czy wiernego do samego końca przyjaciela. W opowieści powraca też wielu bohaterów znanych z poprzedniej części, takich jak królowa Gorgo (teraz odgrywająca nieco ważniejszą rolę), jednooki wojownik Dillios czy oczywiście Król nad Królami – Kserkses. Aż żal, że wśród całej tej śmietanki zabrakło Leonidasa – ciekawe, czy Gerald Butler miał aż tak napięty grafik, czy może raczej wypadł z formy i nie miałby teraz jak pochwalić się swoimi spartańskimi muskułami?
Zdecydowanie jednym z największych plusów obrazu jest nastrojowa muzyka, zachowująca zdrowy balans między przesadną epickością i realizmem, tym samym skutecznie budując klimat poszczególnych miejsc i wydarzeń (chociażby motyw muzyczny z Persepolis czy podczas finałowych starć Greków). Do tego dochodzi całkiem niezła – w mojej ocenie – przeróbka kultowego utworu Black Sabbath pt. "War Pigs", którym to raczeni jesteśmy podczas imponujących (także wizualnie) napisów końcowych.
Oczywiście najważniejszy element filmu, czyli sceny walki również stoją na wysokim poziomie. Sama ich idea niewiele zmieniła się w stosunku do pierwowzoru. Mamy więc wszechobecną krew, flaki, latające we wszystkie strony świata kończyny (często poprzedzone efektowną dekapitacją), nagie męskie torsy, bujnie obdarzone sześciopakami i przyodziane w długie płaszcze, tym razem koloru błękitnego.
Zamiast znanych z "300" potyczek na ubitej ziemi, tym razem praktycznie wszystkie bitwy odbywają się na morzu. Nie oznacza to jednak, że zabrakło tutaj bezpośrednich starć w walce na miecze i włócznie. Również w sposób konwencjonalny trup ściele się gęsto, a rzeki (w zasadzie morza) istotnie spływają krwią. Bitwy morskie cechują się oczywiście dużo większym rozmachem niż zwykłe lądowe potyczki, w dodatku zawsze miło popodziwiać, jak Grecy robią z Persami co chcą, także na morzu (pomysłowość Temistoklesa w tym zakresie faktycznie budzi uznanie). Nie mógłbym przy tym nie wspomnieć o godnych samego Micheala Baya eksplozji na miarę starożytnej Grecji. Prócz samych bitew, okrętów i całej tej wojennej pożogi, wizualnie nieźle prezentowały się zarówno spalone Ateny czy bogactwo i potęga stolicy Perskiego Imperium.
Niestety, to by była większość, jeśli chodzi o plusy. Największy mój zarzut to zdecydowanie zbyt mały udział Kserksesa w całym tym przedsięwzięciu. W "300" byłem uraczony jego groteskową, budzącą jednocześnie śmiech jak i trwogę kreacją i spodziewałem się, że tym razem odegra on większą rolę. Cóż, myliłem się. Kserksesa było w filmie zdecydowanie zbyt mało, a kiedy już się objawiał, to był błyskawicznie marginalizowany na rzecz Artemizji, która skutecznie skradła mu pozycję Głównego Złego. Nie, żebym coś do niej miał, wprost przeciwnie. Chciałbym po prostu, żeby Kserkses nie był tutaj tylko drugoplanową, albo być może już nawet trzecioplanową, postacią.
Pomijam zgodność z realiami historycznymi, nie po to powstają tego typu dzieła, by były one w stu procentach zgodne historią. Gorzej, gdy sam wątek fabularny w pewnym momencie gubi sens. To jeszcze jestem w stanie wybaczyć, konwencja taka. Natomiast już braku ciągłości akcji do pierwowzoru (do którego stale przecież film stara się nawiązywać) to już po prostu nie zdzierżę. Jak być może pamiętamy, w "300" Królowa Gorgo próbowała uzyskać zgodę starszyzny spartańskiej, żeby wysłać całe wojsko przeciw Kserksesowi. Kiedy więc – już po śmierci Leonidasa – Temistokles przybywa do niej prosząc o pomoc w wojnie, ta nagle strzela focha i zmienia zdanie, tylko dlatego, że jej mąż zginął. Na bogów olimpijskich! Gdzie tu logika? Gdzie godność człowieka?
Kolejnym komicznym elementem jest "przemiana" Kserksesa. Ja rozumiem, że film posiada w sobie elementy fantastyczne, ale scenarzyści mogli się bardziej postarać, odpowiadając na pytanie "dlaczego Kserkses jest, jaki jest", zamiast ograniczać się do prostego: "panie, toć to magia!".
Nie wspominałem jeszcze o dialogach. Jest to zdecydowanie najsłabszy punkt filmu. Niby "300" też nie wyróżniał się jakoś szczególnie pod tym względem, ale mam dziwne wrażenie, że Leonidas i jego ludzie, pomimo tego że nie byli filozofami i uczonymi, to posługiwali się bardziej rozumnym językiem i nie prawili co chwilę takich komunałów jak ma to miejsce tym razem. Patetyczność owych dialogów (a także monologów wygłaszanych przez całą opowieść ustami Królowej Gorgo) zasługuje czasem jedynie na parsknięcie śmiechem.
Od strony wizualnej przyczepiłbym się również do wyglądu krwi, która sprawia wrażenie strasznie sztucznej i wyraźnie odstaje od reszty efektów specjalnych. Jest to o tyle niezręczne, że praktycznie skazani jesteśmy na podziwianie przelewających się kiepsko zrobionych hektolitrów czerwonej posoki praktycznie przez całą emisję obrazu.
Szkoda też trochę, że zabrakło w tej części różnorodności, jeśli idzie o przeciwników. Prócz standardowych ginących z prędkością światła wojowników perskich i znanych już Nieśmiertelnych, w zasadzie brak jakichś innych adwersarzy. Pod tym względem "300", w których był zarówno ogropodobny stwór, nosorożce czy słonie, zdecydowanie wygrywa w tej konkurencji.
Poza tym, reszta filmu nie zaskakuje niczym specjalnie odkrywczym, brak jest w tym dziele jakiejś większej rewolucyjności. Widowiskowe sceny walki, pełne krwi i trupów, bazujące na nagłym zwalnianiu i przyspieszaniu tempa, jakkolwiek by nie były emocjonujące, to już niestety nie tak oryginalne jak 8 lat temu. Zabrakło mi też jakiejś szczególnie zapadającej w pamięć sceny, jak ta z setkami tysięcy (jeśli nie milionami) strzał przysłaniających całkowicie słońce.
Wprowadzenie wyśmienitej postaci Artemizji i poszerzenie roli Gorgo dało skuteczny odpór bezwzględnej dominacji fallusododatnich osobników w filmie, ale (tak, przemawia przeze mnie mizoginizm i patriarchalizm) szczerze wolałem Dilliosa w roli narratora, jakoś mówił z większym sensem.
Mając więc to wszystko na uwadze, nie ośmielę się stwierdzić, że jest to zły film, powiedziałbym nawet, iż jest świetny w swojej kategorii. Cierpi on jednak na niemożliwość sprostania własnemu dziedzictwu i prześcignięcia obrosłego już w legendę poprzednika. Temistokles, pomimo swego uroku, geniuszu i równie godnego pozazdroszczenia sześciopaku, nie dorównuje niestety Leonidasowi, nie zapisze się stale w pamięci widzów i raczej nie powstaną na jego temat memy (taki smutny znak czasów). W rywalizacji między Spartanami a Ateńczykami, ci pierwsi zdecydowanie wychodzą zwycięsko. Nie oznacza to jednak, że odradzałbym komuś obejrzenie tego dzieła, zwłaszcza jeśli jesteśmy fanami pierwszej części. "300: Początek imperium" to koniec końców całkiem niezły sequel, wzbogacający komiksową wizję Franka Millera, dodając tym razem bardziej kobiecy punkt widzenia. Poza tym, jak wiadomo – dobrego widowiska pełnego wojennych scen, krwi, dekapitacji i innych tego typu przyjemnych atrakcji nigdy za wiele.
Co ciekawe, zakończenie filmu pozostawia otwartą furtkę do ewentualnej trzeciej części i niech mnie Zeus popieści piorunem, ale z wielką chęcią obejrzałbym jednak kontynuację, chociażby tylko po to, by być może tym razem nacieszyć się odpowiednio Kserksesem i móc obejrzeć jego ostateczny upadek. Przy odrobinie szczęścia do tego czasu Zack Snyder przypomni sobie, jak się robiło dobre filmy i ponownie stanie za sterami komiksowej, ociekającej brutalnością historii wojen Greków z Persami.
Komentarze
...no i co z tego, skoro czuć w tym filmie MOC? Potyczki są znakomicie zrealizowane i dopieszczone do totalnej perfekcji, czego doskonałym przykładem są pierwsze minuty produkcji, przedstawiające bitwę pod Maratonem. Pełnokrwiste męskie kino, które najzwyczajniej w świecie doskonale się ogląda. Czas mija błyskawicznie, a po seansie miałem lekkie uczucie niedosytu, bo chciałem więcej. "Początek Imperium" jest obrazem czystego hedonizmu i gloryfikacji fizyczności człowieka, którego najwyższym celem było doprowadzenie kinomana do ekstazy oraz zatracenia go w kulcie bezkompromisowej wojny. Z tego zadania Murro wywiązał się koncertowo - w oparach potu, hektolitrów posoki, latających kończyn oraz slow-motion. Każdy fan "300" powinien obowiązkowo wybrać się do kina, mimo że to "już nie jest to samo".
No i zjawiskowa Eva Green, która kradnie praktycznie każdą scenę - wprost idealna do roli zimnej, skrzywdzonej i opętanej żądzą zemsty suki Bardzo spodobał mi się również specyficzny ukłon w stronę fanów i rozwinięcie kilku wątków bohaterów, których poznaliśmy w "300". Nawet tak trzecioplanowych postaci jak perski poseł, w którego ponownie wcielił się Peter Mensah.
Co do małego udziału Kserksesa, to cóż... na początku filmu jest idealnie wyjaśnione, że tak naprawdę facet jest tylko przydupasem Artemizji, która wykorzystała go do wypełnienia swoich egoistycznych celów. Stąd też, jego marginalna rola w tym przedsięwzięciu trzyma się mocno kupy. Nie rozumiem również, dlaczego krytykujesz jego przemianę - według mnie, całkiem zręcznie i plastycznie to rozkminili. Osobiście, nie widzę żadnego sensu w głębszym eksponowaniu i rozwijaniu tej kwestii, bo nie o to w tym filmie chodziło, gdzie indzie należy kłaść nacisk. Taka konwencja.
Cytat
Spoko, powiedz wdowie zaraz po stracie męża i najbliższych przyjaciół, aby wysłała wszystkich swoich synów oraz całe wojsko na mocno niepewną sprawę Ateńczyków, których jej lud ma w sumie głęboko w poważaniu, a co za tym idzie, o ocierającą się o samobójstwo, bitwę. Z pewnością zgodzi się natychmiastowo
Cytat
Nooo... nie zgodzę się. Patrz na bitwę, gdzie główną rolę gra Dziki Ogień i samobójczy oddział Artemizji
Cytat
Rzecz gustu. Mi bardzo podobała się scena z tonącym Temistoklesem okrążonym przez szczapy statków jego floty i trupy współtowarzyszy, które spokojnie szamały sobie rozszalałe potwory morskie. Mistrz! Polecam ją w 3D.
Shaveras miał niewdzięczne zadanie porównania przygód Leonidasa ze zmaganiami Temistoklesa, bo takie są prawidła recenzji i musiał to zrobić. Strasznie niewdzięczne zadanie. Według mnie tych dwóch filmów nie powinno się ze sobą zestawiać, gdyż obraz Snydera obrósł już taką legendą, że cokolwiek się nie pojawi, ludzie i tak będą kręcić nosem. Ja również kręciłem podczas seansu, ale im dłużej myślę o tym filmie, tym bardziej mi się on podoba. Ważne jest to, że "Początek Imperium" trzyma naprawdę wysoki poziom tam, gdzie powinien i jest bardzo solidną kontynuacją. Życzyłbym sobie, aby każdy "totalnie zbędny sequel stworzony dla odcięcia kuponów" był skonstruowany tak dobrze i z takim szacunkiem dla marki.
No i Kseksesa to im nigdy nie wybaczę Jakkolwiek Artemizja nie była genialna to jednak wolałem tą wizję świata, w której to on pociągał za wszystkie sznurki siedząc sobie na swoim tronie niesionym przez hordy niewolników, zamiast obecnej sytuacji kiedy tak naprawdę jest po prostu kretynem nieświadomym nawet tego, że się go wykorzystuje. Cała aura "boskiego" Kseksesa sie poszła bujać po prostu.
Swoją drogą z serii co by było gdyby, ciekawe czy jakby Temistokles faktycznie przyłączył się Artemizji i stanął u jej boku - Kserses by się może zbuntował? skojarzył, że to przecież ten jegomość zamordował mu ojca czy może dalej by się potulnie dawał prowadzić jak dziecko?
No cóż, nie obrażę się jak powstanie kiedyś trójka 300: coś tam coś tam Kserkses
"300" było świetnym filmem nie za sprawą kosmicznych mega-cyców Spartan, najdłuższego slooooooo-mmmmmooooo eeeeeveeeeeeerr.... czy wodospadu kończyn i juchy roztartych na ekranie. Było świetnym filmem, ponieważ doskonale ekranizowało i realizowało koncepcję obrazującą wyobrażenia współczesnych Leonidasowi na temat ich potyczki oraz dokonania. Ten film przedstawiał wyobrażenie twórców o wyobrażeniach Greków na temat starcia tych 300 herosów z niezbadaną, nieznaną, więc z całą pewnością upiorną i nadprzyrodzoną potęgą największego imperium ówczesnego świata. Wszystkie elementy tej wizji, zawarte w rysunkowym pierwowzorze, były na to dowodem - studium ruchu, skopiowane żywcem z antycznych przedstawień widocznych na ceramice, reliefach, płaskorzeźbach, campowa estetyka, nadająca całości jeszcze bardziej mitologicznego, onirycznego wręcz charakteru. Pamiętam oburzenie mojego profesora historii starożytnej na "niehistoryczność" tego filmu, na jego szkodliwość względem ludzi nieobeznanych z faktami. A także moje oburzenie i politowanie na jego bezmyślność i niezdolność do rozumienia metafory.
A potem, kiedy ten obraz zrealizowano, powstaje "Trzystu Dwa"!
Mhm. Czyyyyli... Jeszcze więcej gołych klat, jeszcze więcej slo-mo, jeszcze więcej dziwnego filtra na obiektywie, jeszcze więcej absurdalnych sekwencji walki oraz amerykańskiego gang-bangu na mitologicznej stylistyce, bo właśnie tym, po pełnej realizacji założeń "300" jawi mi się dokooptowywanie kolejnego przedłużenia, ogona lub odnogi do pełnej, zamkniętej historii. Mam iść na ten film bo "Ma MOC"? Bo będzie w nim jeszcze więcej darcia ryja, kopania w klaty i skakania z pelerynami, tylko tu już będzie to tylko twardzielstwo i tandeta, a nie wyraz artystyczny? W sumie mogę, ale już chyba lepiej obejrzeć "Untouchables" i nie zżymać się, że ktoś udaje, iż podaje nam w tej gołej klacie jakąś treść oprócz waty.
Widzisz, zwyczajnie nie podoba mi się Twój komentarz, bo razi on otwartą krytyką i uprzedzeniami w stronę czegoś, czego nawet nie widziałeś i nie bardzo masz zamiar oglądać Takie to niemiłe.
Cytat
O ile mogę wyrokować o świadomości ludzi żyjących tysiące lat temu, robiąc to na podstawie źródeł, które miałem do dyspozycji ucząc się na ten temat, to nie. Te bitwy były już realnymi starciami realnej potęgi zjednoczonych miast przeciw realnemu, ludzkiemu przeciwnikowi. Nie ma tam fantasmagorycznych zapisów o trzystu ludziach stawiających czoła milionowi. Nie ma tam innej symboliki, która w wypadku Termopil jest zawarta choćby w tych liczbach, tak odbiegających od stanu faktycznego, stanowiących jak biblijne "siedem" czy "dwanaście" synonim "garstki" i "niepoliczalności".
Cytat
Prove me wrong Nie znajduję innej interpretacji sensu takiego przedstawienia tamtego komiksu, a później jego ekranizacji. Oczywiście pomijając chęć narysowania przez faceta fajnej opowiastki o kolesiach z siłowni, później ładnie ubarwionej o grafikę komputerową.
Cytat
A ja dokładnie takiej puenty się spodziewałem I szkoda, bo wydało mi się oczywiste, że jako człowiek, który nie oglądał recenzowanego filmu, czytam recenzję właśnie po to, by dowiedzieć się, czy warto go zobaczyć i czy moje obawy, uprzedzenia, oczekiwania względem niego są uzasadnione. Tymi obawami, uprzedzeniami i oczekiwaniami dlatego też się dzielę, licząc, że odpowie mi na nie zarówno recenzent, jak i komentatorzy jego recenzji, którzy ów film widzieli, więc również mogą mi doradzić. A nie mieć mi za złe, że posiadam wątpliwości, które odstręczają mnie od tego czy tamtego
Cytat
Sorry, Twój komentarz wykroczył daleko poza neutralną opinię z obawami i uprzedzeniami, ale to tylko z moje zdanie - stąd taka a nie inna pointa
Po filmie jednak musiałem stwierdzić, że najbardziej szkoda mi konika
Poza tym muszę się zgodzić - film taki do obejrzenia i pochrupania czegoś przy nim, chociaż może momentami trochę aż za dużo tej epiki było i brakowało małej przerwy, żeby złapać dech. I jak nie znosiłam do tej pory Evy Green, tak w tym filmie mi się bardzo spodobała - wreszcie ta walcząca kobieta była zimną suczą z krwi i kości, a nie jakimś papierowym czymś, co w sumie chyba tylko walczy, żeby faceci mieli się do czego poślinić.
I tak, w filmie jak najbardziej jest MOC. Ale ją można poczuć (chyba) tylko właśnie w kinie (może nawet nie koniecznie w CZY-DE). Dla mnie trochę podobnie jak z Grawitacją - będzie dużo gorsze na monitorze, czy telewizorze, bo nie będzie tego impaktu obrazu wcieranego w twarz i ogłuszającej muzyki (przez którą trochę chyba za głośno wykrzykiwałam swoje komentarze ).
Na sam początek zostałem uraczony dołującymi zwiastunami francuskich i włoskich dramatów. Coś o jakimś włóczędze torturującym małżeństwo, a następnie je mordującym i uprowadzającym ich dziecko przez jakieś kanały. Uff, to tak bardzo odbiegało od mojego celu przyjścia, które stanowiło obejrzenie porządnej widowiskowej sieczki, że mój dobry nastrój gdzieś prysł. Powrócił dopiero przy zwiastunach "Niesamowitego Spider-Mana 2", "Noego", "Kapitana Ameryki" i "Need for Speeda".
Po tak długim początku (mało osób było w kinie, więc czekali, czy ktoś jeszcze nie przyjdzie, dlatego uraczyli mnie taką ilością zwiastunów i do tego nudnych reklam), wreszcie przyszedł czas na "300: Początek imperium". Byłem trochę pesymistycznie nastawiony, bo oceny jednak są dość niskie, a pierwszej części wielkim fanem nie jestem. Ale szybko okazało się, że drugiej zdecydowanie będę - powtórzę słowa Tokara, bo znakomicie oddał sens tego widowiska: doprowadzenie widza do ekstazy. Kompletnie zatraciłem się w podziwianiu rozgrywającej się przed moimi oczami orgii przemocy przy akompaniamencie fantastycznej, epickiej, dodającej jeszcze większego rozmachu ścieżki dźwiękowej. Tak, to mógł być dobry film, mógł, gdyby nie Artemizja i Eva Green.
Szczerze mówiąc, odstawienie Kserksesa na dalszy plan było świetnym posunięciem, bo dzięki temu lepiej można było zarysować Artemizję, nową główną złą. Tak, Kserkses jest królem-bogiem mimo wszystko - według mnie jego reputacja w oczach widza nie powinna wcale stracić, choćby ze względu na końcówkę, podczas której Kserkses, choć ewidentnie szalony i przerażający, wykazuje się rozwagą w przeciwieństwie do Artemizji. Poza tym film znakomicie przedstawia jego przemianę, a odstawienie na rzecz Artemizji zostało uargumentowane - to w końcu ona go stworzyła. Ale teraz jest na odwrót - to on ma nad nią władzę, jest jedynie jego poddaną, która ma mu przynieść zwycięstwo, bo jemu samemu nie chce się ruszyć tyłka z tronu.
Artemizja to jedna z niewielu postaci, której zadaniem w filmie nie jest tylko wygłaszanie patetycznych przemów oraz siekanie wrogów. To zimna, okrutna oraz mściwa kobieta, największy atut "Początku imperium". W każdej scenie przyciąga uwagę, a kiedy jej nie ma, z niecierpliwością czeka się na jej pojawienie. Jednak w ogóle by się to nie udało, gdyby nie Eva Green, niezwykle przekonywująco odgrywająca królową zemsty. Po seansie stwierdziłem, że bardzo chętnie zobaczyłbym ją w ewentualnej ekranizacji książki "Zemsta najlepiej smakuje na zimno" Abercrombiego w roli głównej postaci - sądzę, że i tam świetnie uwydatniłaby szaleństwo pałającej nienawiścią bohaterki. Powiem więcej, Green tak zaimponowała mi swoją rolą, że jak dla mnie mogłaby dostać za nią nawet Oscara. Tylko że Akademia jest głucha na blockbustery, a szkoda.
9/10. "300: Początek imperium" to spektakularne widowisko, które swoim rozmachem wcisnęło mnie w fotel. Nie spodziewałem się tego, bo jak wcześniej wspominałem, raczej nie jestem wielbicielem sieczek. Może ta MOC faktycznie działa jedynie w kinach (oglądałem w CZY-DE i nie żałuję), może to Eva Green mnie tak omamiła... Nie wiem, ja daję jedną z wyższych ocen, bo z kina wyszedłem szczęśliwy, wciąż czując emocje z niedawno oglądanych starć.
Cytat
Chyba czegoś Ci tu brakło, bo takie zdanie sugeruje, że ją skrytykujesz, a jest inaczej;)
Użytkownik Trzeci Kur dnia niedziela, 30 marca 2014, 20:58 napisał
Wiem, ale tak brzmi bardziej dramatycznie
No i od siebie również polecam obejrzeć w kinie. Już pisałem podobnie koledze, którego nie udało mi się namówić na wyjście do kina - w domu zachwycać się Evą Green będziesz tak samo, ale nie poczujesz tych emocji z oglądanych starć
W największym skrócie - przypomnijcie sobie ten utwór: https://www.youtube.co...?v=2V7tCMo6Hpk
Ten film był wszystkim oprócz tego, co stanowi i wyraża ten utwór i poprzednia część filmu.
Na Teutatesa, jakież to było nudne! Rozciągnięte, rozwleczone, absurdalnie nieciekawe. Zamordowano ten film jego własną konwencją, tutaj wyolbrzymioną do piramidalnych rozmiarów, bez krztyny wyczucia, smaku czy sensu, jakie zapewniły sukces poprzedniej odsłonie. Wszystko miało być "fajowe", "ŁAaał!", wszystko z cyklu "Widziałeś jak on to ZROBIŁ?" "Ehejś!".
Dwadzieścia lat wcześniej uznałbym to pewnie za mroczny, FAJNY film. Dziś była to dla mnie rozwleczona ponad wszelkie wytłumaczenie telenowela z Evą Green w marnym makijażu, usiłującą wiadrami zagrywać rolę, której nikt jej nie napisał. Pomijam wsteczne biegi greckich okrętów, ognio-kulo-absurdoodporne konie pokładowe i tego typu dyrdymałki, bo faktycznie nie o to chodzi, aczkolwiek nawet w tym aspekcie zatracono spójność konwencji, jaka była podstawą MOCY, prawdziwej MOCY pierwszego filmu.
Tu mieli być fajni faceci, a nie było. Miała być akcja, a zabrakło. Początek filmu zapowiada się dobrze, ale z czasem ten początek rozciąga się na resztę produkcji i trwa do napisów końcowych. Czekam, czekam i doczekać się nie mogę, aż wyjdziemy wreszcie z preludium i jego konwencji do czegoś, co będzie tak samo nastrojowe, dynamiczne i spójne, jak część poprzednia. I nie doczekam się. Mogę być już spokojny, że jak złego, nudnego i grafomańskiego opowiadania bym w życiu nie popełnił, nie będzie gorsze, nudniejsze i bardziej patetyczne od narracji, jaką tutaj przyjęto. Bezsensowne sloooooooooooooooooooooooooo moooooooooooooooooooooooooo, w odróżnieniu od części poprzedniej nie podkreślające zajefajności choreografii ani męskiej muskulatury, tutaj nużą i rażą... tandetnością wykonania. Efekty specjalne i grafika są tu dużo, dużo gorsze od wcześniejszych. W "Expendables" fontanny krwi i eksplodujące głowy wyglądają FAJNIE w tej właśnie konwencji popcornowej, podstawówkowej fajności. Tutaj - przykro mi bardzo, czerwona farba naprawdę byłaby dużo bardziej "łał" od wyrenderowanego zygzaku czerwonego plastiku.
O czym tak naprawdę był ten film? Nie wiem, fabuła widocznie utonęła gdzieś w odmętach absurdu i efekciarstwa. Liczyłem jeszcze, że może całość przerodzi się w fajną bajeczkę o złym bogu Xerksesie, opowiadaną na modłę produkcji klasy "Hong-Kong", ale nawet ta nadzieja umarła. Trójeczka na dziesięć za sam nie wiem co i może dobre chęci, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że aktorzy po sesji zdjęciowej tarzali się ze śmiechu na myśl o tym, z jakiego badziewia ciągną kasę. Zdecydowanie jeden z tych filmów, których warto nie obejrzeć.
Dodaj komentarz