Zamczysko Game Exe stało na wzgórzu. Był to budynek potężny, majestatyczny, pełen tajemnej, zapomnianej wiedzy. Do tej pory bywałem tutaj jedynie jako gość, zawsze prowadzony za rączkę przez służbę. Teraz jednak moja wizyta miała zupełnie inny cel.
- Słucham?
Ponura strażniczka, dłubiąca sobie wykałaczką w zębach, spojrzała na mnie z pogardą.
- Ja... Ja... – przełknąłem ślinę i zebrałem wszystkie pokłady odwagi – Chciałbym do was dołączyć. – Podałem jej plik kartek.
Odkaszlnęła, splunęła na ziemię żółtozieloną flegmą i ostentacyjnie wysmarkała się w palce.
- Pokaż, cóżeś nawymyślał – wyciągnęła dłoń, malowniczo upstrzoną smarkami. – Jak nam się spodoba, na pewno się odezwiemy.
Dwa tygodnie później
Kiedy już kompletnie porzuciłem plany pracy w Game Exe, do mojej skrzynki na listy wpłynęło zaproszenie. Używam zwrotu „zaproszenie” z braku lepszego słowa. Był to naddarty, na wpół spalony i niemożebnie uświniony kawałek pergaminu z krzywo nabazgranym zdaniem: „Będzie, wbijaj”.
Nietrudno się domyślić, iż ponownie zawitałem do Zamczyska. Tym razem czekała mnie niespodzianka – przed wrotami, zakuta w drewniane dyby, klęczała dziwna kobieta z obłędem w oczach. Na mój widok zaczęła opętańczo wrzeszczeć:
- Referencje! Referencje! Referencje!
Zdezorientowany, cofnąłem się o krok. W tym samym momencie na dybach przysiadła para ogromnych, tłustych sępów. Jeden z nich zaczął z wyraźną przyjemnością dziobać więźniarkę. Drugi zaś, starając się przekrzyczeć odgłosy tortur, uśmiechnął się (do dziś nie wiem, jak ptak może się uśmiechnąć) i powiedział:
- Zapraszamy do środka. Wiosła może pan zostawić przed wejściem.
Pierwsze tygodnie były ciężkie, jednak w jakiś niewytłumaczalny sposób zżyłem się z tym miejscem. Choć cały czas gubiłem się w gąszczu korytarzy, zawsze mogłem liczyć na pomocną dłoń mych nowych kolegów. Ponownie używam „dłoni” jako uproszczenia, ponieważ zamek zamieszkiwały najróżniejsze stworzenia – zdarzały się więc łapy, macki, płetwy, szpony, raz nawet z labiryntu wyciągnęło mnie pajęcze odnóże. Co prawda, oprócz miłych potworków, po twierdzy biegały jeszcze wszędobylskie, wścibskie i irytujące kucyki. Do wszystkiego jednak idzie się z czasem przyzwyczaić, prawda?
Okres próbny w moim wypadku trwał około miesiąca. Był to czas, w którym musiałem zapieprzać jak najgorszy niewolnik. Jako praktykantem, wyręczali się mną dosłownie wszyscy. Jeżeli zaś próbowałem odmówić, w zależności od upodobań, pluli mi jadem w twarz, kopali po genitaliach lub wysysali szpik z kości. Starałem się pracować z pochyloną głową i zaciśniętymi zębami, jednocześnie w głębi duszy knując plan zemsty.
Redakcja, po początkowym szoku, okazała się całkiem przyjemnym miejscem do życia. Człowiek o twarzy Grzegorza Laty i drugi, muzycznie uzdolniony bard, całymi dniami siedzieli w jednym pokoju. Zawaleni papierami, klęli na czym świat stoi i na bieżąco zapełniali kolejne wolne arkusze. Od czasu do czasu, kiedy udawało im się złapać wolną chwilę, zatapiali haczykowate nosy w książkach, oczywiście z korzyściami dla braci redakcyjnej.
Uprzejma dama, kokieteryjnie uchylająca kapelusza, zajmowała się petentami. Selekcja była bardzo ostra, a jednocześnie bardzo prosta. Kto się nie sprawdzał, lądował na szubienicy bądź na stosie. Przyznam szczerze, że nie poinformowano mnie o tym, kiedy zgłaszałem się na okres próbny...
Był jeszcze dziwny mężczyzna o czarnej skórze i białych włosach. Małomówny, trzymający się regulaminów i kodeksów, w głębi serca pełen był zrozumienia dla „naziemców”, jak nazywał członków redakcji. Wydaje mi się, że pełnił jakąś ważną funkcję – sporadycznie lubił nas wychłostać i wydrzeć się na nas w swoim dziwnym języku, czasami też wybierał kogoś i składał z niego ofiarę. Zdarzało mu się używać bata na sępy, co, rzecz jasna, sprawiało tylko, że skrzeczały jeszcze głośniej.
A właśnie, sępy. Bezustannie krążyły nam nad głową, nie dając chwili wytchnienia. Wyją, kłócą się, biją między sobą... Później całe zamczysko pełne jest pierza, a każdy kąt przypomina o ich obecności. Jeden z sępów chwilowo rzadziej się udziela – powód wydaje się bardzo prosty. W Gameexowskim lennie wybuchły zamieszki. Całe państwo stanęło, dosłownie i w przenośni, w ogniu, a sęp poleciał tam siać niezgodę, gwałcić, palić, plądrować, oszukiwać oraz, zupełnie przy okazji, zdobyć władzę.
Jego koleżanka (baba-sęp, wyobrażacie sobie?!) jest jeszcze gorsza. Nie dość, iż dzielnie wspiera przyjaciela w dokonywaniu zamachu stanu, to i nam nie daje spokoju. Dziobie nas po tyłkach, kiedy robimy przerwę na kawę, nastawia budziki na czwartą rano i cały czas każe nam sprzątać. W dodatku, jeżeli coś się jej nie spodoba, obrażona potrząsa pierzem i wydłubuje oczy pierwszemu napotkanemu nieszczęśnikowi. „Pirackie” opaski są u nas baaardzo modne, pamiętajcie.
Jeden z demonologów, skądinąd bardzo miły facet, stara się nie gadać za dużo, tylko wykonywać swoją robotę. Jak każdy mężczyzna, ma ukrytą wadę – tak naprawdę jest arcydiabłem, pochodzącym z innego wymiaru, jego cielesna powłoka bardzo różni się od prawdziwej. Ostatnio nie bardzo ma czas udzielać się, ponieważ ten inny, ponoć realny świat go wciągnął. Spokojnie jednak. Wróci.
Dużo do powiedzenia ma również łowca-grzybiarz o niewyparzonym języku. Zajęty ważną pracą (zazwyczaj jest to stwierdzenie pozwalające absolutnie nic nie robić), zawsze skłonny jest do błyskotliwego komentarza i ciętej riposty. Lubi być w środku wydarzeń – podczas tak zwanego „Puczu Faeruńskiego” z narażeniem życia relacjonował przebieg buntu.
No i jest jeszcze ON, Ten Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, Sami Wiecie Kto. Pan W., naczelny dowódca, Marszałek Redakcyjnej Zgrai, Aktualny Zwierzchnik GameExowskiego Motłochu. Nie muszę przedstawiać tutaj jego wyczynów – dawno przeszły już do legendy.
A gdzieś pomiędzy tymi wspaniałymi osobowościami, bez których nie byłoby tak ciekawie jak jest, kręcę się ja – skromny, nic nieznaczący łącznik między światem żywych i umarłych.
Moje pierwsze spotkanie z W. odbyło się w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Gdy przechadzałem się zamkowymi korytarzami, z cienia wyszło dwóch dobrze zbudowanych mężczyzn, odzianych w czarne płaszcze, sięgające kostek.
- Pan pójdzie z nami.
Nawet nie próbowałem protestować. Byli to najprawdopodobniej agenci UBG – Urzędu Bezpieczeństwa Gameexe. Mieli oni władzę równą Bogu, podlegali tylko W., który powołał ich instytucję do życia, aby stłamsić wszelaką wolność słowa i myśli w redakcji. Zasłonili mi oczy, wzięli pod ramiona i poszliśmy.
Pokój był mały i zaciemniony. Na jego środku stało wielkie, dębowe biurko zawalone papierami. Cały kąt pomieszczenia zachlapany był lepką, czerwoną cieczą… Ale może to tylko czerwona farba.
Rozbrzmiała muzyka i wszedł ON. Wysoki, przystojny mężczyzna o nieprzeniknionym wyrazie twarzy, ubrany w najprzedniejszej marki garnitur. Usiadł naprzeciw mnie i zapalił długie, kubańskie cygaro. Odkaszlnął parę razy – tytoń drapał go w gardło.
- Znamy się od lat, ale pierwszy raz przyszedł do mnie po radę – zaczął. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zaprosił mnie pan na kawę, chociaż moja żona jest matką chrzestną pańskiej jedynej córki. A teraz przychodzi pan i mówi „Ojcze Chrzestny, proszę o sprawiedliwość”?
Nie po raz pierwszy od przybycia tutaj poczułem się kompletnie zagubiony i skołowany. W. przerwał swój monolog, spojrzał na mnie i podrapał się po głowie. Przejrzał notatki, a na jego twarzy pojawił się wyraz zakłopotania.
- Cholera, to nie ta sprawa… Nadmiar obowiązków, psiakrew! Ty jesteś ten nowoprzybyły, tak?
- Ale... Co ja zrobiłem? – zdołałem wydukać.
W. wyciągnął rewolwer z szuflady i z głośnym stuknięciem położył go na blacie.
- Słyszałem, że wchodziłeś na stronę internetową Insimilionu...
Więc to tak. Kto mógł mnie wsypać?
- To było tylko raz, przysięgam! Szukałem czegoś w Google i nieopatrznie kliknąłem, naprawdę! To się więcej nie powtórzy! Proszę, nie! – załkałem, bo W. wycelował we mnie broń.
- Zagrajmy – na tym oprawcy żadne kwilenia nie są w stanie zrobić wrażenia – w rosyjską ruletkę.
Nim zdążyłem zaprotestować, zakręcił bębenkiem i nacisnął spust.
- Co, do diabła? – warknął, kiedy pistolet wydał ciche kliknięcie i nie wystrzelił. – Przecież kazałem załadować wszystkie kule!
Oblała mnie niepohamowana fala ulgi. Wygrałem. Chyba.
Rękopis ten znaleziono parę tygodni temu. Spoczywał on obok ciała niezidentyfikowanego mężczyzny. Obdukcja wykazała, że był on przed śmiercią okrutnie torturowany – między innymi bito go wiosłami oraz wepchnięto mu w usta stos monet. Mordercy pozostają nieznani.
Czarny Kruk, wydziobujący bezsensowne bazgroły na skalistej ścianie, usłyszał, iż ktoś się zbliża. Wiedział, że to koniec, wiedział kto nadchodzi, aby go zgładzić. Zaczął szaleńczo zamazywać wcześniejszą twórczość oraz, ostatkiem sił, postarał się wytworzyć nowy napis.
Rozległ się głuchy strzał. Małe, pierzaste ciałko upadło na ziemię. Pod ścianę podszedł wysoki mężczyzna w garniturze, z dwoma sępami, siedzącymi na ramionach. Wszyscy z uśmiechem spojrzeli na poszatkowane, lecz nadal czytelne wiadomości Kruka. Najbardziej rozbawił ich jednak ostatni, wyryty chyba w celu ratowania życia napis:
GOD SAVE GE!
Sępy pochyliły się i wspólnymi siłami dopisały pod spodem:
GE SAVE GOD!
Komentarze
@Jezid - Jakim niecnym pretendentem?
Dodaj komentarz