W tekście wykorzystano oryginalne cytaty z "Planescape: Torment".
Budynek jawił się oczom wędrowca w gęstym, acz nieco rozświetlonym półmroku. Główne źródło światła pochodziło od przeklętego czarownika, nieruchomo stojącego na środku gospody, wciąż i wciąż trawionego przez nieokiełznane płomienie, buchające jakby z wnętrza jego ciała. Mimo niesamowitego bólu, jaki niosła za sobą ta tortura, czarownik wydawał się wręcz podniecony, zaś jego twarz przybrała nieomal ekstatyczny wyraz. Obok znajdowała się młoda niewiasta, z wyrazem rozpaczy na twarzy. Oczekiwała na cud – bo jakże inaczej można nazwać pragnienie uwolnienia Płonącego Czarownika spod jarzma klątwy? Miłość… Miłość… Wędrowiec znał niegdyś parę mądrych zdań odnośnie miłości, wypowiadanych głównie przez tajemniczą damę, podróżującą w jego obecności. Któż jednak mógłby aktualnie wypowiedzieć się o stanie poznania wędrowca?
Wiedział on, że cud niegdyś nastąpi, niemniej nie w sposób, jakiego pragnęłaby kobieta. Wielokrotny, odrażający heros wybawi czarownika od klątwy, a ona niemal natychmiast zginie, spopielona przez niesamowity żar, któremu podda się w miłosnym uścisku. A może… Może właśnie tego pragnęła? Oczekiwała śmierci z rąk ukochanego, oczekiwała tak długi czas, ażeby spłonąć szczęśliwa, spełniona i pogodzona z losem? Żeby stać się częścią wielkiego planu czarownika, który wszak często powtarzał: „Sklepienie niebieskie OGNIEM będzie przepełnione, a każda istota, PŁOMIENI zarzewiem”. I jako królowa, demonica gorącego żywiołu, posiąść gorejące serce kochanka po kres czasów?
Ale zaraz… Skąd ja to wiem? Skąd we mnie tyle chęci domniemywania zdarzeń nieprawdopodobnych?
Obraz, który przed chwilą nakreśliłem w moim umyśle, pęka niczym lustro trafione kamieniem – największe uszkodzenie następuje w bezpośrednim miejscu uderzenia, zaś od niego rozchodzą się głębokie rysy – by po chwili opaść w dół i ponownie ukazać tę samą scenerię. Tym razem już bez Ignusa (bo tak nazywał się ów czarodziej, prawdopodobnie w jakiś sposób związany ze mną w przeszłości) i nieszczęśliwej kobiety, której imienia nie potrafię sobie w tym momencie przypomnieć. Scena ulatniała się powoli z mojej głowy, pozostawiając niemożliwą do zapełnienia pustkę, a ja nie mogłem określić, czym rzeczywiście była. Wspomnieniem? Retrospekcją? Wizją? Projekcją zdarzeń? Wytworem niezdrowej wyobraźni?
Widziałem odległe krańce Wieloświata i wróciłem do Sigil, by o nich opowiedzieć. Stąpałem po ciałach martwych bogów i nawijałem promienie księżyca w Astralu, stojąc naprzeciw tysiąca krzyczących rycerzy githyanki. Przekroczyłem granice egzystencji i patrzyłem, jak moja esencja drży przede mną.
Skąd znałem te słowa? Ktoś musiał wypowiedzieć je do mnie właśnie tutaj, w tym przedziwnym pomieszczeniu. Najbardziej uciążliwy był fakt, że nie miałem możliwości dokładnego określenia, gdzie się znajduję – obrazy i głosy w mojej głowie nakładały się na siebie, tworząc przerażającą kakofonię. Każdy wydawał się zawierać cząsteczkę rzeczywistości i całą masę fikcji.
Kim jest ten człowiek, który za mną idzie? Zamknięte oczy ma i wszystko nimi widzi… Ach, przypominam sobie… To dziwaczne, nieskładne imię, brzmiące raczej jak szczeknięcie psa, niż jak zlepek liter, którymi matka może mianować własne dziecko. Obudziwszy się ponownie w kostnicy, nie pamiętający własnego, musiałem wymyślić dla siebie jakieś imię. Adahn po prostu było pierwszym, które przyszło mi do głowy. Stworzyłem Adahna, będąc w mieści Sigil, gdzie słowa i wiara to prawdziwe potęgi w porównaniu z nędzną sztuką fizycznej agresji. Przedstawiałem się dziesiątki razy moim wymyślonym mianem, a Adahn po prostu pojawił się pewnego dnia w moim życiu, wprowadzając niemały zamęt do i tak już nieuporządkowanej egzystencji. Formowałem światy za pomocą słów i myśli, które lęgły się w mojej głowie, nierzadko przerażając mnie osobiście i zawsze domagając się natychmiastowego uwolnienia. Ilu takich stworzyłem, ile malutkich wszechświatów dzięki mnie przeżyło dzień stworzenia, rozkwit i apokalipsę? Ile po prostu raz na zawsze unicestwiłem? Prawdopodobnie z każdego takiego zdarzenia mogłem wyciągnąć profity, niekoniecznie dające się przeliczyć na materialne wartości. Mam nadzieję, iż w decydujących momentach nie zabrakło mi mądrości, inteligencji bądź charyzmy. W innym wypadku, wiele tajemnic zostałoby przede mną zakrytych.
Już wiem… A przynajmniej tak mi się wydaje, gdyż w obecnym stanie nie mogę tego stwierdzić ze stuprocentową pewnością. Wędrowałem bardzo długo, wielokrotnie zmieniając towarzyszy, a wraz z moimi kolejnymi śmierciami i zmartwychwstaniami metamorfował także mój charakter. Pamiętam wielu z nich – wszyscy niezwykli, niecodzienni, ekscentryczni i… udręczeni. Udręczeni swoją egzystencją i przymusem podążania za kolejnymi z moich wcieleń. Gotowi poświęcić życie, byle tylko mi pomóc lub przynajmniej uwolnić się spod ciążącego jarzma.
- Drzewa w Ulu? Niczym miasta w Limbo. Są świadectwem woli ludu, który nie ukorzy się przed tym, co go otacza i niszczy, a raczej naprawia to, co zostało zniweczone.
Te słowa… Wypowiedziane przez mojego towarzysza całe wieki temu, teraz ponownie rozbrzmiały w moim umyśle, jedynie pogłębiając chaos i zamieszanie. Niesamowity mężczyzna o spokojnych, mądrych oczach, potrafiący nieprzeciętnie posługiwać się bronią. Miecz jego nosił nazwę „Karach” i był potężnym narzędziem, we właściwych rękach zdolnym do unicestwiania całych wszechświatów.
- Karach nie jest kształtowane przez ciepło, ale przez poznawanie kogoś. Na swojej powierzchni i na ostrzu odzwierciedla ono wolę dzierżącej go osoby. Gdy ktoś zna siebie, ostrze ma siłę – jest twardsze i bardziej wytrzymałe niż stal. Kiedy ktoś nie zna siebie, ostrze jest jak woda – bezkształtne i słabe.
Zadziwiające, w jaki sposób moje kolejne żywoty splatały się ze sobą, tworząc nierozerwalną nić, przypominającą nieco sieć naczyń krwionośnych na jednym, ogromnym organizmie. Co i rusz mogłem natknąć się na ślady działań innych wcieleń, zawierające cenne informacje, groźne pułapki bądź totalnie bezużyteczne śmieci. Jak to możliwe, że kolejne wersje mnie różniły się tak bardzo, zarówno charakterem jak i pod względem posiadanych umiejętności? Co wpływało na fakt, iż raz jawiłem się jako dostojny, inteligentny mag, zadziwiający otoczenie swoją erudycją? Lub jako intelektualista, potrafiący w czasie zażartej dyskusji udowodnić swojemu antagoniście, że nie ma prawa istnieć, czego efektem było nagłe i natychmiastowe zniknięcie rozmówcy? Albo patałach, znajdujący śmierć pod najbliższym przejeżdżającym powozem? Bełkoczący, paranoiczny szaleniec, tropiący wymarłe języki i budujący podziemne kompleksy, w celu schwytania "pozostałych"?
Gwoli ścisłości, jeżeli ktoś jeszcze się tego nie domyślił – z pozoru jestem człowiekiem, jednak posiadam pewien interesujący atrybut – nie mogę umrzeć. Każde kolejne moje unicestwienie prowadzi do kolejnego powstania. To takie swoiste nieskończone koło, pozornie nierozerwalny łańcuch, jednak w rzeczywistości posiadający rysy na swojej powierzchni, pozwalające przy odpowiednim uporze wtargnąć do środka i odmienić naturę zjawiska. Skąd o tym wiem, skoro jeszcze przed chwilą nie byłem w stanie posegregować obrazów, przemykających przez mój umysł? Wydaje mi się, że przebywanie w tym budynku pozytywnie wpływa na stan mojej pamięci i pobudza mózg do wytężonej aktywności, a więc do odtwarzania wspomnień, pokrytych dotychczas grubą warstwą kurzu. Nie posiadam stuprocentowej pewności, niemniej dłuższy pobyt tutaj mógłby prowadzić do przynajmniej częściowego wyjaśnienia mojej zagadki… Bądź przynajmniej do rozjaśnienia dotychczas mrocznych ścieżek, pozwalających na dotarcie do miejsca, gdzie oczekiwać będą satysfakcjonujące odpowiedzi.
Wróćmy jednak do Dak'kona (takie miano nosił dzierżyciel ostrza Karach). Jego los był nierozerwalnie złączony z moim za sprawą minionych wydarzeń, rozgrywających się w wyjątkowo nieprzyjemnej scenerii. Strzępy dialogów, które ze sobą przeprowadziliśmy, wciąż kołaczą się w moim umyśle, rozpaczliwie wypatrując ciągu dalszego, którego być nie może, gdyż nasze drogi się rozeszły. Pamiętam, jak nakreślił mi swoją sytuację:
- Ostrze me było mgłą, umysł był rozproszony. Dryfowałem poprzez morza Limbo i chciałem utonąć. Konałem przez wiele dni, umysł mój zalewały rozterki – i w końcu nadeszła śmierć. Przywdziała twoją skórę i mówiła twoim głosem.
Na co ja powinienem odpowiedzieć:
- Dak'konie, zerthcie z Zatopionego Shra'kt'lor, ostatni dzierżycielu ostrza Karach. Wiedz, że przybywam do ciebie ze słowami Zerthimona, wyrytymi nie w chaosie, lecz w kamieniu, wyrytymi przez wolę w Nieprzerwanym Kręgu. Wiedz, że uratowałem ci życie, Dak'konie, zerthcie z Zatopionego Shra'kt'lor.
To niesamowite – być dla kogoś zagładą i zmartwychwstaniem jednocześnie. Nieważne stają się nagle nasze prywatne pobudki, przekonania czy uczucia, dotychczas pchające nas do działania. Dokonując rzeczy niebanalnych, bardzo często zaczynamy od trywialności. Nie można jednak dryfować niczym liść, szarpany przez fale; w końcu musimy podjąć decyzję co do strony, jaką będziemy reprezentować przez wieki, z jakiej zostaniemy zapamiętani i we właściwym czasie rozliczeni. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero po wielogodzinnych rozmowach z Dak'konem. Zrozumiałem to, co chciał mi od początku przekazać – nad światem nie może być dwóch niebios.
Podążając dalej, zasiadając przy kolejnych stołach, do mojej głowy wkrada się coraz więcej szczegółów, z których pomocą być może rozszyfruję tajemnicę własnej tożsamości. Przypominam sobie, jak niegdyś wszcząłem awanturę w tym budynku, w wyniku czego nie miałem dość gotówki, ażeby zadośćuczynić gospodarzowi za wyrządzone szkody. Uczciwie rzecz ujmując, nie było mnie stać nawet na zapłatę za alkohol, który zamówiłem, a burda miała być tylko okazją do błyskawicznej ewakuacji. Mój plan niestety nie wypalił, zostałem więc pociągnięty do odpowiedzialności, także finansowej. Brak miedziaków zmusił mnie do decyzji dosyć drastycznej – wyrwania sobie oka i pozostawienia go pod zastaw u Barkisa, właściciela przybytku. Wiele lat później musiałem je odkupić za niebagatelną sumę trzystu miedziaków. Zażądał pięciuset, na szczęście moja charyzma i zdolność przekonywania zdołały nieco obniżyć koszta.
Tam, w rogu sali, stoją Łaskobójcy. Dumnie wyprostowani, potężni, milczący, strażnicy wyimaginowanego prawa, uważający się za jedyną siłę sprawiedliwości w Wieloświecie. Gardzę nimi, ich zasadami, w których lśni ślepe umiłowanie „prawa i porządku”, posunięte do rozmiarów wręcz chorobliwych. Brak im umiejętności indywidualnego rozpatrywania spraw i zagadnień, są w stanie jedynie podążać za odgórnie ustalonymi regułami, chociażby te reguły były złe i nierozsądne. Żywię wobec nich kilka uczuć – na pierwszym miejscu ustawiam odrazę, na następnych zaś – wszystkie jej pochodne.
Kolejne wspomnienie szczęknęło w mojej głowie, niby klucz obrócony w dawno nieużywanym zamku… W kilku wcieleniach podróżowałem ramię w ramię z Łaskobójcą Vhailorem, wielką stalową zbroją, wypełnioną płonącym blaskiem sprawiedliwości. Totalnie zindoktrynowany, lecz potężny i iście zabójczy wojownik, stanowiący zagrożenie także dla własnej kompanii.
- Litość to puklerz na użytek słabych. Łaska to słabość. Litość to śmierć. Niewinność nie istnieje. Łaskobójcy tropią i niszczą litość i jej przebrzydły pomiot, gdziekolwiek tylko zaraza ta się przyciągnie. Kara kształtuje dusze. Czyni je godnymi poświęcenia się sprawiedliwości.
Jeżeli Vhailor dostrzegł gdziekolwiek przejawy litości bądź łaski, nic nie mogło go powstrzymać. Zdumiewające, gdyż w teorii czynił dobro, karząc odstępców, walcząc z przestępcami i demonicznymi pomiotami, ścigał zbrodniarzy (w tym także jedno z moich poprzednich wcieleń), a jednak… Jednak poprzez swoją niesamowitą, chorobliwą ortodoksyjność, wyrządzał więcej zła niż dobra, a co najgorsze, nie zdawał sobie z tego sprawy, uważając swoje czyny za najsłuszniejsze i najbardziej sprawiedliwe… Wydaje mi się zresztą, iż ostatnie zdanie to podręcznikowa definicja wszystkich fanatyków, tych religijnych w szczególności. Kiedy próbowałem z nim porozmawiać i przekonać go do choćby delikatnej zmiany poglądów (chodziło między innymi o przedawnianie się przewinień), Vhailor odpowiedział jednoznacznie:
- Czas nie ma znaczenia. Tylko sprawiedliwość ma znaczenie.
Przemawiało przez niego totalne zaślepienie.
Miarka przebrała się podczas potyczki z Triasem Zdrajcą, Devą, który zdradził własne ideały i sprzeciwił się szeroko rozumianemu dobru, wyrządzając niewyobrażalną krzywdę pewnemu miastu. Miałem w tym niezaprzeczalny udział, bowiem to ja oswobodziłem Triasa z łańcuchów i umożliwiłem mu podjęcie destrukcyjnych działań. Mimo jego zbrodni, postanowiłem powstrzymać się od zemsty – kimże byłem, by karać anioły? Nie było to jednak działanie podyktowane jedynie źle pojmowaną łaską czy dobrocią – przemówił również pragmatyzm. Trias wiązał swą mocą groźnego demona, Fhjulla Rozdwojonego Języka. Wraz ze śmiercią Devy siła zaklęcia wyczerpałaby się, jednocześnie uwalniając Fhjulla, potrafiącego zagrozić Wieloświatowi. Vhailor w swoim niemądrym, idiotycznym zarozumialstwie (idiotyczny to właściwy synonim dla fanatyczny), zrozumiał moją decyzję jako akt tak przez niego pogardzanej łaski i sam postanowił wymierzyć sprawiedliwość. Nim ktokolwiek zdołał się obejrzeć, Deva leżał martwy, a jego niezwykłe ostrze pozostało bez właściciela. Mnie ono nie było przydatne w żadnym stopniu – służy jedynie krystalicznie praworządnym charakterom. Zrozumiałem jednak wówczas, że w przyszłości Vhailor rzuci się na mnie lub na któregoś z członków drużyny, a jego niezwykła potęga może wywołać niebywałe szkody. W konwersacji z nim wzniosłem się na wyżyny mej elokwencji i przenikliwości, chcąc mu wyperswadować błędny sposób myślenia:
- Łaska też jest potęgą, a są chwile, kiedy nawet sprawiedliwość okazuje się niesprawiedliwa, zwłaszcza kiedy posunięta jest do ekstremum.
Nie udało mi się osiągnąć zamierzonego celu, ale podczas dialogu dokonałem czegoś, co przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Za pomocą najzwyklejszych słów przekonałem go o bezsensie sprawiedliwości. Sądziłem, że rzuci się na mnie, przytłoczony prawdą lub w najlepszym wypadku odejdzie z kompanii. Wyobraźcie sobie moje osłupienie, kiedy po usłyszeniu tego, rozpadł się na kawałki, a jego duch uleciał z pustej zbroi, zmierzając zapewne wprost do Sfery Sprawiedliwości… Dobitnie zrozumiałem wtedy, że naprawdę przebywam w świecie, gdzie słowo potężniejsze jest od miecza. Odchodząc, Vhailor uczynił coś, czym najbardziej gardził przez cały okres istnienia – wyświadczył łaskę. Najbliższemu otoczeniu i całemu światu.
Wieloświat pełen jest tajemniczych wydarzeń, postaci i przedmiotów, z którymi zmuszony byłem obcować. Choćby teraz przychodzi mi do głowy pewna księga, zdobyta przeze mnie w dosyć drastyczny sposób – wydobyłem ją z martwych, zimnych palców szczurołaka. „Grimuar Szkodliwych Myśli”, bo o nim mowa, to zło w najczystszej postaci – wymaga od nas ofiar w zamian za materialne korzyści. Każde skorzystanie z takiej pomocy nieodwracalnie popycha nasz umysł w stronę zła i chaosu. Zaczyna się dosyć niewinnie – aby otrzymać zwój z niezbyt potężnym zaklęciem, musimy poświęcić nieco swojej krwi. Następne wyzwanie, które postawi przed nami mroczny wolumin, to już jedna z najbardziej obrzydliwych rzeczy, jakie przychodzą mi do głowy – sprzedaż jednego z towarzyszy podróży w niewolę. Czyż istnieje lepiej skonstruowana kwintesencja mroku? Mówiąc dosadniej – zdrady i zaprzedania się? Ale to nie koniec dylematów moralnych – bowiem jeżeli ktoś nie ma nam za złe oddania w niewolę, czy jesteśmy wtedy etycznie usprawiedliwieni pod względem podjęcia decyzji? Nie jest to problem czysto teoretyczny – osobiście napotkałem takiego kompana. Nie był człowiekiem, zaś gwarantem istnienia była dlań tylko i wyłącznie żelazna logika. Niewola to tylko zmiana właściciela…
Jeżeli zdecydujemy się na spełnienie dwóch obłąkanych żądań Grimuaru, ten postawi przed nami trzecie i ostatnie. Zabójstwo członka drużyny, być może nawet własnego przyjaciela, to z całą pewnością czyn prawdziwie i niezaprzeczalnie demoniczny – i właśnie tego wymagać będzie od nas przeklęty tom. Oczywiście pomimo wielu długich lat spędzonych na wyczerpujących podróżach, nie natknąłem się na nikogo, kto najpierw zaoferowałby swoje umiejętności i swoją pomoc, a następnie z uśmiechem na ustach dał się zamordować w zamian za rzecz. Ludzie, nieludzie, roboty, demony, anioły, latające czaszki, puste zbroje, przeklęci czarownicy – wszystkie te istoty przejawiają zadziwiającą chęć istnienia i minimalny pociąg do ofiarowania się. W zamian za zbrodnię, której popełnienia żąda od nas Grimuar, otrzymamy potężny zwój ze starożytnym, śmiercionośnym zaklęciem…
Komentarze
Dodaj komentarz