Miasto Vessin tętniło życiem. Stolica świata – powiadają. Wymarzone miejsce dla kupców, najemników, bardów oraz różnej maści oszustów. Spora ilość tawern, zamtuzów i sklepów zachęcała do dłuższego pobytu przybyszów z całego świata.
Ta opowieść jednak nie będzie o próbach ataku na książęcy zamek, ani o księżniczce która skończyła jako ladacznica. Nie. Historia zaczyna się w kancelarii prawniczej "Mocny Argument", mieszczącej się w budynku będącym niegdyś znanym zamtuzem.
Budynek był wielki, by nie powiedzieć ogromny. Kilka pięter, dobre kilkadziesiąt pomieszczeń – istna forteca. Obok mieściła się stajnia z kilkunastoma wierzchowcami. Krążyły też plotki o skarbcu, znajdującym się w podziemiach kancelarii.
Prawnicy, a raczej "prawnicy", debile, którzy ledwo ukończyli szkółkę świątynną, w ciekawy sposób wygrywali sprawy. Otóż, świadkowie morderstwa lub przekrętu zaczynali zeznawać, że nie wiedzą nic, albo ginęli w tajemniczych okolicznościach. Zdarzało się, że oskarżyciele kończyli z połamanymi kończynami. Zamiast oskarżać o pobicie, cofali pozwy i nigdy nie znajdywano dowodów na to, że "Mocny Argument" maczał w tym palce.
Szef kancelarii, Velton Valandur, dementował pogłoski, jakoby prowadził działalność nielegalną i rozbójniczą. Mówił także, że jego prawnicy nie są żadnymi najemnikami. I to akurat była prawda!
Wiadomym jest, że ten interes nie upadnie tak prędko. Działa prawie w całym kraju, za duże pieniądze prawnicy wsiadają na konie i ruszają do innego miasta, załatwiać sprawy. Złoty interes.
W pokoju panował półmrok. Świeca stojąca na mosiężnym biurku nie dawała zbyt mocnego światła. Starszy człowiek pisał coś zawzięcie na pergaminie, wytężając wzrok. Szpetna blizna przecinała jego policzek, jego włosy były przyprószone siwizną. Był schludnie ubrany, w czerń i ciemną czerwień. Westchnął cicho i rozejrzał się po gabinecie. Oprócz szaf zawalonych papierzyskami, na hakach wisiały jego trofea: miecze, topory oraz zbroje. Pamiątki z jego poprzedniego życia, jak zwykł mawiać. Nagle rozległo się mocne pukanie do drzwi.
- Wlazł! – warknął, w swoim mniemaniu kulturalnie
Drzwi otworzyły się ze skrzypieniem. W progu stanął wysoki dryblas o tępym wyrazie twarzy i o długich, tłustych włosach. Starzec patrzył na niego wyczekujące.
- Panie Velton, szefie! – zaczął dość nieśmiało jak na człowieka o jego posturze - jakiś grubas chce się z panem widzieć.
- Kopnij go w rzyć, Kołtun, jestem zajęty.. – zamoczył pióro w kałamarzu.
- I to ja miałem zamiar zrobić, panie Velton, szefie. Ale ten grubas nalegał. Miał mocne argumenty!
Szef kancelarii westchnął ponownie. Wytarł pióro w chustę i odstawił je.
- No dobra, wpuść go.
Kołtun odszedł, w jego kieszeni coś zabrzęczało. Velton tylko pokręcił głową.
- Nawet moich ludzi korupcja nie omija, niech to szlag! – mruknął do siebie.
W progu stanął gruby jegomość. Elegancki złoto-czerwony ubiór świadczył o wysokim, może nawet urzędniczym stanowisku. Wiek był trudny do sprecyzowania, ale z pewnością był niewiele młodszy od starca. Chrząknął kilka razy i wszedł do środka, stanął naprzeciw szefa kancelarii.
- Pan, to pan Velton, jak mniemam!? – uśmiechnął się kącikiem ust.
- A pan, to wielmożny grubas, czyż nie? – uniósł dłonie, nie pozwalając przerwać – Tak pana nazwano, proszę się nie denerwować. Lepiej niech pan powie, jaka sprawa pana do mnie sprowadza.
Grubas znów chrząknął kilka razy. W ręku trzymał zapieczętowany rulon pergaminu.
- Wypada mi się przedstawić. Nazywam się Grondug Harissimar. Z pewnością pan o mnie słyszał! – nie przestawał się uśmiechać.
Velton podrapał się po głowie, udając że stara się przypomnieć.
- Nie znam, ale to mnie mało obchodzi. Proszę mówić czego pan sobie życzy!
- Mam dla pana robotę, ale tego już pan się domyślił!
- Nie. Z początku wziąłem pana za dobroczyńcę, który chce mi dać ziemię za miastem – wskazał na pergamin. Grubas zaśmiał się wymuszenie.
- Jest pan mistrzem żartów słownych, zaiste. Co do zadania, chcę wynająć pana i pańskich ludzi.
Velton zmrużył powieki. Zajmował się jedynie zbijaniem bąków pomiędzy wydawaniem swoim ludziom rozkazów.
- Po co niby ja jestem potrzebny? Wszak wystarczy tylko jeden prawnik.
Grondug oparł ręce na mosiężnym biurku. Spojrzał prosto w oczy starca.
- Obydwaj dobrze wiemy czym pan się zajmuje, panie Velton.
Szef zacisnął pięści. Czuł coraz większą niechęć do tego człowieka.
- Zaprawdę, wiele pan wie! – wycedził przez zęby – Czego pan chce?
- Mówiłem już. Potrzebuję pana i pańskich ludzie. Reprezentuję pewną wioskę, która jest nękana przez jakichś zbójców. Myślę że jest pan odpowiednim człowiekiem do tego zadania.
- Uważa pan, że zbójcy dobrowolnie zechcą stawić się przed sądem? - uśmiechnął się ironicznie
- Nie. Tym, zajmie się pan.
Velton nie powstrzymał śmiechu. Śmiał się głośno i chrapliwie. Z twarzy grubasa nie znikał lekki uśmiech.
- Jesteśmy prawnikami, nie najemnikami. Ktoś pana źle skierował.
- Dobrze mnie skierowano. Morderstwa świadków, złamania, okaleczenia, dziwne zniknięcia. To nie jest robota dla najemników?
- Ano jest. Ale nie wiem co ja mam z tym wspólnego – mierzył grubasa wściekłym wzrokiem, Grondug tylko zaśmiał się cicho.
- Wiem wszystko o panu, panie Velton. Mam takie środki i możliwości, że skończy pan w ciemnicy, gdy tylko zechcę. Radzę więc wziąć tę robotę.
Velton wstał.
- Słuchaj, grubasie! Nie dam się sprowokować. Rusz dupę w troki i spieprzaj, pókim dobry. Mam tu wielu ludzi, zdolnych do walki. Nic z ciebie nie zostanie, tłusta świnio!
Grondug stał niewzruszony. Wciąż się uśmiechając, mierzył starca wzrokiem.
- A potem co? Moi ludzie wiedzą gdzie poszedłem. A mam tyle pieniędzy, że zakupiłem sobie ludzi którzy mnie wspomogą. I po co panu to?
- Czyli już nie jestem panu potrzebny? – uśmiechnął się ironicznie – Pieniądze pan ma, ludzi także. Jestem wolny.
Grondug tylko pokręcił głową.
- Niestety, potrzebny jest pan. To, do jakich celów używam moich pieniędzy, to jedynie moja sprawa. Zgadza się pan ze mną?
Szef kancelarii milczał. Wpatrywał się przymrużonymi oczami na swego zleceniodawcę. Odetchnął głęboko kilka razy.
- No dobrze. Słucham...
- Piękny budynek, panie Velton. Nie zdążyłem pochwalić.
Szef kancelarii oprowadzał swojego klienta po budynku. Musiał się dowiedzieć o nim jak najwięcej, a stawianie gościom piwa lub panienek nie należało do jego zwyczajów. Pokazał właśnie zbrojownię, pełną różnego rodzaju mieczy, toporów i zbroi.
- Do kogo wcześniej należało to miejsce? – zagadał. Velton tylko wzruszył ramionami.
- Nie znałem go osobiście. Dziwak. Prowadził zamtuz, a sam wolał chłopców. Proszę MI opowiedzieć o tym problemie.
- A cóż mówić? – spojrzał z ciekawością na namalowane kobiece akty, wiszące na ścianach – Zbójcy to prawdziwe utrapienie. Napadają na kupców, gwardia nie chce pomóc, tłumacząc się brakiem wolnego czasu. W pergaminie ma pan opisane wszystko co potrzebne, łącznie z mapą. Co do zapłaty, oto zadatek!
Grubas wyciągnął zza pazuchy pękatą sakiewkę. Velton zważył ją w dłoniach.
- Nie najgorzej. Wyruszę jutro z samego rana. To nie będzie trudne.
Szef odprowadził grubasa do drzwi. Grondug, nie wiedząc czemu, śmiał się wniebogłosy, opuszczając kancelarię.
Jak wcześniej było napisane, w kancelarii mieściło się kilkadziesiąt pomieszczeń. Każdy miał swój gabinet i niewielką sypialnię. Mieli także tak zwane świetlice, czyli pokoje w których prawnicy rozprawiali na różne tematy. Tak było i dziś w momencie gdy szef oznajmił o misji. Osiem osób debatowało teraz przy kwadratowym stole.
- Stary pryk chyba zwariował. Nigdy razem nie pracowaliśmy, w dodatku w imieniu prawa – rzekł Kołtun
- Przecież zawsze działamy w imieniu prawa – zauważył Dressin, wysoki człek, szeroki w barach i o łysej głowie.
- No tak. Ale teraz nie będziemy musieli nawet zacierać śladów. W dodatku nie podoba mi się, że szef będzie nami przewodził. Toż on ciągle tylko w stołek pierdzi, nic więcej!
Przy stole znów zawrzało, każdy miał coś do powiedzenia, wszyscy byli zbulwersowani. Nagle wstał niski człowiek o bujnej blond czuprynie. Tak jak Velton, miał oszpeconą twarz.
- Dobra, zamknąć paszcze, robota jutro czeka. Widzieliście tę pękatą sakiewkę przy pasie szefa? Założę się że to łapówka i zadatek od klientela. Ruszcie dupy i idźcie spać.
Każdy z "prawników" wstał powoli od stołu, sarkając i plując. Ale racja była, trzeba być wypoczęty przed zadaniem. Pozornie łatwym.
Już po raz kolejny pusta szklanica została postawiona na stole obok dzbana napełnionego wódką. Tylko jedna osoba przebywała w niewielkim pomieszczeniu należącym do kapitana książęcej gwardii. Choć jeno świeca oświetlała pomieszczenie to jednak nawet upośledzony umysłowo jednooki żebrak poznałby tego człowieka. Zwłaszcza najbiedniejsi staja się jego ofiarami. Wysoka, barczysta postać podeszła do okna. Choć jego twarz można uznać za niezwykle urodziwą to jednak najczęściej wzbudzała strach. Nie wiadomo czy to wina dziwnego błysku w jego oczach czy groźnego wyrazu twarzy. Znowu patrzył z nieukrywaną nienawiścią na gmach kancelarii prawniczej. Wiele razy próbował dowieść prawdy o poczynaniach tej grupy przestępczej. Ha, to nawet mało powiedziane. Kapitan Lemaar odszedł od okna i ponownie napełnił szklanicę gorzałką. W tym mieście są tylko trzy rzeczy których nie da się uniknąć. Śmierć, podatki oraz pijany kapitan gwardii szlachtujący wieśniaka za byle kradzież. Nikt się nie skarżył za jego wpychanie się w kompetencje innych oraz niepotrzebne okrucieństwo. No, może nie oficjalnie. Pod zamkiem zebrała się także grupa rozwścieczonych mieszczan – kupców, bankierów, balwierzy i kapłanów. Ostra to była dyskusja pomiędzy księciem a przedstawicielami ludności. Mówiono później że ci ludzie chcieli zabić kapitana gwardii i jego popleczników. Uwierzyli wszyscy – ze strachu. Tak po prawdzie, skończyli oni w ciemnicy a ich majątki zostały skonfiskowane. Początkowo dziwnym jest że i tak ludzie się na to godzą. Ha, muszą, bo gdzie się podzieją?
Choć Lemaar wyrządził wiele krzywd ludziom, to jednakże prawie wszyscy z nich zasłużyli na nią. Taka jest ludzka natura, narzekać na ostre środki i nie dostrzegać zalet. Paradoksalnie zwykły mieszczanin chce żyć bezpiecznie, móc spokojnie przemierzać ulice miasta. Ale jak już spostrzeże pręgierz z poniewieranym ciałem przestępcy, to złorzeczy na władze. Lemaar uśmiechnął się do własnych myśli. Nie był to uśmiech przyjaciela, który wita sobie bliską osobę. Raczej uśmiech człowieka, który zadowolony z siebie odkłada zakrzywiony nóż gdy skończył torturować skazańca.
Kapitan gwardii nalał słuszną ilość okowity do szklanicy, rozlewając część trunku na blat stołu. Przytknął naczynie do ust i golnął tęgi łyk. Odstawił szklanicę i usiadł na brzegu swego łoża. Marzył o tym by wreszcie dopaść Veltona, miał dość jego ironicznego uśmiechu i zbytniej pewności siebie. Położył się na posłaniu i natychmiast zasnął. Z pewnością rano będzie cierpiał, jak każdego dnia. Przyzwyczaił się.
Komentarze
Do tego wątek przybycia tajemniczego wpływowego gościa mi osobiscie kojarzy się z 'otwarciami' sesji przez niewprawnego MG .
Aha... Mosiężne biurko? Musi byś strasznie niewygodne i ciężkie
Aha, jeszcze takie dziwne "ń". Np. tu:
"Prawnicy, a raczej "prawnicy", debile, którzy ledwo ukończyli szkółkę świątynną, w ciekawy sposób wygrywali sprawy. Otóż, świadkowie morderstwa lub przekrętu zaczynali zeznawać, że nie wiedzą nic, albo ginęli w tajemniczych okolicznościach. Zdarzało się, że oskarżyciele koñczyli z połamanymi koñczynami. Zamiast oskarżać o pobicie, cofali pozwy i nigdy nie znajdywano dowodów na to, że "Mocny Argument" maczał w tym palce."
Dodaj komentarz