Z tępaka robi mędrca,
z pokraki mistrza szermierki,
ze szczeniaka nosiciela losu.
A imbecyle, którzy epikę tą
tworzą, wiszą na szatach
znudzonych władców, nudząc
ich jeszcze bardziej szablonowymi
historiami o pogromcach stu
smoków, którzy w tym samym
czasie chędożą grupę nadobnych
dziewoj. W którą stronę idzie
sztuka dzisiejszego świata?
wydaje mi się, że sama sobie w rzyć
zagląda. Piękny zaprawdę widok."
Volkariok Satyr, zwany Marudasem
"Co w rzygowinach zawarte?"
1243 EA
"Lol..."
Bliżej niezidentyfikowana odpowiedź Wodza Gremdona Szarego na pogróżki przeciwników politycznych.
niepotrzebnych nikomu cytatów w
tekstach, które przyszło mi zgłębiać.
Dlatego uświadomić chciałem przyszłych
pisarzy – zgrabne cytaty NIE poprawią
waszej opłakanej sytuacji, NIE podniosą
poziomu waszych utworów i NIE
zniechęcą czytelnika do wrzucenia ich w
ogień kominka. Nie silcie się więc na
wskazanie jakiegoś mądrego tytułu,
którego, przyznajcie, najpewniej nie
czytaliście nawet. Mnie także nie cytujcie.
Piszę serio."
Nieznany autor
"Gryząca książka"
1101 EA
"Skończcie już z błazeństwami i polejcie trunku!"
Słowa, które właściwie każdy mógł wypowiedzieć
j/w
"Zamknij się, wsadź to sobie w rzyć i daj żyć!"
Riposta Poety Kiepskiego
Dzień wstawał piękny i słoneczny. Ptaki rozpoczęły swój słodki, kojący śpiew, budzący Naturę, wyciągający ją spod przykrycia nocy. Miała tego poranka dużo pracy. Wiele z zielonych pól tulących się do błękitnego morza pokryło się sadzą i krwią wojny. Hordy potwornych bestii dokonało swego żywota. Żaden z obrońców Dobra nie umarł. Żaden. Żołnierze w lśniących i nienagannie zachowanych zbrojach gromkie okrzyki wznosili na cześć bohatera, wyzwoleńca spod panowania Czarnych Władców, prawdziwą tarczę Krain. Jak głosi wieść, zaledwie kilka godzin wystarczyło, by sława dotarła nawet do kontynentów, które znane jeszcze nie były i pewnie ci zasrańcy nigdy ich [część zamazana łzami, krwią, atramentem i innymi godnymi zamazywania płynami]. W każdym razie gromkie okrzyki nie cichły, płosząc ptaki spośród drzew, przy którym obozowisko armii rozbite było – BOCHATER! BOCHATER! – Głosiły usta każdego dumnego żołnierza oddanego swemu królestwu. Podrzucali kogoś... lub coś. Trudno było zgadnąć, gdyż światło dostojności, męstwa, cnoty i wszelkich dobrych cech bijące od postaci mogło wręcz oślepić obserwatora. W końcu światły mężczyzna opuszczony na ziemię został. Uśmiechnął się do kompanów. Każdy z nich struchlał w sercu, widząc, wręcz czując tą dostojność i padli na kolana. Niektórzy zbyt nieostrożnie i szybko to zrobili, gdyż nienagannie lśniące nakolanniki sobie wgnietli, gruchocząc zapewne kości, czego poznać po sobie nie dali. Nazwany Bochaterem zaśmiał się perliście. Nieźle mu to nawet wyszło, gdyż jeden ze skarbów morza wypadł mu z ust. Ciekawe czy można śmiać się... diamenciście? Cholera równie dobrze srać mógłby rubinami... ale wróćmy drodzy czytelnicy do opowiadania.
Więc gdy śmiać się skończył, rzekł wielce skromnie, jak na sługę Dobra i samo Jego uosobienie przystało – Towarzysze walki. Wielkimi zasługami mnie obarczać nie możecie. Wszak ja tylko wybiłem parę tych małych stworzeń, powalając je urokiem i walką wspaniałą – Wskazał tym samym na stosy wielkich jak dom potworów, stanowiących w sobie bezkształtną, lecz straszliwą masę wszystkiego co złe, z wielkimi rogami i diabelskimi skrzydłami. Niektóre ze zwłok nie straciły jeszcze właściwości samopalenia się magicznym ogniem. Żołnierze jednak ani myśleli z klęczek wstawać, mało tego, najbliżsi Bochaterowi poczęli jego buty ze skóry złotego smoka lizać i całować. Że nachalni się stali, mężczyzna kopniakiem jednego zdzielił, zęba go pozbawiając, szramę męską jednak darując, gdyż łuski ostrość zachowały. Kopnięty uśmiechnął się z dumą i zaczął się obnosić ze swoją twarzą, jakby był to powód do dumy. A i był, gdyż żołnierze patrzyli na niego z zazdrością. Jeden z zawzięcie obuwie Bochatera całujących rzekł z prośbą w głosie – Błagam wielki nasz panie... obdarz mnie kopniakiem także! – Mężczyzna zaśmiał się, kolejną perłę wypluwając i spełnił życzenie żołnierza. Przesadził zapewne, gdyż kopnięty padł i więcej się nie podniósł. Ciszy, jaka zapanowała nawet mucha nie przerwała. Zapewne miała wolne i na jakiś dobry trunek się wybrała. Rycerze gapili się na Bochatera w milczeniu, które jeden z nich przerwał – To... to zaszczyt zginąć z twej ręki panie. Proszę... zabij mnie! – Rzucił się do lśniącego od polerowania ustami obuwia mężczyzny – BŁAGAM! – Darł się wniebogłosy – UCZYŃ MI TEN ZASZCZYT! GARDŁO MI PODERŻNIJ! WYRWIJ KRĘGOSŁUP! ZABIJ! Chcę z tak godnej ręki zginąć! – Inni, powodowani tą samą chęcią zakończenia godnie żywota rzucili się w stronę Bochatera – Nie! Nie mogę was zabić! Kompani! Zejdź ze mnie, proszę! – Rzekł do jednego z nachalniejszych i jego twarz od swych nóg odciągnął. Coś chrupnęło głucho i tamten padł na ziemię z karkiem złamanym. – Nie chciałem... – Mruknął Bochater o sile legendarnej. Kolejnego palcem chciał odepchnąć, lecz klatkę piersiową mu przebił – Cholera... wybacz – Kolejni się zbliżali, pragnąc honorowej śmierci. I wszyscy tego dnia polegli w chwale. A było ich grubo ponad kilka setek.
---
- Witaj panie! Widzę, żeś jako jedyny koszmar wojny przetrwał! Los Krain zdołałeś uratować! – Zbliżał się jakiś starzec w błękitnych szatach królewskiego posłańca. Brodę białą jak śnieg brudził dopiero u ziemi, depcząc ją na każdym kroku. Twarz skrywał pod kapturem. Bochater spojrzał najpierw na niego, a potem na nowe pole bitwy wokół siebie. Spod paznokcia wyjął kółko żelazne z kolczugi jakiegoś chwalebnie poległego i rzekł – Eee... tak! Zaprawdę wielka i straszna była to bitwa, jednak pomściłem mych kompanów! – uśmiechnął się szeroko, a kolejna perła stuknęła o płytki metalowej zbroi. – Ale dlaczego nasza armia poległa tutaj, a nie tam? – Starzec wskazał na wybrzeże, gdzie ostatnie zwłoki demonów się wypalały. – Yyy... tego – Bochater podrapał się po głowie – Ja ich przeniosłem, żeby ze ścierwem nie leżeli! – Odparł dumnie, aż starca zmieszał. Wystraszony dodał – Tylko proszę nie lizać mi butów...
- Skąd wiedziałeś panie, co na myśl mi przyszło?
- Mam wysoki level.
- Przepraszam, co?
- W Pradawnej oznacza to tyle, co doświadczenie.
- Rozumiem... – Zadumał się starzec, po czym kontynuował – Król Drennor I, władca Północnej Galeacji chciałby podziękować ci za obronę Krain.
- Podziękować?
- Tak... może waść skierować swe kroki do namiotu dowódcy? Wszak nie będzie mu już potrzebny, a czeka tam na wielmożę córka króla.
- Aaa... takiego rodzaju podzięki. Oczywiście! – Skoczył chyżo, potykając się o zwłoki głównego dowódcy. Nie upadł jednak, z ręki jednej się odruchowo wybijając, trzy razy w powietrzu okręciwszy ciało potężne miękko na ziemi stanął. Nie zaskoczony zręcznością swą nadprzyrodzoną poszedł w stronę namiotu.
---
Księżniczka wielce chędoga się okazała o krągłościach idealnie wymierzonych i ciele niemalże doskonałym. Bochatera głosem z cudownym akcentem do łożnicy obsypanej płatkami róż zaprosiła. Mężczyzna zbroję świetlistą zdarł z siebie, jakby to tkanina była, koszuli jeszcze szybciej się pozbawił, ujawniając mięśnie wielkości pnia dębu. Wypluł trzy perły, śmiejąc się rubasznie, zęby przy tym idealnie białe, które z równym powodzeniem za latarnię mogłyby służyć ukazując i otoczyć chciał ramionami kobietę. Gdy jej zaledwie dotknął, starzec wsunął głowę do namiotu – Dobrze już wystarczy.
- Co? Ale ja nawet nie zacząłem.
- Panie nie zdajesz sobie sprawy z ogromu dziękczynień królewskich. Zaraz przedstawię kolejną panią – Z tymi słowami księżniczkę wyprowadził i po chwili kolejną mową swą wprowadził – Księżniczka Drasemony Wschodniej, Elrynn, córka Sellenisa IV, syna Sellenisa III, który był synem Redgurda VIII, brata ciotecznego Ullin Winnej Jagody, która zdradzała jego ojca, Fyrocana X z Trytusem I, który był wujkiem Lenidasa V, władcy Lirry po Edgarze Bystrym, który na wieczerzę zaprasza serdecznie! – Bochater przełknął ślinę na widok kobiety uchylającej poły namiotu. Ta wdzięki jeszcze wydatniejsze i strój bardziej skąpy od swej poprzedniczki miała. Kocim krokiem do mężczyzny podeszła. Szyję jej zaczął całować, co rozogniło pannę natychmiast – Nie rozkręcaj się Elrynn... – Staruszek odciągnął księżniczkę od wyraźnie rozgniewanego Bochatera. – Czas na Ryn, Rudowłosą piękność z Wingardlii – Wysapał, wypychając oporną księżniczkę Drasemory Wschodniej – Przemyślałeś waść propozycję ugoszczenia przez Sellenisa IV, syna Sellenisa III, który był synem Redgurda VIII, brata ciotecznego Ullin Winnej Jagody, która zdradzała jego ojca, Fyrocana X z Trytusem I, który był wujkiem Lenidasa V, władcy Lirry po Edgarze Bystrym?
- Płacą ci za włażenie kolejnym królewskim pokoleniom do łoża? Nie nie chcę żadnej gościny. Zabierze mi strawę sprzed nosa tak chyżo, jak ty te dziewoje nadobne. Zresztą nie wiem o którego w końcu chodzi.
- To proste! Mówię, że Sellenisa IV, syna...
- Dość... dalej się pogubię.
- Jak sobie życzysz panie – rzekł staruszek, rudą piękność wpuszczając. Bochater zwrócił się do niej – Najlepiej wyjdź już teraz... unikniesz kolejek przy drugim podejściu – rzekł zrezygnowany i usiadłszy na krześle skórami okrytym odprawił ją majestatycznym i idealnym ręki ruchem, znaczącym tyle co "zostaw i daj żyć". – Teraz przed panem Lewiana z domu... o rany... piękne piersi chciałem rzec nieskromnie. Wybacz pani tą bezpośredniość, ale czy nie byłaby pani zainteresowana... nie? Tak myślałem... – Staruszek połę uchylił, chcąc Lewianę wpuścić – Gdzież waść?! – krzyknął, gdyż w namiocie nikogo nie było. Odwrócił się do księżniczek, liczbą przewyższającą każdą armię, co chwaliło się królewskiej potencji – Panie moje... nie zniósł presji. Ten, co armię demonów pokonał przed siłą kobiet się ugiął... toż to prawdziwy rycerz się znalazł!
---
Bochater wiał przez las szeroki, rumaka swego szukając. W końcu kary ogier, co Grzmocikiem się zwał, z powodu chyżości swej niezwykłej, oraz przywary do częstego grzmocenia... kopytami. Koń zarżał radośnie i grzywą nienaganną zarzucił. Bochater odwrócił się do niego tyłem, rękoma machnął i wyskoczył, ze zgrabnym jak na jego wymiary skokiem oraz trzykrotnym saltem wylądował na siodle – Zdarto ze mnie zbroję i honor! Hańba! Gdzie mój miecz kobieto?! Cholera... nie mam kobiety. Hańba! – Jakby na wezwanie coś oberwało się w górze i z metalicznym dźwiękiem spadło na ziemię, aż się zatrzęsła cała i popękała. Był to miecz, który rozradowany zwycięstwem Bochater wyrzucił w las, wiedząc, że później go odnajdzie.
Nie byle jakie było to ostrze. Swą świetlistością biło na głowę nawet posiadacza. Mężczyzna sięgnął do ziemi i podniósł miecz. Miał on bardzo długą rękojeść. Zwał się Ośmio-i-półtorakiem, gdyż normalnie do jego obsługi potrzeba było czterech chłopa i jeszcze połowy. Z takim mieczem i zaciechem na twarzach wbiegali do wiosek i sieli spustoszenie wśród kmiotków, chodź z większą wydajnością głazami mogli rzucać. Bochater jako jedyny potrafił posługiwać się nim jedną ręką. Faktem jest, że przed otrzymaniem "Ósemeczki" równie biegle walczył czterema mieczami dwuręcznymi w każdej ręce, którymi żonglował, ale to inna epicka historia, której opowiadać mi się nie chce. Jego ostrze posiadało wspaniałe grawery, które układały się w nazwę miecza – "Fajny miecz". Świat dzieli się na tych, którzy drżą przed tą klingą i tych, którzy już drżeć nie mogą nawet.
Bochater przypiął sobie miecz do pasa. Szorował po ziemi, ale mężczyzna nie przejmował się tym. Czas było odjechać. Bez pożegnania, w samotnej chwale, bez kochanki uwieszonej na szyi... w rzyć wsadzić taki koniec, ale co robić? Bycie idealnym nie jest łatwe. Bochater skierował Grzmocika na północ. Nawet nie zauważył, jak ściemniło się. Słońce krwawym blaskiem pokryło las. Wszystko cichło wokoło... tylko jeszcze perła spadła na ziemię, gdy wielki człowiek uśmiechnął się pod nosem. Właśnie! Nawet nie opisałem wam, jakiej był rasy! Czy był człowiekiem, krasnoludem, czy tam innym półorkiem. Jaki kolor oczu miał, co jadł na śniadanie – Oni nie chcą tego wiedzieć. Daj im skończyć czytać – Rzekł Bochater, podrywając Grzmocika do galopu.
No więc Błękitne jak morze oczy Bochatera łzawiły, gdy smagał je pęd powietrza, rozwiewający także krucze, długie włosy. Jechał tak na swym wiernym rumaku, a las powoli ustępował zielonym polom, jak i słońce gwiaździstemu płaszczowi nocy. Bochater postanowił zatrzymać się na spoczynek. – Ale ja mogę jeszcze jechać. Nie jestem zmęczony. I skończ to głupie opowiadanie! – Zirytował się mężczyzna. Poczuł się BARDZO zmęczony, podobnie jak Grzmocik, który zatrzymał się przy samotnym drzewie. Bochater zsiadł z rumaka i rozpalił ogień bez większych problemów. Zajrzał do juk i wyciągnął mięso, które smażyć począł. Żuł strawę, zastanawiając się co teraz? Uratował więc Krainy przed Złem... wybijając przy okazji ładne kilka setek przedstawicieli Dobra. Co zrobi z powszechną sławą? Może zaszyć się w jakiejś jaskini, gdzie nikt nie chadza i żywić się korzonkami oraz zgnilizną? Podobno dobrze robi na cerę. Albo wrócić na dwór królewski i dać się rozszarpać na strzępy, z których potem zrobi się święte relikwie? Cóż... mógł nie pchać się na bohatera tego opowiadania. Ten, który potrafił latać i gromko gazy uwalniać nadawałby się idealnie, a i chęci miał duże, cholera.
Jednak Bochater pogodził się w końcu z tym, że to właściwie jego nieodpowiedzialność, brak zdecydowania i głupota przesądziły o wszystkim. Nagle poczuł dużą potrzebę fizjologiczną – "Chciał się wysrać" napisałby krasnolud. Toteż podszedł do drzewa i oparł się o nie w improwizowanym siadzie i spodnie ściągnął. Palcami przebierając zrobił, co należy i dopinał już spodnie gdy zorientował się, że coś jest nie tak. Zaczął węszyć, lecz nic nie poczuł – Żartujesz sobie chyba... – mruknął bardziej do siebie i nos zbliżył do swej naturalnej dumy. Wciągnął powietrze do nozdrzy. Poczuł jedynie słaby zapach mięty. – Żesz cholera ja rozumiem, żem bohater epickiej powieści, ale na wszystko co święte... – Powąchał jeszcze raz. Nie poczuł nic – Więc do tego doszło... teraz moje gówno nie śmierdzi, tak? Zobaczymy... Skończysz to opowiadanie – Chwycił za swój miecz, zdesperowany własną doskonałością chcąc życia się pozbawić. Na jego dłoniach pot nagle wystąpił i miecz wyślizgnął mu się z ręki. Bochater stał dłuższą chwilę, gapiąc się w grawery Fajnego Miecza, dyszał ciężko.
Chwycił go ponownie i chciał wyrzucić w powietrze, by lądując wbił mu się w klatkę piersiową. Owszem, udało mu się to, jednak przesadził i miecz zniknął wśród chmur. Po jakimś czasie dało się słyszeć krzyk i na ziemię spadł jakiś przypominający elfa jegomość w czarnej szacie z wielką, okutą żelazem księgą z krzywymi runami "To jest Mistrza". – Krytyk... dziewiętnaście do dwudziestu, mnożnik razy... – spojrzał na miecz sterczący z jego brzucha – ... więcej niż dwa. Klasa pancerza powyżej czterdziestu punktów, odporność na obrażenia sieczne – pięć procent. Obrażenia równają się sześćdziesięciu ośmiu punktom żywotności. Pozostaje jeden na sześćdziesiąt dziewięć punktów żywotności – Z tymi słowami Dziwny elf wyciągnął sobie miecz z brzucha, pozbierał jakieś wielościenne kości – Na Małgorzatę... niech wielmoża uważa z tym cholernym mieczem... komuś krzywda się stać może. Na twoim miejscu dodałbym mu premię do obrażeń siecznych. Żegnam. – Z tymi słowami ulotnił się w chmurze pyłu.
Bochater otwierał i zamykał usta zdziwiony, niczym ryba bez wody. W końcu wydusił z siebie – dobra... widziałem wiele, ale to jest chore. Masz coś z głową, by pisać takie rzeczy. Kończ to błagam! Dla dobra nas obojga i każdego, kto to przeczyta – Tak bohater Krain toczył z sobą monolog, zmysły powoli tracąc. – Ja tracę zmysły? Zaraz... – Jego agresywne słowa przerwał warkot. Odwrócił się i kobolda ujrzał w prymitywny miecz uzbrojonego. Kobold szczeknął niczym pies prawdziwy, Grzmocika płosząc, który czmychnął przez pola zielone. Bochater wpatrzył się w kobolda – Ty! – Wrzasnął do niego – Zabij mnie! Zapłacę ci! – Z tymi słowami rzucił się z ramionami rozpostartymi na kobolda. Stworek oszołomiony ani myślał ostrza podnosić do góry. Za późno było dla niego i przez człowieka krępego przygnieciony został.
Bochater wilgoć krwi poczuł pod sobą – Daj mi zgadnąć... – Znów swój monolog zaczął, obłąkańczo się śmiejąc, co odruchem wymiotnym się skończyło, towarzyszącemu uwolnieniu trzech pereł. – Jegomość chciał fabułę wojażką ubarwić, tak? – Mężczyzna odkleił się od koboldzich flaków i stanął oko w oko ze złotym smokiem wielkości dwóch drzew... były kolce na jego ogonie. – Rośnie w oczach – z nieudaną ironią rzekł Bochater i stanął pewnie na ziemi – No dalej! Skończ ze mną! – Smok wziął głęboki wdech, zakaszlał jak gruźlik, jednak uwolnił z gardzieli potężnych płomieni kulę, która objęła nieustraszonego mężczyznę. Flaki kobolda poczęły wydzielać obrzydliwą woń, którą smok się zaciągnął. Długo kaszlał, padł na ziemię i w spazmach, waląc ogonem, który uderzał akurat w te miejsca, gdzie Bochater się nie rzucał zdechł końcu, a ostatnia nadzieja samobójczych popędów mężczyzny – ostre kolce – zwiędły niczym obumarłe kwiaty. Bohater Krain padł na ziemię i począł łzy gorzkie ronić, że swego parszywie światłego żywota dokonać nie może.
---
Gdzie teraz jest? Nadal posiada sławę wybawcy świata, jednak niczym żebrak, który zmysły postradał, błaga każdego, kogo spotka o to, by zabił i dał żyć. Dla waszego dobra – nie spoglądajcie nawet na niego, bo będę musiał wciągnąć Was w treść tego opowiadania... chociaż nie. Przecież i tak muszę napisać coś w stylu "nieznajomy nawet spojrzeniem jednym nie uraczył Bochatera" więc zaistniejecie i tak. Najlepiej w ogóle nie zaistnieć. Ale wtedy czuję się zobowiązany do skrobnięcia czegoś na podobieństwo "Osoba, której mężczyzna nigdy nie spotka". Hmmm... może po prostu skończcie ze sobą zanim sięgnę po pióro... robię z nim chore rzeczy, czego dowodem jest powyższe opowiadanie. Jakby to krasnolud napisał? "Macie ogólnie przesrane".
Volkariok.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz