Dwóch młodych chłopców siedziało w kącie karczmy w Terlinie, przyglądając się nieufnie wchodzącym gościom.
- Wiesz, że za odejście od nich grozi ci śmierć? – jasnowłosy, szczupły chłopak pochłaniał łakomie resztki gulaszu. – Jeśli cię znajdą... – nie dokończył.
Jego kompan popatrzył na niego spokojnie.
- Tobie groziła tydzień temu – przypomniał.
- Było niewesoło – przyznał jasnowłosy i wzruszył ramionami, powracając myślami do wspomnień...
Wraz ze starszymi najemnikami, pracującymi dla jednego z pomniejszych rycerzy króla Berona, tropił grupkę Vartheńczyków, którzy podążali w stronę Minrylu.
- Tam są – Kart lekkim ruchem głowy wskazał ledwo widoczny dym, unoszący się nieopodal Puszczy Granicznej.
Zasłonięci drzewami i krzewami przekradali się ostrożnie w stronę obozowiska wrogów. Udało im się zauważyć, że grupa, którą śledzili, liczyła dwa razy więcej ludzi niż oni sami. Dowódca, starszy, brodaty Kart, planował podejść jak najbliżej i zaczekać do zapadnięcia zmroku. Wtedy to mieli po cichu pozbyć się wartowników, a następnie zająć się śpiącą resztą.
Dotarli już prawie na miejsce, które Kartowi wydało się najodpowiedniejsze do ataku, gdy zostali dostrzeżeni. Bardziej doświadczeni towarzysze jasnowłosego rozproszyli się w mgnieniu oka, kryjąc się pośród okolicznej zieleni. Szesnastoletni Quen, który dołączył do oddziału zaledwie trzy dni wcześniej, ze strachem w oczach patrzył na zbierającą się grupę ciemnowłosych mężczyzn. Rozmawiali o czymś głośno, z ożywieniem, przeczesując oczami las otaczający polanę, na której rozbili obozowisko. Kiedy jeden z nich odwrócił się w stronę chłopca, ten w ostatniej chwili uskoczył w przeciwną stronę niż jego kompani, padając w pobliskie krzewy i wpełzając pod jedno z przewróconych drzew. Wcisnął się pod nie i przywarł do ziemi, starając się nawet nie oddychać. Gdyby go znaleźli...
Wolał o tym nie myśleć.
Kompani uprzedzali go o wyjątkowym okrucieństwie wojowników z Varthenu. Podobno dla samej zabawy potrafili przywiązaną do drzewa ofiarę torturować, zaśmiewając się przy tym głośno. Zwykle robili z niej żywą tarczę, znacząc osmalonym węglem najwyżej punktowane miejsca na jej ciele i celowali w nią krótkimi strzałkami, wypuszczanymi z kuszy. Przypalali ją ogniem, wyrywali paznokcie bądź też wbijali w oczy ostrza cieniutkich szpikulców. Z tego rodzaju broni słynęli wszak Vartheńczycy. Wyrabiane ze specjalnej mieszanki metali, odporne na uszkodzenia, praktycznie niezniszczalne. Każdy z Vartheńczyków nosił ich zwykle kilkanaście przy pasie. Różniły się długością i grubością.
Jasnowłosy wzdrygnął się ze strachu, wysuwając ostrożnie i próbując dostrzec coś poprzez korzenie drzewa.
- Przywidziało ci się Arni – jeden z czarnowłosych, rozglądających się po zalesionym terenie, klepnął w plecy towarzysza. – Wracajmy.
Grupka postała jeszcze chwilę w miejscu, sprawdzając teren wokół obozowiska, gdy wspomniany Arni uśmiechnął się zwycięsko i ruszył w stronę, w którą wcześniej podążyli towarzysze Quena. Zanurkował w krzewach, by po chwili wyciągnąć stamtąd, niczym zająca z nory, jednego z jasnowłosych najemników. Reszta jego ludzi z głośnymi okrzykami radości rzuciła się w zarośla. Po krótkiej szarpaninie trzech kompanów Quena stało związanych przed Vartheńczykami.
Chłopiec zamarł w bezruchu, patrząc szeroko otwartymi oczami, jak tamci prowadzą swoich jeńców w stronę obozowiska. Z przerażenia mało co nie krzyknął, jednak w ostatniej chwili zatkał sobie usta ręką.
Czarnowłosy młodzieniec, trzymający się do tej pory na uboczu, przyglądał się obojętnie poczynaniom drużyny, do której go przydzielono. Przez plecy przebiegł mu niemiły dreszcz na myśl o tym, co dalej nastąpi. Mimo że od dziecka szkolono go do walki z nieprzyjacielem, wciąż nie umiał powstrzymać w sobie odruchu obrzydzenia na widok torturowanych ofiar. W przeciwieństwie do swoich kompanów, wrzaski i błagania złapanych Iltaryjczyków nie sprawiały mu przyjemności.
Co więcej, coraz częściej budził się zlany potem, kiedy przypominała mu się drobna jasnowłosa dziewka, którą jego kompani potraktowali ze szczególnym okrucieństwem. Zakończył jej cierpienia, gdy zmęczeni zabawą towarzysze popadali przy ognisku.
W gasnących oczach zmaltretowanej dziewczyny dostrzegł ulgę, kiedy jeden z jego szpikulców zatopił się głęboko w jej sercu. Tylko tyle mógł dla niej zrobić...
Teraz czarne oczy młodziutkiego Vartheńczyka lustrowały uważnie pobliskie krzewy. Pod jednym z przewróconych drzew dostrzegł jakiś ruch.
- Morht! Wracamy! – wysoki, silny Thill, dowodzący grupą, popatrzył z niechęcią na stojącego z boku młodego najemnika.
Nie przepadał za tym siedemnastoletnim młokosem.
Przydzielili go do jego oddziału jako jednego z najlepiej wyszkolonych uczniów, jednak coś nie pasowało mu w chłopcu. Młodzieniec zbyt często zastanawiał się nad czymś, odstawał od reszty drużyny, zwykle pogrążony w swoich rozmyślaniach. Thillowi to się nie podobało. Miał wrażenie, że młody najemnik ocenia go, poddaje w wątpliwość wydawane polecenia. Tak samo jak nie podobało mu się, że Morht dobił umęczoną dziewczynę.
Prawdziwy, twardy wojownik nie powinien okazywać litości. Nie powinien myśleć. Ma tylko wykonywać rozkazy. Bez wahania i zastanawiania się nad ich celowością.
- Morht! – powtórzył surowo.
Najchętniej dałby chłopcu porządną nauczkę. Gdyby tylko ów chłopiec nie był jednym z synów króla Robena... Thill doskonale zdawał sobie sprawę, że wystarczy kilka niepochlebnych słów o złym potraktowaniu młokosa, które trafiłyby do króla, a nad jego głową zawiśnie topór kata. Swoją głowę lubił i nie zamierzał zbyt szybko jej tracić. Pozostało tolerować nieco dziwne jak na Vartheńczyka zachowanie chłopca.
Czarnowłosy z ociąganiem ruszył w stronę wołającego.
Kilka chwil później wszyscy, wraz z pojmanymi jeńcami, zniknęli Quenowi z oczu. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie uratuje towarzyszy. Ucieczka jednak nie wchodziła w grę. Nie wybaczyłby sobie własnego tchórzostwa.
Będzie musiał wyjść, może uda się sprowadzić pomoc. Zanim jednak odnajdzie którąś z grup Iltaryjczyków, może minąć kilka dni...
Vartheńczycy wtedy już dawno odejdą, pozostawiając za sobą wyłącznie trupy. Zagryzł wargi bezsilnie.
Wysunął się ostrożnie spod pnia, próbując wypełznąć na powierzchnię. Ledwie położył się na chłodnej ziemi, kiedy ktoś ciężko przydepnął jego plecy.
Złapali mnie... – tylko taka myśl przyszła mu w tej chwili do głowy.
Znieruchomiał, oczekując ciosu. Kiedy ten nie następował, poruszył się lekko, odwracając głowę.
Z góry patrzyły na niego czarne oczy młodziutkiego Vartheńczyka, który przyglądał mu się z uwagą i zaciekawieniem.
Do uszu obydwu chłopców dotarł przeraźliwy krzyk bólu dobiegający z obozowiska. Kompani stojącego nad nim młokosa rozpoczęli swoją zabawę.
Drgnął nerwowo.
- Chcesz skończyć tak jak oni? – Morht popatrzył na jasnowłosego, cofając stopę.
Quen pokręcił przecząco głową, starając się nie okazać strachu. Podniósł się powoli i zerknął nieufnie na chłopca.
Obaj długą chwilę obserwowali się w milczeniu.
- Dlaczego mnie nie wydałeś? – odezwał się wreszcie Quen cicho.
Morht wzruszył ramionami.
- Może nie podobają mi się ich metody.
Zamierzał odłączyć się od ludzi, do których został przydzielony. Przez siedemnaście lat swojego życia napatrzył się dość na okrucieństwa ojca. Nie chciał postępować tak samo, ani stać się takim samym potworem, jak w jego mniemaniu król.
Od tygodni poruszał się wraz z drużyną po Iltarii, jednak wciąż nie czuł się pewnie na terenach należących do króla Berona. Nie zmieniało to faktu, że o wiele bardziej podobały mu się te obce, pełne zieleni i słońca ziemie, niż rodzinne pustkowia i góry, poprzecinane gdzieniegdzie wątłymi rzeczkami.
Nie zamierzał jednak ryzykować błąkania się po lasach, których nie znał. Jasnowłosy, wychowany tutaj, na pewno o wiele lepiej wiedział, które z dróg ukrytych w gąszczu prowadzą do miast czy wiosek.
Poza tym wędrówka w pojedynkę, nawet dla brutalnego, barbarzyńskiego Vartheńczyka, nie była najrozsądniejszym pomysłem. Nie, jeśli chodziło o bezpieczeństwo. Obawiał się, i słusznie, iltaryjskich najemników, którzy na pewno doprowadziliby go przed oblicze króla Berona. A ten z pewnością nakazałby magom, by zbadali jego umysł. Słyszał o tym od swoich towarzyszy. Kilku z nich wpadło w ręce jasnowłosych i zostało owym badaniom poddanych. Tylko jednemu udało się przejść je pomyślnie, kiedy badający go Nektos przekazał, że ów najemnik do wyruszenia został zmuszony, a sam nie nosi w sobie nienawiści. Pozostali zostali straceni.
Morht nie był pewien, czy jego serce i umysł są wystarczająco czyste dla Nektosów. Lepiej nie kusić losu.
Gdyby w dodatku odkryto, że ciemnowłosy chłopiec jest jednym z synów króla Robena...
To musiało pozostać tajemnicą.
- Ja cię nie wydam, a ty mnie stąd wyprowadzisz – zmrużył oczy, wpatrując się czujnie w jasnowłosego.
Quen przyglądał mu się długą chwilę, by wreszcie skinąć twierdząco głową. Lasy Iltarii znał bardzo dobrze. Nie na darmo, mimo młodego wieku, był jednym z najlepszych tropicieli.
- Nie będą sprawdzać drugi raz tego terenu. Chyba że któryś z twoich umierających towarzyszy pochwali się, że było was więcej... – Morht zawiesił głos, zastanawiając się nad czymś.
Quen spojrzał na niego niespokojnie. Nie wiedział, co zrobią męczeni kompani.
- Idź w tamtą stronę – Morht wskazał ręką wschód. – Stamtąd przyszliśmy – wyjaśnił. – Nie zawrócimy tam – dodał z pewnością w głosie.
- Skąd wiesz? – spytał niepewnie jasnowłosy.
- Bo znam swojego dowódcę – mruknął Morht, nie dodając, że ma owego dowódcę za kompletnego durnia. – Kiedy słońce zacznie zachodzić, schowaj się i zaczekaj na mnie – obliczył sobie szybko, ile czasu może mu zająć pozbieranie swojego dobytku i wykradnięcie się z obozowiska.
- A jeśli nie zaczekam? – Quen spojrzał poważnie na czarnowłosego.
- Znajdę cię – w głosie Morhta pojawiła się groźba. – Nie dzisiaj, to jutro. Nie jutro, to za miesiąc. Ale uwierz, że znajdę... – palce jego ręki pogładziły od niechcenia rękojeści szpikulców zatkniętych za pas.
- Zaczekam – odparł szybko jasnowłosy.
W propozycji czarnowłosego dostrzegł swoją szansę. Jeśli jeszcze go nie wydał swoim kompanom, może jest mu do czegoś potrzebny. I dopóki będzie mu potrzebny, dopóty będzie żył. Jeśli przeżyje, odszuka innych najemników i może uda im się wrócić i odbić pojmanych ludzi.
Poprawił odzienie i ruszył niepewnie w wyznaczoną stronę.
- Jeśli oszukałeś mnie i zawrócicie... – spojrzał nieufnie na Morhta.
Kolejne głośne wycie, pełne przerażenia i bólu, zagłuszyło jego słowa.
- Obaj chcemy stąd zniknąć – odparł Morht po długiej chwili. – Ja pomogę tobie, ty pomożesz mi.
Nie wyjawił, że jemu prawdopodobnie zależy na tym bardziej niż jasnowłosemu.
- Jeśli któryś z nich przeżyje do wieczora i wytrzyma ich... – popatrzył martwo w stronę obozowiska. – zabawy..., skrócę jego męki – spojrzał twardo na jasnowłosego.
Quen skinął głową, postanawiając zaryzykować i oddalił się spiesznie.
Morht popatrzył jeszcze chwilę za odchodzącym chłopcem, po czym zawrócił do obozu.
Kręcił się ze zniecierpliwieniem wokół ogniska, podczas kolacji dolewając kompanom trunków. Pokusił się nawet o doprawienie ich jedną z tajemniczych mieszanek, które zawsze nosił w skórzanych woreczkach, zawieszonych na szyi.
Popatrzył ponuro po jeńcach przywiązanych do drzewa. Okaleczone ciała, zalane krwią, zwisały bezwładnie. Kiedy tylko słońce zaczęło zachodzić, a pijani kompani zaczęli pochrapywać, rozejrzał się po polanie. Pewien pomysł przyszedł mu do głowy. W pierwszej chwili wydał mu się niedorzeczny i wzbudził jego sprzeciw. Jednak kiedy w jego myślach pojawił się obraz umęczonej dziewczyny, zacisnął pięści. Pomysł był dobry... W czarnych oczach pojawiła się determinacja, gdy kolejnemu z drużyny wbił szpikulec w serce. Krew trysnęła na ręce młodzieńca. Czym prędzej wytarł je w skórzany kaftan martwego dowódcy.
Jeńców nie było już jak uratować. Jedyne, co mógł zrobić, to tak jak obiecał jasnowłosemu, skrócić ich cierpienia.
Pozabierał tyle rzeczy, ile tylko mógł unieść. Obładowany dwoma ciężkimi workami, rozejrzał się jeszcze raz po obozie.
- Żegnaj Varthen – szepnął bezgłośnie, ruszając na wschód w umówione miejsce.
Kilka dni później obaj chłopcy dotarli nieopodal Terlinu.
***
Lyanna niebawem miała obchodzić swoje kolejne urodziny. Jej ukochany mąż Eryk obiecał wrócić na swój rodzinny zamek przed nimi. Stęskniona, postanowiła wyjechać w stronę Terlina. Chciała go zobaczyć jak najszybciej.
Odziana jak zwykle po męsku, poganiała swojego konia, by jak najszybciej dostać się do miasta. Przytroczony do pasa miecz, kilka sztyletów schowanych w pasie i gorsecie, który kazała uszyć specjalnie do tego celu, sprawiały, że czuła się bezpiecznie. Długie, jasne włosy spięła i przykryła kapturem peleryny.
Miała nadzieję dotrzeć na miejsce przed zapadnięciem zmroku. Chciała zrobić mężowi niespodziankę, poza tym... nie przepadała za nocnymi wędrówkami.
Las znała nader dobrze – jego wąskie, wijące się ścieżki, polany, na których można było odpocząć, czy strome zejścia, prowadzące do jednej z przepływających rzeczek.
Jednak odpoczynek nie był jej teraz w głowie. Myśli miała zajęte niedawno poślubionym Erykiem.
Rozpędzony koń zarżał przeraźliwie i wystraszony stanął nagle dęba. Nie miała nawet czasu zastanowić się, co spłoszyło zwierzę.
Zsunęła się z siodła i przeturlała po ziemi, gdy niespodziewanie wyrosło przed nią trzech uzbrojonych mężczyzn. Koń umknął czym prędzej w zarośla.
- Kogo my tutaj mamy? – wyższy z nich zaśmiał się lubieżnie, odsłaniając niekompletne uzębienie. Powoli podeszli bliżej.
- Gówno cię to obchodzi – pozbierała się szybko z ziemi, zaciskając palce na rękojeści miecza.
Trzech... tylko trzech... jej nauczyciel fechtunku, z którym od wczesnego dzieciństwa spędzała czas na walkach, nauczył ją znacznie więcej niż pokonanie trzech rabusiów, próbujących ją zaatakować. Ci tutaj nie mieli nawet porządnej broni.
- Nieładne i ostre słowa z ust takiej zacnej damy – roześmiał się drugi, rudowłosy o rozbieganych oczach.
- Zacna dama ma przy sobie zapewne coś, co mogłaby nam podarować – zarechotał trzeci, wbijając nieprzyjemne spojrzenie w Lyannę.
Nie przestraszyła się.
- Odejdźcie – uniosła dumnie głowę. – chcę...
- Zacna białogłowo – zakpił pierwszy. – My też chcemy, i to nawet nie wiesz jak.. – zaczął, robiąc krok w jej stronę.
Spojrzał porozumiewawczo na kompanów, po czym dobył miecza, kierując go w stronę kobiety.
Nie zastanawiając się wiele, sięgnęła po swój, odbijając zwinnie cięcie i doskakując do napastnika. Brzęknęła stal, kiedy miecze uderzyły o siebie. Zaatakowała cięciem od dołu, jednak rabusiowi udało się uniknąć tego ataku. Nie zwlekając, wyprowadził pchnięcie wprost w jej ramię.
Nie zamierzał jej zabijać. Ot powalczyć, rozerwać się trochę zawsze można. Tym bardziej, jeśli stoi przed nim kobieta, która dobywa miecza.
Po kilku kolejnych atakach z jej strony, gdy natarła ostro na niego, zrozumiał, że nie ma do czynienia z wystraszoną panienką, która na oczy broni nie widziała.
Wykorzystała jego zaskoczenie, przeciągając ostrzem po jego ramieniu i raniąc go.
Drugi z nich, próbując pomóc kompanowi, zaszedł ją z boku. Błyskawicznie odwróciła się, odparowując jego atak, po czym sięgnęła prędko po sztylet schowany w pasie. Rzucony nóż minął o mały włos trzeciego, chcącego zajść ją od tyłu.
Chwilę później ów zbir legł z głuchym jękiem na ścieżce, a z jego szyi wystawał wbity aż po rękojeść niewielki sztylet.
- Można dołączyć do zabawy? – jasnowłosy chłopiec pojawił się po lewej stronie ścieżki, wyłaniając się z krzewów niczym duch.
Szybkim ruchem pochylił się, wyciągając ostrze z szyi trupa i otarł je o kaftan.
Czarnowłosy młodzik wychodził z prawej strony ścieżki.
- Może to zabawa tylko dla wybranych? – zadrwił, jednym celnym uderzeniem przeciągając ostrzem miecza po udzie drugiego z napastników. – A my tak bezczelnie wprosiliśmy się?
Zaskoczeni napastnicy rzucili się do ucieczki. Morht wybuchnął głośnym śmiechem, widząc kulejącego rabusia, którego ranił w nogę, jak próbuje nadążyć za kompanem.
Pozostawili na drodze ciało martwego towarzysza, zupełnie nie martwiąc się o nie. Morht pochylił się i podniósł leżący nieopodal sztylet kobiety.
Zdyszana Lyanna popatrzyła nieufnie na wybawicieli.
- Morht, miałeś nie zabijać – Quen popatrzył z wyrzutem na towarzysza. – Wybacz, pani, nasze najście – zaczął, przenosząc spojrzenie na kobietę.
- To, zdaje się, należy do pani – Morht ukłonił się lekko, po czym wyciągnął rękę ze sztyletem, którym chciała trafić jednego z rabusiów.
Popatrzyła na nich podejrzliwie. Młodzi... zapewne najemnicy.... – przemknęło jej przez głowę. Pełno takich łaziło po okolicy od czasu wyzwolenia Terlinu. Ci wyglądali na głodnych i zmęczonych. Skurzone i zniszczone odzienie świadczyło, że byli w drodze już jakiś czas.
- Dziękuję – wzięła sztylet z rąk Morhta i schowała w pasie.
- Jesteś ranna, pani? – odważył się spytać Quen.
Kobieta, z pewnością znacznie starsza od nich, nie wyglądała na jedną z wieśniaczek czy dziewek karczemnych. Onieśmielało go to.
Pokręciła przecząco głową i powiodła uważnym spojrzeniem po obu chłopcach.
- Możemy dopilnować, abyś dotarła pani tam, dokąd podążasz. Bezpiecznie – Morht popatrzył na nią. – Oczywiście, za odpowiednią opłatą... – zawiesił znacząco głos.
Lekki uśmiech pojawił się na jej ustach.
- Zapewne jesteście głodni i zmęczeni – zaczęła, obserwując obu chłopców.
Quen skinął potakująco głową.
Morht szturchnął go silnie w żebra.
- Nie jesteśmy – odparł hardo. – Oferujemy ci nasze usługi – dodał pewnym siebie tonem. – Okolica nie należy do bezpiecznych, a ty pani lekkomyślnie postąpiłaś wybierając się w drogę sama. Lepszych od nas nie znajdziesz tutaj. Gwarantujemy, że nikt już nie przeszkodzi ci w podróży – uniósł dumnie głowę. – Oczywiście, za odpowiednią opłatą – podkreślił drugi raz.
- Morht, nie przesadzaj – szepnął niepewnie Quen.
- Zamknij się – warknął równie szeptem Morht. – Za co wynajmiesz pokój w karczmie?
Lyanna popatrzyła z rozbawieniem na hardego czarnowłosego i uśmiechnęła się szerzej.
- Może będę mogła wam pomóc – oznajmiła.
- To my możemy pomóc tobie, pani – Morht wbił w nią nieustępliwe spojrzenie.
Quen spojrzał na nią przepraszająco.
- Dobrze... – obrzuciła wzrokiem dumnego czarnowłosego. – Pojedźcie zatem wraz ze mną do Terlinu. Muszę dostać się tam przed wieczorem, a mój koń spłoszył się...
- Poszukaj tego cholernego konia – szepnął Morht do kompana, po czym głośno obwieścił. – Zaczekam tu z tobą pani, a on odnajdzie zwierzę.
Skinęła głową, patrząc na nich z coraz większym rozbawieniem. Dwóch młokosów próbowało stanąć na wysokości zadania i zachować się tak, jak być może zachowałby się dorosły. Jednak sposób zwracania się do niej i pewność siebie czarnowłosego zastanowiły ją. Mimo ubrudzenia i zmęczenia widocznego na jego twarzy, dostrzegała w nim coś szlachetnego.
- Jak was zwą? – zaciekawiła się.
- Ja jestem Morht, Quen szuka konia – odparł surowym głosem chłopiec.
Przyjrzała się uważnie ostrym rysom jego twarzy, ciemnym włosom, oczom, niby dwa żarzące się węgle.
- Nie jesteś Iltaryjczykiem – spostrzegła.
Skinął lekko głową.
- Nie jestem – odparł, mrużąc oczy. – Nic więcej nie musisz, pani, wiedzieć – utkwił w niej surowe spojrzenie.
- Mam go! – Quen pojawił się na drodze, prowadząc za sobą wystraszonego wierzchowca.
- Zatem w drogę – oznajmił czarnowłosy, odbierając wodze Quenowi i przytrzymując konia, by kobieta mogła wsiąść.
Dwie godziny później byli w Terlinie. Zgodnie z obietnicą, zanim wjechali do miasta, zapłaciła im za towarzyszenie jej w drodze.
Obu chłopcom twarze pojaśniały i zapomniawszy o pożegnaniu popędzili niczym dzieci do jedynej w Terlinie gospody.
To w niej właśnie siedzieli teraz obaj, a Quen kończył kolację. Zmęczonemu chłopcu oczy same się już zamykały. Po prawie tygodniu spania w lesie marzył o kawałku łóżka, gdzie mógłby w spokoju wyprostować kości i przespać się wygodnie.
Morht myślał widać podobnie, bo dokończył swoje piwo i podniósł się ociężale. Klepnął towarzysza w plecy.
- Zapłaciłeś za pokoje? – spytał, sięgając po worek z rzeczami.
Quen przełykając ostatni kęs, przytaknął głową.
- Jeden wziąłem, chciał za niego mniej miedziaków. Powiedział, że to gdzieś tam na dole – oznajmił.
- Na dole? – zdziwił się Morht.
Podnieśli się obaj i pokierowani przez jedną z dziewek karczemnych skierowali się schodami w dół. Morhtowi zrzedła mina, kiedy zobaczył, gdzie przyszło im nocować. Zatęchła, ciemna piwnica nie napawała optymizmem.
- Ile za to wziął? – popatrzył na Quena.
Kiedy kompan wymienił sumę, bez słowa zawrócił na górę.
Porzuciwszy na progu worek, zdając go pod opiekę kompana, ruszył w stronę karczmarza.
- Oszukałeś nas! – podniósł głos, wyciągając tkwiący za pasem sztylet. – To nie jest pokój.
Karczmarz uśmiechnął się szeroko.
- Pierwsza lekcja życia w mieście – zakpił z czarnowłosego. – Śpicie chłopcy w piwnicy.
Morht jednym susem przeskoczył ladę i uderzył pięścią w twarz karczmarza. Chrzęst, który dało się słyszeć, oznajmił, że ktoś tu właśnie ma połamany nos.
- Jak... – karczmarz spróbował odepchnąć chłopca.
Niespodziewanie ostrze jednego ze szpikulców znalazło się przy szyi mężczyzny.
- A ja dam ci drugą lekcję – zaczął złowrogo Morht. – Nigdy nie drażnij Vartheńczyka.
- Morht... – miły, kobiecy głos rozległ się za ladą.
- Zrezygnuj chłopcze – towarzyszący mu męski zaskoczył go.
Podniósł głowę i ku swemu zaskoczeniu ujrzał kobietę, którą dzisiaj odprowadzili do miasta. Stojący obok niej wysoki, jasnowłosy mężczyzna, odziany w lśniącą, skórzaną zbroję, patrzył życzliwie na młokosa.
Lyanna uśmiechnęła się szeroko.
- Przekonałaś mnie, moja droga – Sir Eryk odezwał się do żony i popatrzył na nią porozumiewawczo. – Naprawdę jest szalony, atakując karczmarza przy tylu gościach, mając zapewne świadomość, że zaraz zjawią się tutaj straże.
Morht schował szpikulec i popatrzył po obojgu ze zdumieniem.
- Wyłaź stamtąd – zarządził mężczyzna. – A ty, Noel, oddaj im pieniądze – popatrzył spokojnie na karczmarza. – Teraz – dodał z naciskiem.
Wystraszony karczmarz nie zwlekając dłużej i przytykając sobie do złamanego i krwawiącego nosa kawałek brudnej szmaty, pogrzebał w kieszeniach, dobywając kilka zaśniedziałych monet. Położył je na ladzie i popatrzył niespokojnie na Eryka.
Znał go... I wolał z nim nie zadzierać. Laghortowie byli przyjaciółmi burmistrza Terlinu, a jego żona bliską znajomą żony kapitana straży. Gdyby poskarżyli się burmistrzowi, że znowu oszukał kogoś... Skąd miał do diaska wiedzieć, że obaj chłopcy ich znają? Nie mieli tego wypisanego na czole.
Morht wyszedł wreszcie zza lady i stanął obok Quena, który gapił się z otwartymi ustami na oboje małżonków. Szturchnął go w bok, odbierając swój worek.
- Mam nadzieję, że więcej nie będziesz próbował oszukać żadnego z moich ludzi? – Eryk uśmiechnął się łagodnie.
- Pomyliły im się pomieszczenia – wyjąkał Noel.
- I przy tej wersji pozostańmy – Lyanna puściła oczko do Morhta.
Obaj chłopcy stali nieruchomo jak posągi, nie rozumiejąc do końca, co się dzieje.
- Chodźcie – skinęła dłonią, nakazując im pójść za sobą.
- Ale my... – zaczął Morht.
- Nie radziłbym odmawiać mojej żonie – Eryk popatrzył wesoło na młokosów. – Ja przynajmniej bym nie ryzykował – uśmiechnął się szeroko i klepnąwszy w ramię Quena, ruszył w stronę wyjścia.
***
- Daveth! – Eryk rozejrzał się po dziedzińcu, szukając wzrokiem dowódcy zbrojnych.
Za wchodzącymi opadła ciężko kratownica. Obaj chłopcy obejrzeli się za siebie słysząc huk żelastwa.
Z wieży bramnej schodził jeden z najemników. Przyjrzał się uważnie przybyszom i uśmiechnął się szeroko.
- Nowi? – przeniósł spojrzenie na przełożonego.
- Pokaż im, gdzie mogą odpocząć, niech zjedzą i z rana przyprowadź ich do mnie – polecił Eryk.
- Chodźcie za mną – dowódca ruszył w kierunku komnat zwiadowców.
Żaden z chłopców nie ruszył się z miejsca. Quen z zainteresowaniem przyglądał się dziedzińcowi, a Morht patrzył podejrzliwie na Lyannę.
- To, że pomogliśmy ci, pani, na drodze, nie znaczy, że będziemy szli tam, gdzie każesz. Nasze usługi kosztują... – zaczął.
Daveth zatrzymał się nieopodal, patrząc na nich z zaciekawieniem.
- Zamknij się – Quen oderwał się od podziwiania murów i szturchnął kompana w bok.
Lyanna roześmiała się wesoło. Eryk uniósł brwi w zdumieniu.
- Wy pomogliście mi, teraz ja pomogę wam – oznajmiła spokojnie. – Szukaliście miejsca do spania. Oto je macie. Kuchnia jest tam – wskazała ręką środkowe skrzydło zamku. – Kiedy zgłodniejecie, radzę się tam udać. Nawet taki hardy Vartheńczyk jak ty, musi czasami coś zjeść – roześmiała się perliście.
- Nie jestem Varth... – zaczął.
- Nie jesteś? – przerwała mu ostro i popatrzyła na niego uważnie. – To może nie trzeba było tak głośno przyznawać się do swojego pochodzenia w karczmie? – zadrwiła. – A może zamierzasz tam wrócić? Jak sądzę, wielu osobom może się to nie spodobać.
Morht pokręcił przecząco głową i wbił nieprzyjemne spojrzenie w kobietę.
- Morht, chodźmy – szepnął Quen.
- Odpocznijcie, a rano stawcie się u mojego męża – w głosie Lyanny zabrzmiała stal.
Taka sama, jaką czarnowłosy nieraz słyszał w głosie swojego ojca, kiedy stanowczym tonem wydawał rozkazy. Nie znosząca sprzeciwu. W sumie co mu szkodzi odpocząć? Nie może jednak tak być, aby rozkazywała mu kobieta mniejsza od niego.
Uniósł dumnie głowę do góry.
- Idźcie chłopcy, rano zastanowicie się co dalej – wtrącił Eryk. – Będzie nam miło, jeśli zostaniecie naszymi gośćmi – uśmiechnął się łagodnie.
Morht popatrzył na Quena, potem przeniósł spojrzenie na Lyannę. Skinął twierdząco głową.
Bez słowa podniósł swój worek i przerzucił go przez ramię, ruszając w stronę Davetha.
- Na co czekasz? – spojrzał na jasnowłosego.
Quen nie zwlekając popędził za nimi.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz