Jim Trusdale miał chałupę po zachodniej stronie należącego do jego ojca ranczo, którego lata świetności już dawno przeminęły, i tam właśnie zastał go Szeryf Barclay oraz pół tuzina oddelegowanych w tym celu miejscowych. Siedział wtedy na krześle obok zimnego pieca, ubrany w brudny roboczy płaszcz, zajęty czytaniem starego numeru "Black Hills Pioneer" przy świetle lampy naftowej. W każdym razie wpatrywał się w pismo.
Szeryf Barclay stanął w drzwiach, niemal całkowicie zasłaniając wejście. Trzymał własną lampę.
– Wyłaź stamtąd, Jim, i to z rękami w górze. Nie wyciągnąłem pistoletu i nie chcę tego robić.
Trusdale wyszedł. W jednej z podniesionych rąk wciąż trzymał gazetę. Stał, a jego szare oczy beznamiętnie wpatrywały się w szeryfa. Tamten odwzajemnił spojrzenie. Inni poszli w jego ślady, czterech konno i dwóch na siedzeniu starego, czterokołowego wozu z wymalowanym z boku żółtym, wyblakłym napisem "Dom Pogrzebowy Hines".
– Rozumiem, że nie zapytasz, co tu robimy – powiedział Szeryf Barclay.
– Co tu robicie, Szeryfie?
– Gdzie się podział twój kapelusz, Jim?
Trusdale położył wolną rękę na głowie, jakby chciał wyczuć pod nią kapelusz – brązowy plainsman – nie było go tam.
– Został w środku, prawda? – zapytał szeryf.
Zerwał się zimny wiatr, rozwiał końskie grzywy, a źdźbła trawy uginały się pod nim kolejno, tworząc falę biegnącą na południe.
– Nie. Nie sądzę – odpowiedział Trusdale.
– No to gdzie?
– Mogłem go zgubić.
– Musisz usiąść w tylnej części wozu – powiedział szeryf.
– Nie chcę jechać w żadnym wozie pogrzebowym. To przynosi pecha – stwierdził Trusdale.
– Ciągle masz pecha. Jesteś pechem. Wsiadaj – powiedział jeden z mężczyzn.
Trusdale podszedł od tyłu do wozu i wspiął się na niego. Wiatr zawiał ponownie, tym razem mocniej, więc postawił kołnierz swojego roboczego płaszcza.
Dwaj mężczyźni siedzący w wozie zeszli z niego i stanęli po obu stronach. Jeden z nich wyjął broń; drugi nie. Trusdale kojarzył ich z widzenia, ale nie wiedział, jak się nazywają. Miejscowi. Szeryf z pozostałymi czterema wszedł do jego chałupy. Jednym z nich był Hines, grabarz. Przez jakiś czas byli w środku. Zajrzeli nawet do pieca i grzebali w popiele. W końcu wyszli.
– Ani śladu kapelusza – powiedział Szeryf Barclay – a zauważylibyśmy. To cholernie wielki kapelusz. Masz coś do powiedzenia?
– Szkoda, że go straciłem. Ojciec dał mi go, kiedy jeszcze z jego głową było w porządku.
– Więc gdzie jest?
– Mówiłem ci już, musiałem go zgubić. Albo ktoś go ukradł. To także możliwe. Powiedzmy, że miałem zamiar się zaraz położyć.
– Nie myśl teraz o łóżku. Dzisiaj po południu byłeś w mieście, prawda?
– Pewnie, że był – powiedział jeden z mężczyzn, znowu wchodząc na wóz. – Sam go widziałem, ten jego kapelusz także.
– Zamknij się, Dave – rozkazał Szeryf Barclay. – Byłeś w mieście, Jim?
– Tak, proszę pana, byłem.
– W knajpie Chuck-a-Luck?
– Tak, proszę pana. Poszedłem, wypiłem tam dwa drinki i wróciłem do domu. Pewnie tam zostawiłem kapelusz.
– Taka jest twoja wersja?
Trusdale popatrzył na ciemne, listopadowe niebo.
– Nie mam innej.
– Popatrz na mnie, synu.
Trusdale spojrzał na niego.
– Czy to twoja wersja?
– Mówiłem już, że innej nie mam – odpowiedział Trusdale, patrząc na niego.
Szeryf Barclay westchnął.
– Dobra, jedziemy do miasta.
– Dlaczego?
– Jesteś aresztowany.
– Pusto w głowie – zauważył jeden z mężczyzn. – Przy nim nawet jego ojciec sprawia wrażenie mądrego.
Pojechali do miasta. Cztery mile. Trusdale siedział z tyłu wozu pogrzebowego i drżał z zimna.
– Tylko ją okradłeś czy jeszcze zgwałciłeś, psie? – powiedział mężczyzna trzymający lejce, nawet się nie odwracając.
– Nie wiem, o czym mówisz – odpowiedział Trusdale.
Reszta podróży upłynęła w ciszy przerywanej jedynie wyciem wiatru. W mieście ludzie wylegli na ulicę. Na początku byli cicho. Następnie stara kobieta w brązowej chuście podbiegła kuśtykając do wozu pogrzebowego i splunęła na Trusdale’a. Nie trafiła, ale rozległy się gromkie oklaski.
Szeryf Barclay wysadził Trusdale’a w więzieniu. Wiatr był orzeźwiający i niósł ze sobą woń śniegu. Gonił rośliny wzdłuż głównej ulicy w stronę miejscowej wieży ciśnień, gdzie piętrzyły się przy wstrząsanym wiatrem płocie i same drżały.
– Powiesić dzieciobójcę! – zawołał mężczyzna, a ktoś inny rzucił kamieniem. Przeleciał obok głowy Trusdale’a i gruchnął o chodnik.
Szeryf Barclay odwrócił się, uniósł lampę i zlustrował wzrokiem tłum, który zebrał się przed budynkiem.
– Nie róbcie tego – powiedział. – Nie zachowujcie się głupio. Zostawcie to mnie.
Szeryf przeszedł z Trusdalem przez biuro aż do więzienia, cały czas trzymając go za ramię. Były dwie cele. Barclay wprowadził Trusdale’a do tej po lewej stronie. Stała tam koja, stołek i kosz na nieczystości. Trusdale chciał usiąść na stołku, ale Barclay powiedział:
– Nie. Stań tam.
Szeryf rozejrzał się i zauważył mężczyzn kłębiących się w drzwiach.
– Wy wszyscy, wynoście się – powiedział.
– Otis – powiedział ten o imieniu Dave – co jeśli cię zaatakuje?
– Wtedy go usadzę. Doceniam wasz wysiłek, ale teraz znikajcie.
Kiedy odeszli, Barclay rzekł:
– Zdejmij płaszcz i mi go oddaj.
Trusdale zdjął swój roboczy płaszcz i zaczął się trząść. Pod spodem miał tylko podkoszulek i tak zużyte spodnie sztruksowe, że tkanina niemal nie istniała, a jedno kolano było całkowicie widoczne. Szeryf Barclay przeszukał kieszenie płaszcza i znalazł skręt tytoniu zawinięty w stronę z katalogu R.W. Sears Watch Company oraz stary bilet na loterię obiecujący wypłatę w pesos. Była też czarna kulka do gry.
– To moja szczęśliwa kulka – powiedział Trusdale. – Mam ją od dzieciństwa.
– Wywróć kieszenie spodni.
Trusdale wykonał polecenie. Miał pensa i trzy pięciocentówki, a także poskładany wycinek z gazety o gorączce srebra w Nevadzie, który wyglądał na tak samo stary, jak kupon meksykańskiej loterii.
– Zdejmij buty.
Trusdale zrobił to. Barclay włożył rękę do środka. W podeszwie miały dziurę wielkości dziesięciocentówki.
– Teraz skarpety.
Barclay wywrócił je na lewą stronę i odrzucił na bok.
– Opuść spodnie.
– Nie chcę.
– A ja jeszcze bardziej nie chcę oglądać tego, co tam masz, ale zrób to.
Trusdale zdjął spodnie. Nie nosił bielizny.
– Odwróć się i rozchyl pośladki.
Trusdale odwrócił się, chwycił pośladki i je rozciągnął. Szeryf Barclay skrzywił się, westchnął i wsadził palec do odbytu Trusdale’a. Tamten jęknął. Barclay wyciągnął palec, skrzywił się ponownie w wyrazie odrazy i wytarł palec w podkoszulkę Trusdale’a.
– Gdzie to jest, Jim?
– Mój kapelusz?
– Myślisz, że szukałem w twoim tyłku kapelusza? Albo w popiele z pieca? Czy ty myślisz?
Trusdale włożył i pozapinał spodnie. Stał boso i trząsł się. Jeszcze godzinę temu był w domu, czytał gazetę i myślał o rozpaleniu pieca, ale teraz to wszystko wydawało się bardzo odległe.
– Mam twój kapelusz w biurze.
– Więc po co o niego pytałeś?
– Żeby zobaczyć, co powiesz. Sprawa kapelusza jest wyjaśniona. Tak naprawdę chcę wiedzieć, gdzie ukryłeś srebrnego dolara dziewczyny. Nie ma go w twoim domu, kieszeniach ani nawet tyłku. Dopadły cię wyrzuty sumienia, więc go wyrzuciłeś?
– Nie wiem nic o żadnym dolarze. Czy mogę odzyskać kapelusz?
– Nie, to dowód. Jimie Trusdale, aresztuję cię pod zarzutem zabójstwa Rebecci Cline. Chcesz coś powiedzieć?
– Tak, proszę pana. Nie znam żadnej Rebecci Cline.
Szeryf wyszedł z celi, zamknął drzwi, zdjął klucz ze ściany i przekręcił go w zamku. Zapadki skrzypiały przy zamykaniu. Cele zazwyczaj gościły pijanych i rzadko były zamykane. Mężczyzna spojrzał na Trusdale’a i powiedział:
– Żal mi cię, Jim. Nawet piekło jest za dobre dla kogoś, kto zrobił coś takiego.
– Co takiego?
Szeryf odszedł ciężkim krokiem, nie udzieliwszy odpowiedzi.
Trusdale został w celi, jadł żarcie z Mother’s Best, spał na pryczy, srał i sikał do wiadra, które opróżniano co dwa dni. Jego ojciec nie przyszedł go odwiedzić, ponieważ odbiło mu po osiemdziesiątce i przebywał pod opieką pary Indianek, z których jedną była Sjuksa, a drugą Czejenka. Czasami stawali na ganku opuszczonego baraku i harmonijnie śpiewali hymny. Jego brat szukał srebra w Nevadzie.
Czasami przychodziły dzieci, stawały w alei na zewnątrz celi i skandowały:
– Kacie, kacie, chodź do nas.
Czasami ludzie stali tam i grozili, że go wykastrują. Raz przyszła matka Rebecci Cline i powiedziała, że gdyby tylko mogła, sama by go powiesiła.
– Jak mogłeś zabić moje dziecko? – zapytała przez zakratowane okno. – Miała tylko dziesięć lat i były jej urodziny.
– Psze pani – powiedział Trusdale, który stanął na koi, żeby mógł patrzeć na jej odwróconą twarz. – Nie zabiłem ani pani dziecka, ani nikogo.
– Czarnuch i kłamca – odpowiedziała i odeszła.
Prawie całe miasto pojawiło się na pogrzebie dziecka. Przyszli Indianie. Przybyły nawet dwie dziwki, które pracują w Chuck-a-Luck. Trusdale słyszał śpiew ze swojej celi, kiedy przykucnął nad wiadrem w rogu.
Szeryf Barclay wysłał telegram do Fort Pierre i po około tygodniu zjawił się sędzia. Był świeżo mianowany i jak na tę pracę młody, dandys z długimi blond włosami spływającymi po plecach jak u Dzikiego Billa Hickoka. Nazywał się Roger Mizell. Nosił małe, okrągłe okulary i zarówno w Chuck-a-Luck, jak i w Mother’s Best uważano go za mężczyznę oglądającego się za kobietami, choć nosił obrączkę.
W mieście nie znalazł się żaden prawnik do obrony Trusdale’a, więc Mizell wezwał George’a Andrewsa, właściciela sklepu, zajazdu i hotelu Dobry Wypoczynek. Andrews odebrał dwa lata wyższej edukacji w szkole biznesu na wschodzie. Powiedział, że zostanie adwokatem Tursdale’a tylko, jeśli państwo Cline wyrażą na to zgodę.
– Zatem idź się z nimi zobaczyć – powiedział Mizell. Był u fryzjera, gdzie odchylony pozwalał się golić. – Nie trać czasu.
– Cóż – powiedział pan Cline, gdy Andrews wyłożył mu swoją sprawę. – Mam pytanie. Jeśli nie będzie miał obrońcy, nadal mogą go powiesić?
– To nie byłby amerykański wyrok – odpowiedział Andrews. – I chociaż nie jesteśmy jeszcze częścią Stanów Zjednoczonych, już wkrótce będziemy.
– Może się z tego wywinąć? – spytała pani Cline.
– Nie, proszę pani – odpowiedział Andrews – nie ma jak.
– Zatem rób swoje i niech Bóg cię błogosławi – powiedziała pani Cline.
Proces trwał przez jeden listopadowy poranek i połowę popołudnia. Odbył się w sali miejskiej, a tego dnia padający gęsto śnieg przypominał ślubne koronki. Ciemnoszare chmury sunące w stronę miasta zapowiadały potężną burzę. Roger Mizell, który zapoznał się ze sprawą, był zarówno prokuratorem, jak i sędzią.
– Jak bankier, który bierze u siebie pożyczkę i sam sobie płaci odsetki – jednego z ławników podsłuchano na wygłaszaniu takiego osądu podczas przerwy na lunch w Mother’s Best i chociaż nikt się z nim nie zgodził, nikt też nie powiedział, że to zły pomysł. W końcu z punktu widzenia ekonomii było to zasadne.
Prokurator Mizell wezwał pół tuzina świadków, a sędzia Mizell ani razu nie podważył linii oskarżenia. Pan Cline zeznawał jako pierwszy, a szeryf Barclay ostatni. Historia, która się w efekcie wyłoniła, była prosta. W południe w dzień morderstwa Rebbecci Cline odbywało się przyjęcie urodzinowe, było ciasto i lody. Brało w nim udział kilkoro przyjaciół Rebecci. Około drugiej, kiedy małe dziewczynki bawiły się w przypinanie ogona osłowi oraz muzyczne krzesła, Jim Trusdale wszedł do Chuck-a-Luck i zamówił whiskey. Nosił ten swój kapelusz. Wypił w końcu drinka i zamówił następnego.
Czy w którejś chwili zdjął kapelusz? Być może powiesił go na jednym z haków przy drzwiach? Nikt nie potrafił sobie tego przypomnieć.
– Tylko że nigdy nie widziałem go bez tego kapelusza – powiedział Dale Gerard, barman. – Był do niego przywiązany. Gdyby go zdjął, pewnie położyłby na barze koło siebie. Wypił drugiego drinka i poszedł w swoją stronę.
– Kapelusz leżał na barze, kiedy wyszedł? – zapytał Mizell.
– Nie, proszę pana.
– Wisiał na jednym z haków, gdy zamykałeś na noc?
– Nie, proszę pana.
Tamtego dnia około godziny trzeciej, Rebecca Cline wyszła z domu na południowym końcu miasteczka, żeby pójść do apteki przy głównej ulicy. Matka pozwoliła jej kupić słodycze za urodzinowego dolara, ale nie jeść ich, bo miała już dość słodyczy jak na jeden dzień. O piątej nadal nie było jej w domu, więc pan Cline razem z innymi mężczyznami zaczęli jej szukać. Znaleźli ją w alei Barkera, między platformą dworca a Dobrym Wypoczynkiem. Została uduszona. Jej srebrny dolar zniknął. Dopiero gdy zapłakany ojciec wziął ją w ramiona, mężczyźni zobaczyli skórzany kapelusz Trusdale’a z szerokim rondem. Leżał ukryty pod fałdami urodzinowej sukienki dziewczyny.
Podczas przerwy na lunch dało się słyszeć uderzenia młota za platformą dworca, a nie dalej niż dziewięćdziesiąt kroków od miejsca zbrodni. Powstawała szubienica. Pracę nadzorował najlepszy cieśla w mieście, którego nazwisko brzmiało bardzo znacząco – pan John House. Zbliżała się śnieżna nawałnica i droga do Fort Pierre mogła być nieprzejezdna, może przez tydzień, może przez całą zimę. Nie planowali trzymać Trusdale’a w areszcie aż do wiosny. To się kompletnie nie opłacało.
– Nie ma się czym zachwycać – powiedział House miejscowym, którzy przyszli popatrzeć – nawet dziecko mogłoby taką zbudować.
Opowiedział, jak sterowana wiązka uruchomi dźwignię pod klapę i jak zostanie nasmarowana oś, żeby mieć pewność, że nie będzie żadnego zatrzymania w ostatniej chwili.
– Jeśli już musisz zrobić coś takiego, chcesz to zrobić dobrze za pierwszym razem – powiedział House.
Po południu George Andrews poprosił Trusdale’a na świadka. To spowodowało syki niezadowolenia wśród obserwatorów, których sędzia Mizell uciszył, grożąc, że usunie ich z sali sądowej, jeśli nie potrafią się zachować.
– Czy byłeś w barze Chuck-a-Luck tamtego dnia? – zapytał Andrews, gdy znowu panował porządek.
– Tak myślę – odpowiedział Trusdale – inaczej by mnie tu nie było.
Rozległ się śmiech, który Mizell także uciszył, chociaż sam się uśmiechał i nie upomniał nikogo po raz drugi.
– Czy zamówiłeś dwa drinki?
– Tak, proszę pana. Miałem pieniądze tylko na dwa.
– Ale szybko dostałeś następnego dolara, ty psie! – zawołał Abel Hines.
Mizell wycelował młotkiem najpierw w Hinesa, a potem w siedzącego w pierwszym rzędzie szeryfa Barclaya.
– Szeryfie, wyprowadź tego mężczyznę i bądź łaskaw oskarżyć go o zakłócanie porządku.
Barclay wyprowadził Hinesa, ale nie oskarżył go o zakłócanie porządku. Zamiast tego zapytał, co w niego wstąpiło.
– Przykro mi, Otis – powiedział Hines. – To patrzenie na jego pustą twarz, gdy tam siedział.
– Pójdziesz w dół ulicy i sprawdzisz, czy John House nie potrzebuje pomocy – powiedział Barclay. – Nie wracaj, dopóki ten cały bałagan się nie skończy.
– Ma wszystko, czego potrzebuje, a teraz strasznie pada śnieg.
– Nic ci nie będzie. Idź.
Tymczasem Trusdale nadal zeznawał. Nie, nie miał kapelusza, kiedy wychodził z Chuck-a-Luck, ale zauważył to dopiero w domu. Był już wtedy za bardzo zmęczony, żeby wrócić do miasta i go szukać. Poza tym zrobiło się ciemno.
Mizell przerwał mu:
– Myślisz, że ten sąd uwierzy, że przeszedłeś cztery mile i nie zauważyłeś, że nie masz swojego cholernego kapelusza?
– Pewnie, skoro go noszę cały czas, myślałem, że musi tam być – powiedział Trusdale. To wywołało kolejny wybuch śmiechu.
Barclay wrócił i zajął miejsce obok Dave’a Fishera.
– Z czego się śmieją?
– Ten dureń nie potrzebuje kata – powiedział Fisher. – Sam założy sobie pętlę na szyję. To nie powinno być śmieszne, ale w zasadzie jest dość zabawne.
– Czy spotkałeś w alei Rebeccę Cline? – zapytał głośno George Andrews. Z każdym utkwionym w niego spojrzeniem odkrywał w sobie ukryty dotychczas talent do dramatyzmu. – Spotkałeś ją i ukradłeś jej urodzinowego dolara?
– Nie, psze pana – odpowiedział Trusdale.
– Zabiłeś ją?
– Nie, psze pana. Nawet nie wiem, kim była.
Pan Cline wstał i wrzasnął:
– Zrobiłeś to, ty kłamliwy sukinsynu!
– Ja nie kłamię – odpowiedział Trusdale i właśnie wtedy szeryf Barclay mu uwierzył.
– Nie mam więcej pytań – powiedział Andrews i wrócił na swoje miejsce.
Trusdale zaczął wstawać, ale Mizell kazał mu zostać na miejscu i odpowiedzieć jeszcze na kilka pytań.
– Nadal pan twierdzi, panie Trusdale, że ktoś ukradł pana kapelusz, kiedy pan pił w Chuck-a-Luck, włożył go, poszedł aleją, zabił Rebeccę Clinę i go tam zostawił, żeby rzucić na pana cień podejrzenia?
Trusdale milczał.
– Niech pan odpowie na pytanie, panie Trusdale.
– Psze pana, nie wiem, co znaczy "rzucić cień podejrzenia".
– Czy pan myśli, że uwierzymy, że ktoś pana wrobił w to haniebne morderstwo?
Trusdale zastanawiał się i wykręcał palce. W końcu powiedział:
– Może ktoś go zabrał przez pomyłkę, a potem wyrzucił.
Mizell spojrzał na zaabsorbowanych słuchaczy:
– Czy ktoś zabrał przez pomyłkę kapelusz pana Trusdale’a?
Zapadła cisza, słychać było tylko płatki śniegu uderzające o okna. Właśnie zaczął się pierwszy atak zimy. To była zima, którą miejscowi nazywali Wilczą Zimą, bo z Black Hills przychodziły watahy wilków, by polować na śmieci.
– Nie mam więcej pytań – powiedział Mizell. – Ze względu na pogodę zrezygnujemy z końcowych przemówień. Przysięgli udadzą się na obrady, żeby ustalić werdykt. Macie trzy możliwości: niewinny, nieumyślne spowodowanie śmierci człowieka albo morderstwo pierwszego stopnia.
– Raczej nieumyślne spowodowanie śmierci dziewczynki – ktoś zauważył.
Szeryf Barclay i Dave Fisher wrócili do Chuck-a-Luck. Abel Hines, który do nich dołączył, właśnie strzepywał śnieg z ramion płaszcza. Dale Gerard podał im kufle piwa na koszt firmy.
– Mizell może nie mieć więcej pytań – powiedział Barclay – ale ja mam. Mniejsza o kapelusz. Jeśli Trusdale ją zabił, dlaczego nigdzie nie znaleźliśmy tego srebrnego dolara?
– Bo się wystraszył i go wyrzucił – odpowiedział Hines.
– Nie wydaje mi się. Jest na to za głupi. Gdyby miał dolara, wróciłby do Chuck-a-Luck i go przepił.
– O czym ty mówisz? – zapytał Dave. – Sądzisz, że jest niewinny?
– Mówię, że chciałbym, żebyśmy znaleźli tę monetę.
– Może wypadła przez dziurę w kieszeni?
– Nie miał dziur w kieszeniach. Tylko jedną w bucie, ale dolar by się tam nie zmieścił.
Wypił trochę piwa. Wyrwane z korzeniami, gnane z wiatrem przez główną ulicę rośliny wyglądały w śniegu jak jakieś upiorne mózgi. Przysięgli potrzebowali półtorej godziny.
– Od razu przegłosowaliśmy powieszenie, ale chcieliśmy, żeby to jakoś wyglądało – przyznał później Kelton Fisher.
Mizell zapytał Trusdale’a, czy ma coś do powiedzenia, zanim ogłosi wyrok.
– Nic nie przychodzi mi do głowy – odpowiedział Trusdale. – Po prostu nie zabiłem tej dziewczynki.
Burza trwała trzy dni. John House zapytał Barclaya, ile jego zdaniem waży Trusdale, a ten odpowiedział, że chyba około stu czterdziestu funtów. House zrobił kukłę z worów jutowych, wsypywał do nich kamienie i sprawdzał na hotelowej wadze, aż wskazówka nie zatrzymała się na stu czterdziestu. Potem powiesił kukłę, a połowa miasta stała w zaspach dookoła i na to patrzyła. Proces przebiegał tak, jak powinien.
W nocy przed egzekucją wypogodziło się. Szeryf Barclay powiedział Trusdale’owi, że może dostać na obiad, co tylko chce. Poprosił o stek i jajka oraz smażone ziemniaki z sosem. Barclay zapłacił za to z własnej kieszeni, a potem usiadł przy biurku, czyścił paznokcie i słuchał jednolitego brzdęku noża i widelca po talerzu. Kiedy ucichło, wszedł. Trusdale siedział na pryczy. Jego talerz był tak czysty, że Barclay uznał, że musiał go wylizać jak pies. Płakał.
– Właśnie na coś wpadłem – powiedział Trusdale.
– Na co, Jim?
– Jeśli jutro mnie powieszą, trafię do grobu ze stekiem i jajkami w żołądku, bo nie zdążą się przetrawić.
Barclay milczał przez chwilę. Był przerażony nie tyle wspomnianą wizją co tym, że Trusdale o czymś takim pomyślał. Potem powiedział:
– Wydmuchaj nos.
Zrobił to.
– A teraz słuchaj, Jim, bo to twoja ostatnia szansa. Byłeś w barze po południu. Nie było tam wtedy zbyt wielu ludzi, prawda?
– Tak myślę.
– Więc kto zabrał twój kapelusz? Zamknij oczy. Pomyśl. Zobacz to.
Trusdale zamknął oczy. Barclay czekał. Trusdale w końcu otworzył oczy zaczerwienione od płaczu.
– Nie mogę sobie nawet przypomnieć, czy miałem go na sobie.
Barclay westchnął.
– Oddaj mi talerz i uważaj na nóż.
Trusdale podał mu przez kraty talerz razem ze sztućcami i powiedział, że chciałby dostać piwo. Barclay namyślał się przez chwilę, po czym włożył ciężki płaszcz, kapelusz i poszedł do Chuck-a-Luck, gdzie od Dale’a Gerarda dostał całą beczułkę piwa. Grabarz Hines właśnie kończył kieliszek wina. Wyszedł za Barclayem.
– Jutro wielki dzień – powiedział Barclay. – Nie było egzekucji od dziesięciu lat, a przy odrobinie szczęścia nie będzie przez dziesięć następnych. Nie będę już wtedy pracował. Szkoda, że teraz jeszcze pracuję.
Hines popatrzył na niego.
– Naprawdę myślisz, że jej nie zabił.
– Jeśli nie – powiedział Barclay – to ktokolwiek to zrobił, nadal jest na wolności.
Egzekucja miała się odbyć o dziewiątej następnego ranka. Było wietrznie i koszmarnie zimno, ale i tak większość miasta przyszła popatrzeć. Pastor Ray Rowles stał na szafocie obok Johna House’a. Obaj trzęśli się z zimna pomimo płaszczy i szalików. Kartki przyniesionej przez pastora Biblii trzepotały na wietrze. Zatknięty za pasek House’a kaptur z ufarbowanego na czarno, samodziałowego materiału także poruszał się na wietrze.
Barclay przyprowadził na szubienicę Trusdale’a z rękami skutymi za plecami. Z Trusdalem wszystko było w porządku, dopóki nie dotarli do schodów, wtedy zaczął stawiać opór i płakać.
– Nie rób tego – wołał. – Proszę, nie rób mi tego. Proszę, nie rób mi krzywdy. Proszę, nie zabijaj mnie.
Był silny jak na drobnego mężczyznę, więc Barclay skinął na Dave’a Fishera. Razem zaciągnęli Trusdale’a po dwunastu drewnianych schodach. Raz szarpnął tak mocno, że wszyscy trzej niemal spadli i ludzie wyciągnęli ręce, żeby ich złapać w razie czego.
– Skończ z tym i zgiń jak mężczyzna! – zawołał ktoś z tłumu.
Na podwyższeniu Trusdale uspokoił się na chwilę, ale kiedy Pastor Rowles odczytywał Psalm 51, zaczął krzyczeć.
– Jak kobieta, której cycki wkręciły się w magiel – powiedział ktoś później w Chuck-a-Luck.
– Zmiłuj się nade mną Boże w łaskawości swojej – Rowles podniósł głos, żeby przekrzyczeć wrzaski skazańca błagającego, by go wypuścić – w ogromie swej litości zgładź nieprawość moją.
Kiedy Trusdale zobaczył, że House wyciąga zza paska czarny kaptur, zaczął dyszeć jak pies. Kręcił głową, próbując umknąć przed kapturem. Jego włosy się rozwiały. House znosił cierpliwie każde szarpnięcie, jak mężczyzna, który chce okiełznać narowistego konia.
– Pozwól mi spojrzeć na góry – wołał Trusdale. Z jego nosa kapały smarki. – Będę już grzeczny, jeśli pozwolisz mi jeszcze raz spojrzeć na góry.
Ale House tylko włożył mu kaptur na głowę i trzęsące się ramiona. Pastor nadal przynudzał, a Trusdale próbował uciec z zapadni. Barclay i Fisher z powrotem go na nią pchnęli. Na dole ktoś zawołał:
– Jedziemy, kowboju!
– Powiedz amen – rzekł Barclay do Pastora Rowlesa. – Na miłość boską, powiedz amen.
– Amen – powiedział Pastor Rowles, cofnął się i z cichym trzaskiem zamknął Biblię.
Barclay skinął na House’a. House pociągnął za dźwignię. Nasmarowane belki ruszyły i zapadnia opadła. Trusdale też. Dało się słyszeć gruchot łamanego karku. Nogi podniosły się prawie do brody, a potem opadły bezwładnie. Żółte krople barwiły śnieg pod jego stopami.
– Masz za swoje, ty draniu! – krzyknął ojciec Rebecci Cline. – Umrzesz, robiąc pod siebie jak pies przy hydrancie. Witaj w piekle.
Kilka osób zaklaskało.
Gapie zostali, dopóki ciało Trusdale’a, wciąż ubrane w czarny kaptur, nie zostało złożone w tym samym pociągu pospiesznym, którym jeździł do miasta. Potem się rozeszli.
Barclay wrócił do więzienia i usiadł w celi zajmowanej przez Trusdale’a. Siedział tam przez dziesięć minut. Było tak zimno, że mógł zobaczyć swój oddech. Wiedział, co go czeka i w końcu się zaczęło. Podniósł pojemnik, z którego Trusdale wypił swoje ostatnie piwo i zwymiotował. Następnie udał się do swojego biura i napalił w piecu. Osiem godzin później nadal tam był i próbował czytać książkę, kiedy przyszedł Abel Hines. Powiedział:
– Otis, musisz przyjść do zakładu pogrzebowego. Jest coś, co chcę ci pokazać.
– Mów, co?
– Nie. Będziesz chciał to zobaczyć na własne oczy.
Weszli do zakładu Hines Funeral Parlor & Mortuary. Na zapleczu, na płycie chłodzącej leżał nagi Trusdale. W powietrzu unosił się zapach chemikaliów i kału.
– Zawsze tak to się kończy. Nawet jeśli podchodzą do tego z dumnie uniesioną głową. Zwieracze nie wytrzymują.
– I?
– Podejdź tutaj. W twoim zawodzie widziałeś gorsze rzeczy niż trochę gówna.
Spodnie leżały na podłodze, wywrócone na lewą stronę. Coś lśniło w tym bałaganie. Barclay podszedł i zobaczył, że to srebrny dolar. Pochylił się i wyciągnął go z gówna.
– Nie rozumiem – powiedział Hines. – Sukinsyn długo siedział zamknięty.
W rogu stało krzesło. Barclay usiadł na nim tak ciężko, że aż zaskrzypiało pod jego ciężarem.
– Musiał go połknąć, kiedy zobaczył, że do niego idziemy. Potem za każdym razem oczyszczał go i połykał ponownie.
Mężczyźni patrzyli na siebie.
– Uwierzyłeś mu – powiedział w końcu Hines.
– Tak, jestem głupcem.
– Może to mówi więcej o tobie niż o nim.
– Do samego końca mówił, że jest niewinny. Stanie przed Bogiem i będzie mówił to samo.
– Tak.
– Nie rozumiem. Powiesiliby go. I tak by go powiesili. Rozumiesz to?
– Ja nawet nie rozumiem, dlaczego słońce wschodzi. Co zrobisz z tym dolarem? Oddasz go rodzicom dziewczynki? Może lepiej nie, bo… – Hines wzruszył ramionami.
Bo Clinesowie od początku wiedzieli. Wszyscy wiedzieli. Tylko on nie. Głupiec.
– Nie wiem, co z tym zrobię – odpowiedział.
Wiatr wiał porywiście i niósł ze sobą dźwięki śpiewu. Dochodziły z kościoła. Śpiewali psalm.
Źródło: newyorker.com
Komentarze
Dolar i gówno były podrzucone.
Dodaj komentarz