Las rozciągał się aż po linię horyzontu. Wiatr łagodnie pieścił gałęzie drzew, które odpowiadały na to cichymi trzaskami i szelestem liścia. Cały bór był ubrany w szatę ze śniegu, powoli opadającego na grunt. Surowe górskie hale królowały nad tym terenem, wznosząc swe szczyty ponad chmury. Morskie fale obijały strome klify w pięknej melodii, przypominającej grę anielskich chórów. Na zachmurzonym niebie ukazało się słońce, witając nowy dzień...
Beornegar wyszedł ze swojej chaty. Był barczystym, wysokim mężczyzną. Jego twarz naznaczona wieloma bliznami wskazywała na jego ogromne doświadczenie. Jednak był on osobą młodą, daleko mu jeszcze do osiągnięcia wieku czterdziestu wiosen. Na ramieniu zawieszony miał łuk, na plecach kołczan pełen strzał. W ręku trzymał ogromny topór z obosiecznym ostrzem. Ubrany był w skórę niedźwiedzia. Do paska okalającego jego biodra przypięty był nóż. Tak wyposażony ruszył w las. Było jeszcze bardzo wcześnie, zimno zdawało się być nie do zniesienia. Lecz Beornegarowi to nie przeszkadzało. Wiedział, że sam wybrał takie życie z dala od innych ludzkich miast. Tu na północy Norwegii założył własną osadę, która była jego małą ojczyzną. Kochał ludzi w niej mieszkających, kochał to miejsce, te dziewicze lasy pełne zwierzyny.
Wtem usłyszał cichy szelest, około czterdziestu stóp od niego przebiegła sarna. Wiedział już co robić, czynił to nie raz. Wdrapał się na najbliższe drzewo, zdjął łuk z ramion, wyciągnął strzałę z kołczanu i przymierzył. Strzała przeszyła powietrze z potworną prędkością, przeszyła także sarnę, która bezsilna osunęła się na ziemię. Młody Norweg uwiązał zdobycz, przewiesił ją przez plecy i wolnym krokiem skierował się z powrotem do wioski. Otoczona była wysoką, drewnianą palisadą. Jedynym wejściem była brama, górująca nad całą toporną konstrukcją. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby zaraz miało się zawalić. Ale Beornegar się tym nie przejmował – kochał to miejsce takim jakim było. Po chwili doszedł do największej chaty w osadzie, na dachu której powiewały cztery sztandary z herbem rodowym – orłem na błękitno niebieskim tle. Młodzieniec wszedł do chałupy, został powitany wesołymi okrzykami dzieci:
- Tato, tato, tatuś wrócił.
- Cześć kochani dziś będziemy mieli ucztę - pokazał dzieciom upolowaną sarnę.
- Mówiłem ci, że tatuś jest najlepszy – powiedział syn Beornegara do swojej siostry – Ciach, prach i już wszyscy leżą – mówiąc to kręcił się w kółko komicznie ukazując walkę.
Do izby wbiegła Nebelhexe żona Norwega, Rzuciła mu się na szyję i przytuliła mocno będąc dumna, że ma takiego męża. On natomiast był szczęśliwy, że mógł sprawić przyjemność rodzinie. Uśmiech pojawił się na jego twarzy. Usiadł zmęczony na fotelu pokrytym skórami dzikich zwierząt i postanowił się zdrzemnąć. Obudził go krzyk:
- Panie ! Władco!
Szybko wstał z fotela i wybiegł przed dom. Ujrzał przestraszonego chłopa
- Panie, poseł, poseł z Forhekset przed bramą.
- Wpuścić go – rozkazał Beornegar. Pod bramą zebrał się tłum ludzi. Poseł wjechał do środka osady, zatrzymał konia na środku placu i powiedział:
- Gdzie jest wasz władca?
- Ja nim jestem – odparł Norweg torując sobie przejście przez tłum.
- Przyjechałem tu, żeby ostrzec was przed najeźdźcami. To Niemcy przybyli tu z rozkazu króla, aby złupić nasz kraj. Zdobyli już kilka wiosek na południu, przed dwoma dniami zniszczyli Forhekset.
- A co z Kveldulvem? – zapytał Beornegar
Poseł rzucił na ziemię wiklinowy kosz, z którego uniósł się odór zgniłego mięsa. Władca ostrożnie uchylił wieko i zobaczył ... zmasakrowane szczątki władcy Forhekset – Kveldulva.
- Kroili go na oczach wszystkich ludzi. Odcięli mu najpierw rękę potem nogę. Powiedzieli, że zadadzą mu szybką śmierć, jeśli uzna ich za swoich władców. Jednak on był twardy, do końca. Jak głaz. Nawet nie krzyknął z bólu. Nie chciał dać im satysfakcji. Potem powiedzieli mi żebym go przywiózł do kolejnej wioski i przekazał, że możemy go sobie pozszywać.Beornegara opanował gniew, jego groźne oblicze stało się jeszcze straszniejsze, a po policzku płynęły łzy. Kveldulv był jego starszym bratem. To on nauczył go władać toporem i łukiem. To on nauczył go pisać i czytać. Był dla niego wzorem. Teraz nie żył, zabity w bestialski sposób przez najeźdźców. Beornegarł usiadł i zaczął łkać. Nagle rozpętała się ulewa. Zdawało się, że niebo płacze wraz z nim. Lecz władca szybko wziął się w garść i zapytał posła:
- Za ile tu będą?
- Jeśli liczyć, że dzisiaj opuszczą Forhekset, to za dwa dni.
- Mamy mało czasu – rzekł młody wódz i wrócił do domu, zabierając ze sobą kosz z tym co zostało po jego bracie.
Po dwóch godzinach wszyscy mieszkańcy osady wzięli się do pracy. Jedni naprawiali palisadę, drudzy wykuwali broń, jeszcze inni udali się na polowanie. Beornegar natomiast wyruszył ze szczątkami swojego brata w góry, w niedostępne hale. Nastała noc, księżyc ukazał całą swą wielkość. Zdobiąc niebo, był niczym król, panujący nad swymi poddanymi – gwiazdami. Wkrótce Beornegar dotarł do tajemnego miejsca. Właśnie tu spoczywały szczątki jego przodków. Tu także postanowił pochować brata. Wziął w rękę topór i zaczął kopać, grób, a z jego oczu znów popłynęły łzy. Gdy skończył, spojrzał w księżyc i zaczął mówić spokojnie, wolno, ale mocno i pewnie:
wszystko tu jest takie ciemne
pamiętam to jakby ze snu z kąta tego czasu
diaboliczne kształty wyłaniają się z mroku
pamiętam, że to tu umarłem
podążając za zamrażającym księżycem.”
Gdy skończył mówić, włożył ciało Kveldulva do grobu i zasypał je kamieniami. Następnie szybkim krokiem, nawet się nie odwracając, odszedł z tego miejsca. Nad rankiem wrócił do domu, by tam pomóc w przygotowaniach do bitwy. Wiedział, że nie podda się bez walki. Obroni swój dom, swoją ojczyznę przed najeźdźcami albo zginie, jak Kveldulv. On także był wojownikiem, a tym samym czuł się odpowiedzialny za obronę swego kraju. Beornegar czym prędzej zabrał się do pracy.
Nastał ranek drugiego dnia od przybycia posła. Armia niemiecka stanęła na wzgórzu przed lasem w którym znajdowała się wioska. Było ich około pięciu tysięcy, ich zbroje lśniły w blasku słońca. Całe wzgórze zdawało się błyszczeć, mienić złowrogim blaskiem. Przypominało łapę lwa gotową do zadania ciosu. Tyle, że zamiast pięciu szponów, było ich pięć tysięcy. Naprzód wyjechał goniec ze sztandarem królestwa Niemiec i krzyknął:
- Z rozkazu króla Niemiec, zajmujemy ten teren. Poddajcie się a może ujdziecie z życiem. Jeśli nie – zabijemy was. Wyłaźcie tchórze, wiemy, że tam jesteście.
- Tchórze? – z lasu wyłonił się Beornegar na czele tysiąca swych wojowników
- Gdzie jest wasz władca? – spytał poseł
- Ja jestem wodzem tych ludzi – odparł Beornegar
- Taki łachmaniarz?! A więc ty jesteś królem. Ha ha, śmieszysz mnie człowiecze. Gdzie twoja korona? Gdzie twoje berło? Gdzie twoje szaty? Gdzie twój tron? – zapytał z ironią
- Koroną jest słońce, berłem jest młot, szatą jest wicher szumiący w górach, a tronem. Las. Las jest moim tronem – krzyknął, wskazując na las. Wtem w górę wzniosły się orły, jakby potwierdzając jego słowa.
- A więc się nie poddacie?
- Nigdy – odparł wódz
- Więc zginiecie
- Może i tak, ale zginiemy wolni – odpowiedział
Poseł wrócił do szeregu, Niemcy zaczęli przygotowywać się do walki. W tym samym czasie Beornegar wrócił do swych ludzi i widząc ich przestraszone twarze powiedział:
- Jest ich pięć razy więcej, ale nie możemy się poddać bez walki. Ta ziemia jest naszym domem – ojczyzną. Straciłem już brata... możliwe, że stracę i życie, ale jednego mi nie odbiorą. Czego? Wolności – krzyknął, a jego krzyk przeciął powietrze niczym grom.
- Za wolność! – krzyknęli norwescy wojownicy.
Wtedy Niemcy ruszyli do ataku. Beornegar stanął na czele swojej armii i zaczął mówić: - Widzę przodków swoich, widzę matkę swoją i ojca swego, widzę brata mego i wszystkich tych, którzy byli przede mną. Słyszę ich żądanie, abym zasiadł między nimi w korytarzach Valhali.
Po tych słowach zaczęła się walka. Obie armie zwarły się w morderczym uścisku. Jęki poległych i okrzyki zwycięzców zlewały się w jeden wielki krzyk rozpaczy. To ziemia rozpaczała, widząc tą walkę. Biały śnieg zabarwił się karmazynowym odcieniem. Norwegów było mniej, wydawało się, że tylko kwestią czasu jest ich przegrana. W końcu zostali zepchnięci pod skały. To była pułapka! Gdy wydawało się, że bitwa jest już przegrana, wódz ponownie stanął na czele swej armii. Wiedział, że to koniec albo dla nich, albo dla przeciwników.
Rozpoczął pieśń a jego wojownicy kontynuowali ją razem z nim:
Matko północy – twe pola krwawią
Matko północy zjednoczeni stoimy razem idziemy
Duch północy – będę przy tobie gdy ich wszystkich zniszczysz”
Norwedzy zaatakowali z większą siła. Beornegar wyglądał teraz niczym bóg Odyn ze swym magicznym młotem. Wściekle atakował i tłukł na oślep swych wrogów. Jego wojownicy walczyli równie dzielnie. Zwyciężyli, wywalczyli sobie wolność choć wielu zginęło.
Największym dobrem dla wojownika jest to, by pamięć o nim nie zaginęła. Największą hańbą natomiast poddanie się bez walki. Beornegar był wielkim wodzem i patriotą. Kochał swą ojczyznę – Północ tak bardzo, że nazywał ją matką. Zginął wiele lat później w miejscu, które tak kochał, o które walczył. Zginął z uśmiechem na ustach jako WOLNY człowiek...
Komentarze
Ps. Też odnosicie wrażenie, że we wszystkich forumowych opowiadaniach początek jest najpiekniejszy... ? "Las rozciągał się aż po linię horyzontu. Wiatr łagodnie pieścił gałęzie drzew, które odpowiadały na to cichymi trzaskami i szelestem liścia..."
Ale opowiadanie?... Faktycznie - jakbyś za wszelką cenę starał sie to skończyć. Ale ogólnie... Fajne, da sięzytać, a to jest najwazniejsze
Dodaj komentarz