Laboratorium znajdowało się trzydzieści metrów pod powierzchnią ziemi i było doskonale zabezpieczone przed wszelkiego rodzaju skażeniami z zewnątrz. Przebywało w nim osiem osób, stanowiących bezpośrednią załogę ośrodka do spraw broni biologicznej. Grupie naukowców przewodził profesor Jensen, pracujący z doktorami Sawickim i Malińskim. Do pomocy mieli stażystę, czyli mnie, oraz czteroosobowy oddział żołnierzy pełniących rolę ochrony tego niewielkiego, tajnego kompleksu.
Tamten dzień przyszedł po długich oczekiwaniach. Trzy miesiące kwarantanny dostarczało głównie nudy i złych myśli. Profesor co prawda ciągle prowadził coraz to wymyślniejsze badania nad wirusem, jednak chyba raczej po to, żeby tu nie zwariować, niż żeby dojść do czegoś konkretnego. Tak naprawdę wszystko było już dawno jasne. Stworzyliśmy broń doskonałą: cichą, niewykrywalną, cholernie szybką i zabójczą. Wirus X rozprzestrzeniał się poprzez powietrze, wodę i wszystko, co mogło przenosić mikroskopijną materię. Dowiedzieliśmy się o tym, kiedy było już za późno. Nieodpowiedzialni ludzie transportujący próbki dopuścili do skażenia środowiska. W ciągu tygodnia było po wszystkim. Na próby kontaktu radiowego nie nadeszły żadne odpowiedzi. Nadzieja malała wraz z upływem czasu. Wtedy nagle poczułem potrzebę żarliwej modlitwy. To zabawne – nie wierzyłem w Boga, a jednak zacząłem się do niego modlić. Dlaczego? Po co? W jakim celu? Jakby to coś miało dać! Myślę, że to był swoisty odruch, żeby nie zwariować. Zwierzyć się komuś, kto jest poza tym wszystkim. Komuś, kogo przecież tak naprawdę nie ma. Bo, gdyby istniał, czy dopuściłby do apokalipsy? Z drugiej strony, dlaczego by nie? Sami byliśmy sprawcami zagłady. Zlikwidowaliśmy swój gatunek, jesteśmy samobójcami. Może to tylko przysłowiowa kropla w morzu inteligentnych cywilizacji. Może nie tylko my oblaliśmy test na inteligencję? A może dlatego, że bawiliśmy się we Wszechmogącego? Chęć władania światem spowodowała powstanie tego wirusa. Bo co innego? Takich rzeczy nie wymyśla się po to, by nakarmić głodujących czy rozwiązać ważki problem ekonomiczny. Jego przeznaczenie jest oczywiste: straszyć i zabijać. Jakie to wydaje się teraz proste...
W każdym razie, po dziewięćdziesięciu dniach duchowego oczyszczenia jakiego zaznaliśmy, przyszła pora na weryfikację tego, co się działo na zewnątrz. Według naszych danych, żywotność wirusa X bez nosicieli wynosiła maksymalnie 30 dni. Całkiem luźna kalkulacja dała nam właśnie dziewięćdziesiąt dni czekania. Jeden miesiąc na zabijanie, drugi na wygaszenie epidemii i trzeci będący zapasem bezpieczeństwa. Poza tym, to był maksymalny szacunkowy okres, jaki mogliśmy spędzić w podziemnej fortecy. Fortecy w znaczeniu biologicznym. Nasze szanse były mimo wszystko spore, choć wątpliwe było, by ktoś przetrwał na zewnątrz. Jeżeli nie przeżyła żadna kobieta, to koniec ludzkości zdawał się być faktem. Dlaczego w laboratorium nie znalazł się mieszany skład, nie wiem. Kolejny podstawowy błąd bezpieczeństwa.
Jensen codziennie prowadził testy powietrza z zewnątrz. Już od ponad miesiąca wynik był negatywny na obecność wirusa X. Przygotowania do wyjścia na powierzchnię nie trwały długo. Wszystko było już gotowe od dawna. Szkoda tylko, że nadzieja była tak nikła. Mimo wszytko nikt nie dawał po sobie poznać rezygnacji i braku wiary w cud. Tak, tutaj mógł pomóc tylko cud. Nienaukowy, niewytłumaczalny dowód istnienia siły wyższej, która małym gestem potrafi odwrócić losy ludzkości. Nie wierzę w cuda.
Kiedy w milczeniu opuściliśmy schron, przywitała nas cisza. Na zewnątrz nie było oznak żadnego życia za wyjątkiem roślin. Podzieliliśmy się na cztery dwuosobowe grupy i ruszyliśmy w różnych kierunkach. Przed nami było kilka godzin marszu przez las, by dostać się do najbliższych wsi i osad. Wieczorem mieliśmy spotkać się w laboratorium, by podzielić się obserwacjami i zastanowić co dalej. Poszedłem z jednym z żołnierzy, Jankiem, na zachód. Profesor celowo przydzielił mi kierunek, w którym nie było w pobliżu żadnej osady. Może chciał mi oszczędzić mocnych wrażeń, a może nie wierzył, bym mógł skutecznie zebrać próbki czy też poczynić właściwe obserwacje. Choć według mnie liczyło się tylko jedno: znaleźć ocalałych.
Przez te kilka godzin zdążyliśmy się z Jankiem zakumplować. Pod ziemią nie było to możliwe, gdyż kontakty naukowców z żołnierzami były bardzo ograniczone przez przepisy bezpieczeństwa. To oczywiste, że w każdej chwili mogli dostać rozkaz likwidacji tajnego laboratorium wraz z personelem naukowym po to, by nie został przejęty przez wroga. Zimna wojna czasami bywa bardziej okrutna niż ta prawdziwa, na froncie.
Wieczorem trzy grupy spotkały się w umówionym miejscu. Sawicki wraz ze swoim aniołem stróżem nie wrócili. Profesor odnalazł tylko padlinę zwierzęcą, a Maliński opustoszałą wioskę bez śladu żywej duszy. O świcie podjęto decyzję i wspólnie ruszyliśmy na północ. Tam, skąd nie wróciła jedna z grup. Nasuwały się dwie możliwe przyczyny nieobecności Sawickiego. Albo znalazł coś bardzo interesującego, albo wirus nadal grasował. Druga ewentualność wydawała się jednak mało prawdopodobna.
Po kilkukilometrowym marszu doszliśmy do szosy. Podejrzewaliśmy, że Sawicki prawdopodobnie ruszył szosą w kierunku najbliższego miasteczka i tam pozostał na noc, jednak nikt nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego nie odpowiadał na wezwania przez krótkofalówkę. W grupie coraz bardziej nasilał się strach. Dwóch żołnierzy podejrzanie szeptało między sobą – pomysł marszu do miasteczka najwyraźniej im się nie podobał. Po pewnym czasie odłączyli się od grupy i zniknęli. Jensen zrozumiał, że nastąpił rozłam i że Sawicki mógł postąpić podobnie. W pewnym sensie to się później potwierdziło. Najpierw znaleźliśmy na szosie ekwipunek, a potem ciała wiszące na gałęzi. Dziwne, ale nikt nie był tym zaskoczony.
Janek zaczął coraz więcej palić i wciągał mnie w ten paskudny nałóg. Przez dwa dni koczowaliśmy gdzie popadło czekając na jakąś decyzję. Nikt już nie miał ochoty iść do miasteczka, więc zawróciliśmy i ruszyliśmy szosą w przeciwnym kierunku. Kolejnego dnia znaleźliśmy naszych byłych towarzyszy. Nie żyli, zastrzelili się. Jensen zarządził powrót do schronu, jednak my z Jankiem postanowiliśmy ponownie zawrócić w kierunku miasteczka. Nie obchodziły już nas plany pozostałej dwójki. Pragnęliśmy tylko jednego. Znaleźć jakiś alkohol i upić się w trupa. Dosłownie.
Miasteczko było puste, pozostawione w bałaganie spowodowanym pośpieszną ewakuacją. Kiedy znaleźliśmy sobie przytulną miejscówkę, spełniliśmy naszą jedyną zachciankę. Nie pamiętam, ile wypiliśmy, ale jedno jest pewne – ocaliło nam to życie.
Nazajutrz, ku naszemu zdziwieniu, obudzili nas żołnierze, którzy zabrali nas do sztabu kryzysowego. Fakty, jakie nam przedstawiono, były zgoła inne od tych, które znaliśmy my. Co prawda wirus X był groźny, ale tylko dla bydła. Jednak Rosja potraktowała całą sytuację jako atak biologiczny i odpowiedziała błyskawicznie swoim wirusem. Nie powodował on bezpośredniej śmierci, ale infekował mózg. W głowie chorego tworzyły się długotrwałe urojenia związane ze strachem. W momencie krytycznym dochodziło do samobójstw. Rosjanie jednak byli bardzo pomysłowi i zostawili sobie furtkę bezpieczeństwa na wypadek niekontrolowanego rozprzestrzenienia się wirusa. Otóż był jeden bardzo skuteczny sposób na wyleczenie – spożywanie dużej ilości alkoholu. Tym samym nasza alkoholowa próba samobójcza okazała się skuteczną kuracją. Gdy wracaliśmy podchmieleni po Jensena i Malińskiego, las wydawał się być zupełnie inny, pełen życia. Słychać było donośny śpiew ptaków, spotkaliśmy nawet grupkę dzików. Oddziaływanie tajemniczego wirusa musiało być bardzo mocne, gdyż wcześniej niczego takiego nie dostrzegaliśmy. Niestety przybyliśmy za późno. Profesor z doktorem już nie żyli.
Całe to zamieszanie wiele zmieniło w polskich służbach wojskowych. Odtąd każdy żołnierz posiadał podręczną piersiówkę, a w kodeksie pojawił się paragraf: "Na frasunek dobry trunek".
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz