Deszcz. Kolejny cud powierzchni, którego nie zaznałem w Podmroku. Stoję na polanie skąpany w tysiącach kropli wody, podobnych do siebie, podczas gdy każda jest inna. Otaczający świat przestaje istnieć, jestem już tylko ja, skrawek polany i deszcz, który zdaje się do mnie szeptać. Odgłos kropli uderzających o ziemię wydaje swój rytm, zupełnie inny niż ten wydawany przez podobne krople, które niczym tysiące igieł delikatnie kłują moje ciało.
Czuję się inaczej. Jakby zawieszony między światami. Przez chwilkę zapominam, o wszystkim, ale wtedy po raz kolejny dociera do mnie odgłos rozpryskiwanych kropli i słowo, skryte pośród szumu.
Og'elend.*
Oto kim jestem, oto kim się stałem. Wyklętym przez społeczność za przeciwstawienie się odwiecznym prawom.
Og'elend.
Nienawidzony, przez mój własny ród za to kim się stałem, będący urzeczywistnieniem strachu dla tych, do wśród których przyszło mi żyć.
Og'elend.
Wiem, że nie wrócę do domu. Zginąłbym. Słudzy mej matki by o to zadbali. Bez schronienia i znajomości wytropili by mnie w przeciągu chwil. Nie zabiliby mnie. Mój los byłby znacznie gorszy.
Og'elend.
Deszcz nie ma litości, wciąż powtarzając to słowo. Ale właśnie taka jest prawda. Stałem się zdrajcą, wyklętym przez mych własnych braci. Tylko kwestia czasu, kiedy zostaną zorganizowane łowy. Mogę uciekać, mogę się kryć, ale tak długo jak będą mnie gonić, zawsze będę musiał mieć się na baczności. Skazany na klęskę za odwrócenie się od bogini matki. O co w ogóle jeszcze żyję?
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... vel'bol orn dos xun nin?*
To już nie był deszcz. Kiedy otworzyłem oczy zrozumiałem, że już dawno przestało padać, a księżyc powoli wyłonił się zza chmur osłaniając niewielką polankę. I tak ją widziałem. Najczarniejsza noc na powierzchni to nic w porównaniu z bezkresnym ciemnością podmroku.
Stała może dwadzieścia stóp ode mnie. Niewysoka i drobna. Skryta pod sięgającym ziemi brązowym płaszczem, tak, że jedynie usta i długie srebrne włosy były widoczne. Widziałem, że mnie znajdą. Nie sądziłem jednak, że aż tak szybko.
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... ph' dos tahta?*
Drwiła ze mnie. Jej uśmiechnięte usta były jedyną częścią twarzy, które byłem w stanie dostrzec spod kaptura. Była pewna siebie. To mogło oznaczać, że albo jest silna albo nie jest sama. Popełniłem błąd dałem się podejść. Zawsze mi powtarzano, że staję się nieuważny. Było w tym więcej prawdy niż sądziłem.
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... ele xuat dos z'haan?*
Po tych słowach zrobiła krok w moją stronę. Spojrzałem dookoła. Miałem dość miejsca i czasu by uciec, może zgubiłbym ją pośród drzew. Czy jestem dość szybki? Sądzę że tak. Trzeba tylko znaleźć drogę. Spojrzałem znów na jej usta, które uśmiechały się jeszcze bardziej.
Nie! Ona właśnie tego oczekuje. Chce mnie zaszczuć jak zwierze. W lesie mogą czekać już jej wspólnicy, a to jest zasadzka. Zresztą. Nie mam zamiaru uciekać do końca życia, być więźniem swego własnego strachu. Jeśli pisana mi śmierć, niech to się stanie tu na tej polanie.
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... ol's draeval ulu morfeth phor dosst shar*
Dość! Każde jej słowo jest nasączone drwiną. Skoro tak ma być, niechaj tak będzie. Również na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Niech się dzieje wola bogów. Nawet jeśli miałaby to być wola Lolth. Dość już uciekania.
Cichy szelest moich ostrzy wysuwanych z pochew na plecach sprawił, że jej uśmiech się poszerzył. Czyżby tego oczekiwała? Czyżby naprawdę była na tyle pewna, że jest mnie w stanie pokonać? Jej dłoń dzierżąca kunsztowny rapier wysunęła się spod płaszcza. Musiała cały czas go trzymać. Czyli przyszła tu gotowa do walki. Skoro tego właśnie chce nie mogę jej zawieść.
Ruszyłem pierwszy. Jakież to do mnie nie podobne. Zawsze czekałem na pierwszy ruch przeciwnika. Dostrzec jego maniery, subtelną mowę ciała, która zdradzała cios zanim przeciwnik zdążył nawet o nim pomyśleć. A teraz szarżuje jak głupiec. Czy tak spieszno mi do śmierci?
Ona nawet nie drgnęła Czekała do ostatniej chwili i jednym ruchem dłoni, skierowała rapier tak, że zbiła oba moje miecze. Już to powinno dać mi do myślenia. Powinienem był uciec. Ale za późno było na ucieczkę.
Nie pamiętam ile ze sobą walczyliśmy. Całe to wydarzenie musiało się chyba dziać gdzieś poza czasem. Cała przyroda milczała, żadne stworzenie nie pojawiło się nawet w pobliżu polany. Liście drzew nawet nie drgnęły, pełna stagnacja. Jedynie odgłosy zderzających się ze sobą ostrzy, ruchy naszych napiętych mięśni, i iskry krzeszące się, kiedy stal tarła o stal. Z każdą chwilą walka stawała się coraz szybsza. Kiedy ostatnio zostałem zmuszony do takiego wysiłku? Kiedy ostatnio ktoś zmusił mnie do wykorzystania wszystkich nabytych przeze mnie umiejętności, tylko po to by udowodnić mi, ze mimo tego wszystkiego ciągle jestem krok za nim?
Ona nie walczyła. Ona tańczyła z ostrzem w dłoni. Wymijała wszystkie moje ciosy o milimetry, lub w ostatniej chwili zmieniała ich tor za pomocą swej broni. W ułamkach sekundy przechodziła, z obrony do ataku, zachowując przy tym płynność ruchu podobną do wody. Jej ataki były celne. Celniejsze od moich. Po policzku spływała mi krew. Sądzę, że gdyby chciała mogła by mnie zabić w tym pierwszym starciu.
Ale nie. Była Drowem. I zapewne napawała się powolnym zadawaniem mi ran. Ale ja nie mam zamiaru się poddać. Mam zamiar wysoko wycenić swoje życie. Przyśpieszyłem, chyba udało mi się pokonać dotychczasowe granice moich możliwości. Atakowałem bardziej zawzięcie, szybciej celniej. Ona również to zauważyła. Z jej twarzy znikł uśmiech, który widniał tam przez większość walki. Na nic jednak okazały się moje starania. Z chwilą kiedy byłem gotów dorównać jej, ona podniosła poprzeczkę i tym razem wiedziałem, że nie jestem w stanie jej dogonić.
Poddać się. Nie męczyć się dłużej. To i tak nie ma sensu. Lecz mimo tych myśli walczyłem nadal. Co chwila tylko sekundy dzieliły mnie od śmierci. Odrobinę wolniejszy krok, nie dość szybkie ustawienie gardy, zbyt wolne sparadowanie ataku, nie dość dokładne odczytanie jej finty.
W nielicznych chwilach, kiedy między nami zwiększała się odległość byłem w stanie spojrzeć na naszą mała arenę, widziałem wszędzie krople krwi. Mojej krwi. Tylko raz udało mi się ją trafić, ale tylko rozciąłem część jej płaszcza. Ona z kolei trafiała mnie wielokrotnie. Nawet nie musiała zadawać śmiertelnego ciosu. W tym tempie sam się wykrwawię. Moja krew... Oraz moje ślady stóp. Wszędzie trawa była zgnieciona, ale były to tylko ślady moich okutych butów. Ona zdawała się nie dotykać ziemi, jakby unosiła się tuż na nią.
Cicha, bezlitosna śmierć. Moja śmierć. Stawałem się wolniejszy, słabszy, a ona wciąż poruszała się błyskawicznie. jej ciosy trafiały głębiej, co jeszcze pogarszało moją sytuację. Już nie miałem wątpliwości jak zakończy się ta walka. Mogłem już upaść, mogłem w spokoju oczekiwać na ostatni cios, wiedząc, że od początku nie miałem szans.
Cóż to była za siła? Cóż za moc nie pozwalał mi przestać? Mimo bólu, mimo ran, mimo świadomości o nadchodzącej klęsce, ciągle atakowałem, ciągle się broniłem. Jak zwierze złapane w sidła. Wie że jego los już jest przesądzony, ale mimo to nadal stara się ugryźć myśliwego.
Oto czym byłem. Zwierzyną, która wciąż chciała wyrównać rachunki z myśliwym. Kolejny atak, i tym razem wiedziałem, zę to już był koniec. Zachwiałem się, nogi odmówiły posłuszeństwa, a ja zacząłem upadać. Przed oczami mignęło mi skąpane w mej krwi ostrze rapiera i byłem przekonany, że już po mnie.
Ale cios nie został zadany. Na co czekała? Wciąż było jej mało? Upokorzyła mnie, pokonała mnie na każdy możliwy sposób, zadała gorszy ból niż byli w stanie uczynić to siepacze Lolth.
Pokazała mi jak bardzo jestem bezsilny.
Obróciłem się na plecy i spojrzałem na gwiazdy. Widziałem je jak przez mgłę, ale i tak, jak zwykle były piękne. Dla samych tych gwiazd warto było opuścić Podmrok Pochyliła się nade mną przesłaniając niebo i w końcu mogłem dojrzeć jej twarz.
Mimo iż nie mogłem spojrzeć na nią wyraźnie bez trudu zobaczyłem jej szmaragdowo zielone oczy, pukle włosów, które wypadając spod kaptura spłynęły na mą twarz. I karminowo czerwone usta, które się do mnie uśmiechały. Jednak jakże ten uśmiech różnił się od poprzednich. Pełen ciepła i kojący.
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... xuat belbau phor. Dos inbal natha sanrr ulu dro.*
Jej głosy też był zupełnie inny. Jakby pochylała się nade mną zupełnie inna osoba. Zupełnie inna od tej, z którą dopiero co stoczyłem bój o me życie. Była jak matka darząca miłością, której nigdy nie zaznałem
Xxizz ussta dalharen.*
Wyszeptała i zbliżyła swe usta do moich, podczas gdy ja przekroczyłem ostatnią granicę, między świadomością i jej utratą, a mój umysł zapadł się sam w sobie.
Zerwałem się i rozejrzałem dookoła. Deszcz wciąż padał wystukując swoje tajemnicze pieśni. Nigdzie nie było ani śladu owej kobiety. Sen? Tak to musiał być sen. Przecież.... Miecze leżały na trawie, a moje ubranie było zniszczone. Jednak na ciele nie było ani jednej rany. Rozejrzałem się dookoła. Nikogo, nic, jedynie ja otaczający polanę las i tysiące miniaturowych pereł spadających z nieba.
I coś na co natrafiła moja dłoń, kiedy próbowałem wstać. Mały owalny w kształcie medalik. Na srebrnym łańcuszku. Rozejrzałem się dookoła i dokładnie przyjrzałem się amuletowi z którego biła magiczna aura. Nie wiem czemu ścisnąłem go w ten sposób, było to jak odruch, coś co wiedziałem, że muszę zrobić. Ukryty mechanizm. Amulet otworzył się na dwoje.
W środku była wyrzeźbiona w metalu sylwetka. Naga elfka tańcząca ze srebrnym rapierem w świetle księżyca. Znałem ten symbol. Widziałem go nieraz w Podmroku i wiedziałem co symbolizuje.
Eilistraee. Córka Lolth. Patronka wszystkich Drowów, którzy odwrócili się od pajęczej królowej. Wiedziałem już co muszę zrobić. Zatrzasnąłem amulet. Od razu zrozumiałem, że jedynie wnikliwa jego analiza mogła ujawnić co w sobie skrywa. Zawiesiłem go na szyi i zacząłem iść przed siebie. Kiedy ruszyłem miałem w życiu nowy cel.
Nigdy do końca nie wierzyłem, że spotkana na tej leśnej polanie kobieta mogła być Eilistraee. Ale to nie miało znaczenia. Nadała memu życiu nowy sens, i za to będę jej wiecznie wdzięczny. Aż do dnia, kiedy umrę.
Zanim to jednak nastąpi, moja matka pozna moje imię. Przestanę być dla niej kolejnym pionkiem, na jej szachownicy. O tak. Lolth będzie mnie pamiętać. Zrobię dla niej to czego ona nigdy nie zrobiła dla mnie, ani dla żadnego z innych zaślepionych wiarą w nią Drowów.
Poświecę jej całą swoją uwagę.
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... vel'bol orn dos xun nin? – Zdrajco, zdrajco, mały zdrajco... Cóż teraz uczynisz?
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... ph' dos tahta? – Zdrajco, zdrajco, mały zdrajco... czy się boisz?
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... ele xuat dos z'haan? – Zdrajco, zdrajco, mały zdrajco... Czemu nie uciekasz?
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... ol's draeval ulu morfeth phor dosst shar. – Zdrajco, zdrajco, mały zdrajco... Czas podjąć decyzję.
Og'elend, og'elend, lotha og'elend... xuat belbau phor. Dos inbal natha sanrr ulu dro. – Zdrajco, zdrajco, mały zdrajco... nie poddawaj się, masz powód by żyć.
Xxizz ussta dalharen – Pomóż mym dzieciom.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz