Napisanie recenzji takiej gry jak "Mass Effect 3" nie jest zadaniem prostym. Wszystko z racji wyśrubowanych wymagań graczy, wciąż pamiętających świetną "dwójkę", jak i rozlicznych materiałów promocyjnych, obiecujących nam godne zakończenie sagi Sheparda. Grę trzeba więc ocenić nie tylko jako osobny produkt, ale także jako zwieńczenie serii opowiadającej o walce z krwawym cyklem Żniwiarzy. W moje ręce trafiła wersja na PC, więc to właśnie na jej podstawie postanowiłem zmierzyć się z rasą maszyn.
Testując demo poznaliśmy sam początek odpowiedzi, przez co pierwszy filmik okazał się być dobrą okazją do przygotowania herbaty, bowiem BioWare nie zamierzało wcale udostępnić opcji pominięcia większości dialogów. Ta decyzja zawsze wydawała mi się głupia, ale z drugiej strony nic nas nie ominie, a równie dobrze można na chwilę wstać od monitora. Tak czy owak, cała animacja na silniku gry kończy się atakiem Żniwiarzy na Ziemię. Chociaż chciałoby się zostać i walczyć, to Anderson nakazuje nam lot na Cytadelę, by pozyskać sojuszników w walce przeciwko wspólnemu wrogowi. Tym samym krótki pobyt na ojczystej planecie spełnia rolę samouczka, co nie powinno dziwić, gdyż BioWare wprowadziło kilka nowości względem poprzedniej części.
Chociaż naszym celem jest Cytadela, to po drodze zatrzymujemy się na Marsie. Nie jesteśmy tam jednak sami, o czym przekonujemy się dobitnie na własnej skórze. Okazuje się, że sposobem na zniszczenie Żniwiarzy jest urządzenie Protean nazwane Tyglem. Problem w tym, że danych na jego temat poszukuje także Cerberus. Chociaż wszyscy powinni zjednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi, to Człowiek Iluzja pragnie tego, co zawsze – większej władzy. W trakcie gry przyjdzie nam nie tylko pokrzyżować jego plany, ale także podjąć się próby zjednoczenia ras galaktyki we wspólnym celu. Zadanie to może się okazać dużo trudniejsze od powstrzymania Cerberusa, bowiem BioWare doskonale oddało wszelkie animozje dzielące różne nacje. Tacy kroganie nienawidzą salarian za genofagium, turianie także za nimi nie przepadają, a do tego jeszcze pojawiają się quarianie, szczątkowe siły batarian i innych frakcji, które do tej pory zajmowały się zgoła czymś innym. Nikt nie powiedział, że będzie łatwo.
Na nasze szczęście, nie musimy jedynie siedzieć przy stole negocjacyjnym i czekać na przełom. Chwytamy za broń i ruszamy na misje, od których zależy przyszły los galaktyki. Musimy skłonić skłócone strony do współpracy, jednak wiele stronnictw woli bronić własnych granic niż użyczać floty do odbicia Ziemi – planety, która w zasadzie zbytnio ich nie obchodzi. Nie zostajemy ze wszystkim sami, gdyż do pomocy ponownie mamy oddaną drużynę, pomniejszoną ilościowo w stosunku do tego, co widzieliśmy w ME2. Wielka szkoda, bowiem w ten sposób ograniczono nasze pole manewru, co wcale nie przekłada się na głębsze relacje z towarzyszami.
Pokazywany już w materiałach promocyjnych James Vega to nowy nabytek na "Normandii", jednak ten typ mięśniaka jest nudny jak flaki z olejem. Siłownia, tatuaże i silenie się na odzywki po hiszpańsku wcale nie sprawiają, że da się go polubić. Czułem, jakby BioWare próbowało mnie przekonać do tej postaci jego brawurą, sugerując, że będzie następnym Shepardem, jednak czegoś zabrakło. Znacznie lepiej prezentuje się EDI, która dołącza do ekipy. Jej nowe ciało, jakkolwiek atrakcyjne, nie jest wcale głównym powodem, dla którego postać ta wzbudza zainteresowanie. Twórcom gry chodziło raczej o przedstawienie SI na wzór ludzki, z jakże bliską nam ciekawością czy dążeniem do wyrażania emocji. Chociaż sprowadza się to głównie do kilku dialogów, to jednak dobrze, że problem ten został przez BioWare zauważony i potraktowany na poważnie.
W zależności do wcześniejszych wyborów, na "Normandię" trafia także Ashley albo Kaidan. Powrót starych znajomych to szansa na kontynuację romansów, ale oboje widzą w nas z początku szpiega Cerberusa. Nie ma żadnych misji lojalnościowych, więc trochę naiwnie wygląda to przekonywanie do siebie Alenki czy Williams. Reklamowano także Dianę Allers, która miała dołączyć do drużyny. Poniekąd to racja, gdyż wspomniana reporterka może trafić na statek, ale pełni jedynie swoje czysto reporterskie obowiązki. No i w końcu ponownie możemy współpracować z Tali oraz Liarą. Można więc powiedzieć, że poza Vegą, BioWare oddaje w nasze ręce sprawdzoną od czasów "jedynki" drużynę. Co jednak z tymi, którzy pomagali nam na pokładzie fregaty Cerberusa?
BioWare przewidziało możliwość śmierci każdego z towarzyszy jeszcze w ME2, dzięki czemu w kontynuacji pojawią się stosowne "zamienniki". W sytuacji, gdy dana osoba żyje, stara się z nami skontaktować lub też w trakcie misji nagle rozpoznajemy znajomą twarz. Nikt nie będzie nam jednak pomagał dłużej niż przez czas danego zadania, bowiem każdy ma jakieś swoje plany. Wielka szkoda, bo tym sposobem nie możemy w pełni rozwijać wątków z Jacobem, Samarą, Mirandą czy Jack. Być może BioWare się śpieszyło albo zabrakło pomysłów na kontynuację historii, co nie zmienia faktu, że czułem się takim rozwiązaniem mocno zawiedziony.
Może winę za ten stan rzeczy należy zrzucić na system dialogów. Na mapie zawsze zaznaczona jest osoba, z którą można (a nawet trzeba) porozmawiać, jednak sama liczba opcji została zredukowana do raptem dwóch – wyjątkowo miłej i, co do zasady, tej niegrzecznej. Gorzej ma się sprawa z towarzyszami, gdyż wzorem Zaeeda z ME2 tylko klikamy na nich i słuchamy dialogu, bez możliwości wtrącenia się do niego. Nie wiem, kto zdecydował o takim uproszczeniu, ale kompletnie odziera to grę z klimatu i sprawia, że wszystkie ważniejsze pogaduszki są sterowane przez komputer, a nasze odpowiedzi mają marginalne znaczenie. Wyjątkiem są tutaj romanse, jednak te uproszczenia, w połączeniu ze średnimi filmikami wspólnej nocy, jakoś nie zachęcają do prób rozpalenia czyjegoś serca.
Nadzieje dotyczące większej swobody podczas wykonywania zadań także pozostały niespełnione. Chociaż lądujemy na jednej planecie czasem i po trzy razy, to wciąż do celu prowadzi jedna droga. Wszelkie odgałęzienia to szansa na amunicję, ale czasem to tylko ślepy zaułek, po którym musimy wrócić na właściwą ścieżkę. Dodanie opcji przeskakiwania niektórych przeszkód terenowych nic w tym względzie nie zmieniło. Jednak nie to rozwiązanie sprawia, że po przejściu kampanii dla jednego gracza czasem człowiek się zastanawia, czy aby na pewno chce się w to pakować raz jeszcze.
Ogromnym minusem jest tworzenie przeciwników dosłownie z powietrza. Zwłaszcza przez lunetę karabinu można zobaczyć kuriozalne materializowanie się wroga czy też żołnierzy Cerberusa lądujących z pewnej wysokości – teoretycznie to desant z promu, ale na próżno szukać jakiegokolwiek statku. Najgorzej jest w tym względzie pod koniec samej gry, kiedy mamy włączyć jakiś system sterowania pociskiem. Chociaż wokół masa maszkar, to podbiegamy do konsoli, uruchamiamy ją i tadam – wszyscy wrogowie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znikają.
Nim jednak do tego dojdzie, trzeba ich zabić. Liczba broni imponuje, zaś możliwość zakupu uzbrojenia z pokładu samej "Normandii" to daleko idące uproszczenie, dzięki czemu nie musimy się raz za razem wracać do jedynego bezpiecznego miejsca – Cytadeli. Szeroko reklamowany w materiałach przed wydaniem gry system modyfikacji uzbrojenia jest intuicyjny, ładny i pozwala nam montować w orężu to, co w danej misji może przydać się najbardziej. O ile leżące sobie od tak bronie nie dziwią, o tyle porozrzucane czasem ulepszenia do niej już mogą. Lepiej byłoby natknąć się na jakąś zbrojownię niż szukać wśród wraków statków czy skał kawałków pancerza czy ulepszeń do strzelby. Przypomina to od razu proste strzelanki bez fabuły, a przecież "Mass Effect 3" nie chce być postrzegane w tej kategorii.
Chociaż zrezygnowano z systemu skanowania planet dla surowców, to wciąż możemy poszukiwać zasobów w postaci paliwa czy zaginionych proteańskich artefaktów. Zlecenia na te ostatnie zdobywamy podsłuchując cudze rozmowy. Co ciekawe, wystarczy być tylko przy ich początku, a i tak nasz dziennik zostanie zaktualizowany. Nie posiadają własnych map, tak więc nigdzie nie lądujemy. Szkoda, bo stanowiłyby miłe wytchnienie od masowego zabijania i może stanowiły podstawę do jakiejś mini gry. Liczyłem, że po zabraniu nam opcji hakowania drzwi, dostaniemy jakiś zamiennik, ale nic takiego się nie stało.
Wprowadzono także dwa etapy, gdzie walczymy ze Żniwiarzem. To typowe walki z bossem, gdzie walczymy sami i trzeba się uciec do strategii wykraczającej poza standardowe naciskanie spustu raz za razem. Nie są to łatwe pojedynki, ale zdecydowanie czegoś takiego brakowało.
Kompletną nowością są też zadania w ciemnościach, które rozświetla jedynie latarka. Aż dziw bierze, że zdecydowano się na takie etapy dopiero w "trójce", ale jak to mówią – lepiej późno niż wcale. Skoro jednak zabrano się za ciemności, to można było przygotować też jakąś dżunglę czy etapy podwodne. Tutaj jedynie ruiny, miasta i bazy.
Aby ułatwić wykonywanie zadań, ponownie w nasze ręce zostaje oddany dziennik. Znajdziemy w nim także Leksykon oraz krótki opis danego questa. Te ostatnie, zaliczane do grona głównych i priorytetowych, pokazane są także na mapie galaktyki. Powinienem powiedzieć, że "na szczęście tam są", bowiem dziennik jest przykładem minimalizmu, który nie przystoi zwieńczeniu takiej sagi jak "Mass Effect". W "dwójce" każde zadanie miało etapy, szczegółowo odnotowywane. Dzięki temu po chwili wiedzieliśmy, co należy robić. Tutaj nic takiego nie ma, zaś szczątkowy opis czasem nie mówi za wiele. Mamy odnaleźć jakiś artefakt, ale dostajemy tylko nazwę galaktyki i sami musimy tam polecieć, by rozpocząć poszukiwania.
Skoro temat już wywołałem, to przemianom uległa mapa świata gry. Teraz mamy wszystkie obszary na jednym ekranie, dzięki czemu widzimy, gdzie znajdują się cele w obrębie jednej galaktyki. Przy okazji obserwujemy, że większość jej obszaru okupują Żniwiarze. Jeśli udamy się do układu sterowanego przez maszyny, to podczas poszukiwania skarbów zwiększamy czujność wroga. Wykrycie oznacza pościg, który powinien być interesujący. Wróg ma przewagę szybkości, a w razie złapania nas od razu zabija. Szkoda, że nie ma żadnej mini gry pozwalającej wyrwać się z łap maszyn. Co gorsza, możemy skanować do woli, a po wykonaniu zadania w danym systemie czujność wroga spada.
Kolejna kwestia dla mnie jest dość kontrowersyjna. W "dwójce", wzorem poprzedniczki, musieliśmy zbierać punkty Prawości lub Egoizmu. Dwa gustowne paski w podglądzie postaci pokazywały nasze dokonania, dzięki czemu odblokowywaliśmy stosowne linie dialogowe i zyskiwaliśmy szanse na sekwencje QTE. Czuło się różnicę obu możliwości, dzięki czemu Shepard nie zawsze musiał być przesadnie miły. Ktoś w BioWare uznał jednak, że grzechem byłoby odbierać graczom wybór jednej ścieżki kosztem drugiej, dlatego pojawił się jeden ogólny pasek określony jako "Reputacja". Nasz poczciwy pan lub pani komandor musi zdobywać społeczne poparcie, które daje nam zarazem opcje dawnego Renegata, jak i Idealisty. Co ciekawe, punkty na dawnym niebieskim i czerwonym pasku nadal są nam przyznawane, jednak zajmują tylko część całej puli. Trochę to bez sensu, bo wygląda, jakby wymieszano dwa systemy zdobywania reputacji.
Shepard nie marnował czasu spędzonego na Ziemi, dlatego teraz, niczym wytrawny komandos, potrafi lepiej kryć się za osłonami. Właściwie to potrafi skakać od jednej do drugiej tak w przód, jak i na boki, dzięki czemu trafienie nas staje się dużo trudniejsze. Można zaczaić się za przeszkodą, która stanowi schronienie dla wroga, aby nagle dopaść go jednym uderzeniem. Oglądamy fajny cios kończący, jednak jest on za każdym razem taki sam.
Nie oznacza to wcale, że walki są dużo prostsze niż w poprzedniej odsłonie gry. Wszystko za sprawą poprawionej inteligencji przeciwnika. Ten, dużo częściej niż w ME2, próbował okrążyć Sheparda i słusznie sięgał po granaty, mające wykurzyć mnie z bezpiecznej kryjówki. Wciąż jednak znalazło się całkiem duże kółko wrogów przekonanych o swojej nieomylności, kryjąc się za osłoną i nie zważając na to, że za chwilkę znajdę się tuż za nimi i ostrzelam ich od tyłu.
Zanim jeszcze zacząłem grać, omni ostrze z okładki wyglądało tak, jakby ktoś zbyt mocno zapatrzył się w komiksowe postacie. Po kilku godzinach z grą wiedziałem już, że takie narzędzie jest niezbędne do wykańczania wrogów mających czelność stanąć z nami oko w oko. Brawa dla BioWare, że nie poprzestało na zwykłym ciosie pięściami i dało nam możliwość patroszenia przeciwnika.
Docierając do Cytadeli, widzimy azyl wolny od świata pełnego przemocy. Wzorem starszych gier RPG, pełni rolę jednej bazy wypadowej dla całej galaktyki. Nie ma takiego drugiego miejsca w "Mass Effect 3", co niestety należy poczytywać jako wadę. W "dwójce" mogliśmy powracać do niektórych miejsc, przez co pewne zadania dało się przełożyć na później. Tutaj tłumaczone jest to obecnością Żniwiarzy, jednak pojawiają się wzmianki chociażby o Omedze, która wcale nie została zniszczona czy opanowana przez rasę maszyn. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy to nie zabieg celowy twórców, mający pozostawić miejsce pod jedno z DLC.
Nadzieje na zwiedzenie nowych miejsc na Cytadeli znalazły swój wyraz w grze, jednak są to obszary zupełnie nieznane w poprzednich odsłonach serii i w zasadzie dość puste. Z mieszkańcami nie porozmawiamy, cele zaznaczone są na mapie, więc nie ma potrzeby eksploracji ich w celu znalezienia danej osoby, a zakupy możemy zrobić z "Normandii". Zachętą miało być umiejscowienie członków drużyny, pokazując tym samym, że oni także nie siedzą z założonymi rękami i starają się zabawić przed ostateczną walką, jednak to o wiele za mało, by wracać na Cytadelę częściej, niż zachodzi ku temu potrzeba.
Nowością w serii jest tryb multiplayer. Zabawa w nim polega na zabijaniu wrogów, hakowaniu i wyłączaniu urządzeń czy też eliminacji na czas określonych celów. Od czasów dema niewiele się tu zmieniło. Map wciąż jest niewiele, podobnie jak rodzajów przeciwników, co akurat wynika nie tyle ze specyfiki trybu dla wielu graczy, co całości gry. Dużą niedogodnością jest obowiązek zabawy w multiplayerze, aby osiągnąć jedno z zakończeń gry. Poza tym nie ma tutaj niczego odkrywczego, a samo strzelanie sprawia dużo frajdy. Nieobecność niektórych ras ma zostać naprawiona planowanym DLC.
Graficznie gra nie jest tytułem, który wywołał u mnie opad szczęki. Wszystkie modele postaci wykonano dość poprawnie, lokacje zawierają kilka szczegółów, a statek prezentuje się dumnie, jednak jak na grę rodem z 2012 roku spodziewałem się więcej. Zadbano jednak o dobre widoki z oddali, a przerywniki filmowe trzymają poziom. Dość puste i sterylne wnętrza baz to coś, do czego się już przyzwyczailiśmy, więc trudno ten element postrzegać jako niemiłe zaskoczenie.
Także strona dźwiękowa gry jest wykonana bardzo poprawnie. Bronie brzmią odpowiednio, dialogi nagrano dość głośno, a przygrywająca nam w tle muzyka zachęca do walki. Główny motyw dźwiękowy mocno przypomina ten z dwójki, więc od razu wiemy, w jaki tytuł gramy bez otwierania oczu.
Polska wersja mnie mocno zawiodła. Momentami niekonsekwentne tłumaczenie, brak napisów do wyświetlanych wiadomości czy też napisy na górze ekranu w czasie akcji, których i tak nie zauważymy, to te ciemne strony polskiego wydania. Możemy jednak posłuchać oryginalnego dubbingu i powiem, że dla mnie nie każdy brzmiał tak dobrze, jak to miało miejsce w ME2. To już kwestia gustu, ale te zachwyty nad angielskimi głosami wydają mi się teraz nieco przesadzone.
Gdy w końcu docieramy do końca przygód Sheparda, okazuje się, że finałowy filmik niewiele wyjaśnia, do tego jest mocno nielogiczny i sugeruje, że powinno być coś jeszcze. Spodziewać możemy się płatnego dodatku, jednak kupując grę mającą wieńczyć sagę spodziewamy się czegoś mocnego, co wgniecie nas w fotel i wywoła całą lawinę komentarzy. Te ostatnie jak najbardziej się pojawiają, jednak wiele głosów jest negatywnie nastawionych do tego, co BioWare pokazało w końcówce. Jestem stanowczo przeciwny temu, by te prawdziwe zakończenia do gier wymagały od nas wpłaty dodatkowych funduszy na konto twórców. Jak już kończyć, to z przytupem.
Jak więc ocenić "Mass Effect 3"? To gra przyjemna, pozwalająca nam decydować o losach galaktyki, jednak sprawiająca wrażenie wydanej trochę za wcześnie. Należałoby dopieścić stronę wizualną, dodać więcej historii z postaciami ze starej drużyny oraz całkowicie przemyśleć końcówkę.
Wolę nawet nie mówić o wrogach pojawiających się z niczego oraz o raptem jednej bezpiecznej stacji, gdyż logicznym jest, że cieszy nas nie tylko sama walka, co i eksploracja. Patrząc jednak na całą recenzję można sądzić, że w tej grze podobać się może całkiem niewiele. Nie jest sztuką wypisać wszelkie zalety, lecz celnie wypunktować wszystkie minusy. Tych ME3 ma jak najbardziej kilka, co nie zmienia faktu, że przy pierwszym przejściu gry wciągnięcie się (znów) w historię Sheparda. Potem zaś jękniecie z niezadowolenia po marnych ostatnich minutach i rzucicie się w wir walk z innymi graczami, by doprowadzić wszystko do tego właściwego końca.
Plusy
- Powrót dawnych towarzyszy
- Wreszcie dodany multiplayer
- Ciekawe zwroty akcji
- Walki z bossami
- System ulepszania broni
Minusy
- Dziennik zadań
- Ubogi system rozmów
- Zakończenie
- Materializujący się wrogowie
- Brak mini gier
Komentarze
Jeśli chodzi o granaty używane przez przeciwników - moim zdaniem była to taka sobie ciekawostka, która miała pokazać, że przeciwnicy też umieją machnąć ręką. Już po pierwszym takim granacie, który posłał mi jeden z żołnierzy Cerberusa, przekonałem się, że nie stanowi to wielkiego zagrożenia. Może dlatego, że grałem na poziomie normalnym (może eimyr się wypowie w tej kwestii jako miłośnik "jedynego słusznego" poziomu trudności, to dowiemy się więcej;p), nie wiem. Z tego względu do końca gry nie uciekałem przed granatami - ot, wybuchały sobie, ja traciłem jakieś śmiesznie małe "ilości" tarczy i tyle.
Co do Omegi - wydaje mi się, że w ME3 powiedziano, że została zajęta przez Cerberusa. Czy jakoś tak. Stąd Aria była na Cytadeli (choć wciąż w knajpie;p).
I na koniec (póki co) - grafika przypadła mi do gustu, ale bardziej dlatego, że mój komputer był w stanie ją "utrzymać", za co serdecznie mu dziękuję Raziły mnie za to różne błędy i usterki w sferze graficznej. A to w Cytadeli na posterunku C-Sec rozmawiałem z facetem, którego nie widziałem, a to w filmikach Shepard i reszta drużyny biegali z domyślną bronią w rękach (albo Avenger, albo standardowy pistolecik) i w domyślnych pancerzach (lub przynajmniej w domyślnym kolorze).
Ucieszyło mnie natomiast to, że Shepard w dalszym ciągu potrafi szałowo tańczyć. Tak jak ja!
Osobiście wolałbym, by na poziomie normalnym granat był większym zagrożeniem, a uderzenie bronią w huska co najwyżej odpychało go, zadając niewielkie straty.
Może kiedyś wrócę do ME3 (póki co nie mam ochoty;p) i spróbuję wyższego poziomu. Historię już znam, nie muszę się przejmować, że regularne wczytywanie stanów gry po śmierci będzie opóźniać mój marsz po zwycięstwo;p
Ostrza to on nie ma ale taką niebieską chmurkę energii... na dwa strzały padała większość przeciwników. Grało mi się bardzo łatwo metodą na pięści a sama walka była dynamiczna i dawała sporo frajdy.
Dodaj komentarz