Był czas, kiedy teksty takie jak "Marsjanin" były w fantastyce głównym nurtem. Na firmamencie świecił Lem, gwiazda pierwszej wielkości… eh, było, minęło. Czas pokaże, czy popularność powieści Andy’ego Weira była zwiastunem powrotu do łask klasycznych motywów, czy też okazjonalnym, sentymentalnym łabędzim śpiewem wypalonej konwencji. Epigoństwo zatem, czy nowe otwarcie? Oceńcie sami. Ze swej strony wyrażę tylko wątpliwość; czy może istnieć twarda science fiction bez pożywki w postaci realnego programu podboju kosmosu? Nie mówiąc już o podstawowym kłopocie z wyobraźnią, której literatom nie staje najwyraźniej. Nie nadążają.
Robinson w kosmosie? Marsjański survival? Początkowy sceptycyzm okazał się nieuzasadniony. Nawet jeśli inspiracje (Defoe i Apollo 13) są oczywiste, a finał szybko staje się przewidywalny, to fabuła trzyma w napięciu. Wiadomo, jak się skończy, ale nie wiadomo, jak do tego dojdzie, i to – o dziwo – wystarcza.