Od czasu do czasu każdemu chyba trafia się napraaawdę nudna książka. Pytanie tylko, co z tym fantem zrobić. Wyrzucić przez okno i czym prędzej zapomnieć czy straszliwie się męczyć w nadziei na rozkręcenie akcji. Kiedyś miałem zasadę (pewnie nie tylko ja), że nie wolno mi rozpoczynać innych powieści, póki nie skończę obecnej. Jednak wraz z kolejnymi beznadziejnymi tytułami była coraz bardziej naginana i teraz rzadko jej przestrzegam. Załóżmy jednak, że udało się dojść do ostatniej strony nużącej historii autorstwa Jakiegoś-tam-biedaka, a niedługo później premierę ma kontynuacja. Sięgnąć po nią czy też nie? Trudna decyzja. Sam stosunkowo niedawno miałem podobną zagwozdkę z drugim tomem „Sagi o Walhalli” Snorriego Kristjanssona. Tym razem zwyciężyło pragnienie skolekcjonowania serii, więc „I popłynie krew” trafiło do moich rąk, choć przyznam szczerze, że najchętniej od razu odłożyłbym książkę na półkę bez wcześniejszego czytania.
W drugim tomie powracamy do prawdopodobnie najnudniejszego duetu w dziejach literatury fantastycznej. Dwaj waleczni herosi po arcytrudnej bitwie uciekają z miasta, obawiając się pościgu ze strony zwycięzcy starcia. W intrygującym, aż dwustronicowym prologu bohaterowie jednak się rozdzielają. Jeden z nich, Ulfar, podejmuje zaskakującą decyzję zawartą w trzech krótkich, ale wstrząsających słowach: „Idę do domu”. Trzeba przyznać – to zdanie okazało się prawdziwym trzęsieniem ziemi na miarę Hitchcocka! Historia przybrała fascynujący kierunek, nieprawdaż?
Niestety nie. „I popłynie krew” to kolejna powieść, która już na samym początku sprawia, że załamuje się ręce nad dziwnymi pomysłami autora. Powyższa sytuacja najlepiej obrazuje przyczynę takiego zachowania. Pisarz na wstępie zraża do siebie czytelników niezamierzenie komiczną sytuacją, która kiepsko prezentuje się jako prolog i powoduje jedynie negatywne nastawienie do dalszej części książki. Należy jednak dodać, że niechęć topnieje dość szybko, ponieważ fabuła – nareszcie! – nabiera tempa, nie stanowiąc jedynie prostego i przewidywalnego ciągu nieistotnych zdarzeń. Główną zasługę można przypisać występującym w powieści intrygującym postaciom, które bohaterowie spotykają na swojej drodze. Zarówno Ulfar, jak i Audun, trafiają na osobistości, potrafiące w mniejszym lub większym stopniu wzbudzić zaciekawienie, a czasem nawet zaskoczenie swoim postępowaniem. Przede wszystkim jednak zachęcają one do kontynuowania historii – nawet jeśli mamy inne rzeczy do zrobienia. W intrygę mieszają się również bogowie nordyccy, klasycznie ci najbardziej znani, ale sama ich obecność sprawia, że rośnie skala wydarzeń i całość wciąga z większą siłą.
Nie od razu jednak fabuła „I popłynie krew” wydaje się ciekawa. Początkowe rozdziały mogą przyprawić o senność, ponieważ niewiele się w nich dzieje, a myśli wędrujących z miejsca na miejsce bohaterów zdominowane są przez traumatyczne wydarzenia opisane w poprzednim tomie. Śledzenie ich biadoleń trudno zaliczyć do atrakcji, bo zwyczajnie nudzą i powodują tylko chęć odłożenia książki na półkę. Oprócz wątku Ulfara oraz Auduna, Snorri Kristjansson dużą uwagę poświęca poczynaniom krnąbrnego zielarza, Valgarda. Wcześniejsze postępowania medyka z trudem nazywałem intrygami, lecz w „I po płynie krew” następuje poprawa i mężczyzna potrafi wzbudzić podziw swoimi knowaniami. Wreszcie widać w nich pewien zamysł, nie zaś dzieło przypadku i szczęścia, które uśmiechało się do zielarza zdecydowanie za często. W charakterystyce postaci też zaszła zmiana. Już w „Mieczach dobrych ludzi” autor starał się przedstawić Valgarda jako dwulicowego, wyrachowanego i obojętnego na krzywdę innych typka. W drugiej części wreszcie można dać temu wiarę, bo zielarz częściej ukazuje pejoratywną stronę osobowości, która nie wydaje się być wymuszoną przez autora. A jako że trudno uznać go za całkowicie złego, jak i również dobrego, przestaje być jednowymiarowym bohaterem, który tyle interesuje czytelnika, co kamień na drodze.
Valgard to tylko jeden przykład zmiany na lepsze. Chrześcijański władca, król Olaf, może posłużyć za kolejny. Oczywiście, w jego zachowaniu nie ma absolutnie nic nowego poza tym, co można było zaobserwować w poprzednim tomie. Po prostu teraz ocena króla przychodzi łatwiej, a jemu samemu szwedzki pisarz poświęca więcej czasu, robiąc z niego jedną z ważniejszych person w książce. I bardzo dobrze, bo główni bohaterowie nadal prezentują się źle. Ulfar i Audun wciąż nie posiadają wyrazistych cech, mogących ich od siebie odróżnić. Rzekłbym, że to kropka w kropkę ta sama osoba, gdyby nie odmienna przeszłość obu mężczyzn. Jednak gdybym miał tylko po scenie stwierdzić, o którego z nich chodzi, strzelałbym w ciemno, tak bardzo są do siebie podobni. Tak więc w skrócie: jest to duet bezbarwnych postaci, które ratuje tylko udział w szeroko zakrojonej intrydze związanej z bogami. Nieźle spisują się jako marionetki w ich rękach (kto by się nie spisywał?), lecz niczego więcej się nie spodziewajcie.
Narracja wciąż pozostawia wiele do życzenia. Trudno upatrywać w opisach fascynującego klimatu Wikingów i – jak już wspominałem przy okazji recenzji poprzedniego tomu – akcja mogłaby się rozgrywać w każdym innym miejscu na świecie, niekoniecznie zaś w mroźnej Skandynawii. Jednak plusem może być to, że dzięki oszczędnemu stylowi szwedzkiego pisarza, przez książkę przedziera się w miarę szybko i gładko. Komfort czytania wzrósł z innego powodu – autor zaczął stosować pewien plan przy pisaniu powieści, poświęcając wątkowi związanemu z danym bohaterem cały rozdział. W poprzednim tomie bywało i tak, że miejsce akcji oraz postacie ulegały zmianie nawet co pół strony, strona i zdecydowanie takie rozdrabnianie nie służyło powieści. W przypadku dialogów zaobserwowałem tylko więcej nieuzasadnionych wulgaryzmów. Generalnie rozmowy nie odznaczają się niczym pozytywnym – gdyby nie można było pozyskać z nich cennych informacji na temat rozwoju wydarzeń, nie budziłyby w czytelniku żadnych emocji.
„I popłynie krew” może zainteresować potencjalnego czytelnika, jeśli nie ma żadnej lepszej książki pod ręką (to musiałaby być naprawdę tragiczna sytuacja, bo nie wyobrażam sobie nieznalezienia wartościowszego tytułu). Problem tkwi w tym, że męczenie się z poprzednim, dużo nudniejszym tomem, nie jest warte zachodu. Niemniej Snorri Kristjansson poprawił swój warsztat i uczynił opowiadaną historię znacznie atrakcyjniejszą. Zachęcam do sprawdzenia powieści, jeśli jesteście po lekturze „Mieczy dobrych ludzi” oraz chcielibyście poznać dalsze losy bohaterów. Pytanie do was – czy dacie Szwedowi drugą szansę (w wypadku, gdy podobnie jak ja byliście rozczarowani jego debiutem)?
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz