Fragment książki

19 minut czytania

Prolog

Na wschód od Stenviku, zachodnia Norwegia,
październik roku Pańskiego 996

Ulfar szedł, a świat wokół niego się zmieniał. Z każdym krokiem kolory przechodziły z zielonych w żółtawe, z żółtawych w czerwone, z czerwonych w brązowe. Natura obumierała. Co dzień rano obserwował, jak to samo blade słońce wznosi się nad coraz bardziej szare drzewa. Był zziębnięty, kiedy się budził, i przemoczony, kiedy spał. Podrywał się, gdy słyszał trzask gałęzi lub trzepot ptasich skrzydeł. Za każdym przemykającym cieniem czaiła się groźba, że z lasu wypadnie na niego oddział ludzi króla Olafa z uniesionymi mieczami. Żebra wciąż bolały potwornie po upadku, ale nie było innego sposobu na wydostanie się ze Stenviku. Ukryli się w stosie trupów pod wałami, przeczekali do zmroku, a potem minęli krwawe strzępy Sigmara na krzyżu i ruszyli w milczeniu na wschód, w gęste lasy Stenviku, między dziesiątkami ciał zarżniętych włóczęgów, po tym jak zagony Olafa przeciągnęły po leśnych ludziach, zabijając każdego, kto stawał im na drodze.

Audun szedł obok niego, niemal się nie odzywając. Jasnowłosy kowal niewiarygodnie szybko odzyskał siły po walce na wałach. Pozostało jedynie rozdarcie w szacie, z tyłu i z przodu, w miejscach, gdzie miecz Haralda przeszył go na wylot.

Tam, na wałach, Audun zginął. Obaj to wiedzieli.

Mimo to szedł obok Ulfara z kamienną twarzą, z potężnym młotem kowalskim uwiązanym do pasa. Żaden nie wspomniał słowem o szalonej kobiecie na statku – pięknej, złej i spokojnej w ostatniej chwili. Czy rzeczywiście rzuciła na nich klątwę? Będą włóczyć się po ziemi przez całą wieczność? Nigdy nie zaznają pokoju w śmierci? Audun nie chciał o tym rozmawiać, jakby słowa mogły przypieczętować ich los, uczynić go rzeczywistością. Jednak na samą myśl o tym Ulfarowi zimne ciarki biegły po plecach.

Pierwszej nocy zapadł w niespokojny, płytki sen. Zbudził się bez tchu, widząc w myślach spadającą Lilię. Audun, który pierwszy trzymał wartę, przemówił do niego. W jakiś sposób domyślał się, że coś jest nie w porządku. Powiedział Ulfarowi, że ona pozostanie już z nim na zawsze, że bez względu na to, jak będzie się starał, nie będzie w stanie ani wyrzucić jej z pamięci, ani ożywić, zatem powinien ją zaakceptować, przyjąć do duszy, a potem wypuścić. Ulfar zastanawiał się, ile osób odwiedziło Auduna w jego snach.

Silny wiatr targał postrzępionym płaszczem Ulfara, nogi wiodły go własnym rytmem, wybierając przejścia po kamieniach, gałęziach drzew i uschniętych liściach. Gdy wyprawili się w drogę, obrali kierunek na wschód, potem na północ, a potem znowu na wschód, przyjmując jeden cel: przede wszystkim znaleźć się jak najdalej od króla Olafa. Uciekali. Uciekali jak zwierzyna z pożaru. Jak tchórze z pola bitwy. Z tyłu gonił ich odór zwłok Stenviku, płonących na gigantycznym stosie króla Olafa. Wśród nich musiało być ciało Geiriego. Ulfar przystanął.

Poszukał słońca na niebie. Spojrzał na północ, potem na południe. Odwrócił głowę w stronę, skąd przyszli.

Audun zatrzymał się. Spojrzał na towarzysza.

– Co?

Ulfar przełknął ślinę i zamrugał.

– Idę do domu – powiedział. – Mam tam coś do zrobienia.

Po tych słowach skierował się na wschód. Kiedy odchodził, czuł na plecach wzrok Auduna.

Rozdział 1

Stenvik, zachodnia Norwegia,
październik roku Pańskiego 996

– Czy przyjmujesz wiarę w Chrystusa, Pana naszego i zbawcę? – warknął wściekle Finn, naprężając przedramiona.

Valgard westchnął.

– On cię nie słyszy, Finnie. Unieś mu głowę.

Masywny wojownik prychnął wzgardliwie, chwycił więźnia pełną garścią za włosy i wyciągnął mu głowę z koryta z wodą. Skrępowany jeniec kasłał i łapał oddech jednocześnie, rzucając się w panice, nie czując powietrza w płucach.

– Przytrzymaj go – polecił Valgard.

Finn chwycił silniej włosy mężczyzny i wepchnął mu kolano w lędźwie. Chudy, blady zielarz ukląkł, pochylił się tak, by jeniec mógł go zobaczyć, i położył mu na piersi ciężką dłoń.

– Nie umierasz – powiedział. – Masz wystarczająco dużo powietrza, żeby oddychać. Oddychaj – dodał, uciskając mu kościstym palcem mostek. – Wdech, wydech… Wdech, wydech… Dobrze.

Człowiek przestał się rzucać i leżał w bezruchu na podłodze. Finn podniósł kolano, którym przyciskał jego plecy, ale nie puścił włosów.

– Mój przyjaciel zadał ci pytanie. Wierzysz?

Mężczyzna splunął i znów zakasłał. Próbował coś powiedzieć, ale z jego ust wydobył się świszczący charkot. Po twarzy Valgarda przemknął lekki uśmiech.

– Zobaczymy, czy uda mi się wszystko tobie wyjaśnić – powiedział. – Król Olaf uczył nas, że jeśli człowiek pragnie przyjąć wiarę, musi być… Jak to było?

– Ochrzczony – dokończył Finn.

– Właśnie. Ochrzczony. To wiąże się z polaniem głowy wodą. Zastanawialiśmy się nad tym i stwierdziliśmy, że im więcej w człowieku pogaństwa, tym więcej trzeba mu wody, więc mamy to… – Valgard wskazał koryto. – I mamy ciebie, i będziemy cię chrzcić, dopóki nie przyjmiesz wiary. Czy wierzysz w Chrystusa Pana?

Spodziewał się, że twardy najeźdźca splunie i wybuchnie złością, jak wielu jego poprzedników – albo pogodzi się z okolicznościami i skłamie, żeby uratować życie. Niektórzy wykazywali w obliczu śmierci odrobinę rozsądku, jednak trzeba przyznać, że takie zachowanie nie należało do szczególnie cenionych wśród pojmanych najeźdźców.

Tymczasem nie nastąpiło ani jedno, ani drugie. Ku swojemu zaskoczeniu Valgard spostrzegł, że wargi mężczyzny drżą. Płakał cicho, starał się coś powiedzieć.

– Zostaw go, sprawdź więzy.

Finn położył więźnia na podłodze i zrobił, co kazał mu Valgard. Dokładnie przyjrzał się pętom na nogach i nadgarstkach, a potem uspokojony skinął głową w stronę medyka.

– Dobrze. Przyniósłbyś nam coś do jedzenia? On nigdzie nie ucieknie, a ty możesz trochę odsapnąć. Finn stanął na nogi, wyraźnie odciążając jedną z nich.

– Będziesz tutaj z nim?

Valgard wstał i położył rękę na ramieniu potężnego żołnierza.

– Uważam, że nie powinniśmy zostawiać go samego. Dam sobie radę. Sprawdziłeś więzy.

Na widok niepewności w oczach wychodzącego porucznika króla Olafa Valgard musiał stłumić cisnący się na usta uśmiech. Wystarczyły niespełna cztery dni od upadku Stenviku, by całkowicie zjednać sobie Finna. Niewątpliwie pomogła w tym mikstura łagodząca bóle, od której wielki żołnierz czuł się już uzależniony. Pomny lekcji wyniesionych z historii Haralda, który popadł w obłęd, Valgard tym razem podawał w ograniczonych dawkach ekstrakt z korzonków gnijącej trawy.

Wciąż czuł w kościach ostatnie dni. Chwile po zdobyciu grodu były pełne napięcia – ku zdumieniu wszystkich król Olaf nie zgodził się, aby wziętych do niewoli najeźdźców potraktować mieczem. Swoją łaską objął też mieszkańców Stenviku, wyjaśniając Valgardowi, że przede wszystkim chce pokazać, jak postąpiłby Biały Chrystus. Valgard uśmiechnął się, kiwnął głową i wrócił do opatrywania ludzi, którzy mieli największe szanse przeżycia – w tym również tego przyniesionego mu biedaka.

Leżący mężczyzna wyglądał na czterdziestolatka, miał rzednące włosy koloru jesiennych pól. Mocne, zrogowaciałe, wioślarskie dłonie i szeroka pierś wskazywały, że większość życia spędził na morzu; szorstka i pobielała od soli cera zdawała się to potwierdzać. Z pewnością zabił wielu ludzi, pomyślał Valgard. Wilk Morza Północnego, niczym tobołek rzucony teraz na podłogę w dawnym domu Haralda, najprawdopodobniej gwałcił, zabijał, dręczył i torturował z armią swoich śmierdzących, zarośniętych braci, tak jak wszyscy najeźdźcy. Podobno służył pod rozkazami niejakiego Thrainna, jednego z najdzielniejszych i najszlachetniejszych wodzów. Jednak większość najdzielniejszych i najszlachetniejszych wodzów, których imiona obiły się Valgardowi o uszy, dzieliła ten sam los – wszyscy nie żyli.

Znowu ukląkł przy pojmanym, wsłuchując się w jego krótki, nierówny oddech.

– Ona mnie… zabije – szepnął związany mężczyzna.

Valgard poczuł lekkie mrowienie w tyle głowy, na moment wstrzymał oddech. To jest to? Starał się zachować spokój.

– Kto? – zapytał.

– Ona jest… ona jest nocą.

Valgard ostrożnie pomógł usiąść spętanemu żeglarzowi. Serce waliło mu jak młotem. Uważnie dobierał słowa.

– Ona była… ze Skargrimem, prawda?

Żeglarz wzdrygnął się i pokiwał głową.

– I ona cię zabije?

Żeglarz znowu przytaknął, a kiedy próbował się rozejrzeć, Valgard powiedział:

– Nikogo tutaj nie ma. Jesteś bezpieczny. Pod wałami Stenviku obozuje pięć tysięcy żołnierzy króla. Nikt nas nie zaatakuje.

To jednak w żadnym stopniu nie rozwiało obaw mężczyzny.

– Ona może zrobić wszystko. Wszyscy jesteśmy poddani jej mocy.

Próbując opanować kolejną falę podekscytowania, Valgard zapytał:

– Kim ona jest? Skąd przychodzi?

– Ona wskrzesiła zmarłego – wymamrotał żeglarz. – Jest piękna...

– Przypłynęła z wami?

– Nie z nami. Ze Skargrimem. Ktoś mi powiedział, że zamordowała Ormara nożem, który on sam trzymał w ręku. Jest magią północy. Znajdzie mnie. Nie mogę. Nie mogę porzucić bogów. Ona mnie znajdzie. – Słowa wypływały z jego ust, a łzy ciekły po policzkach. – Nie mogę – szepnął jeszcze i zamilkł.

Po chwili namysłu Valgard wstał i podszedł do warsztatu. Wrócił z małą skórzaną buteleczką.

– Masz. Wypij. To na gardło. Będzie ci się lepiej oddychało.

Więzień uniósł lekko związane ręce. Valgard zaśmiał się krótko.

– Och, wybacz. Zupełnie nie myślę. Proszę.

Pochylił się, dotknął dzióbkiem warg więźnia i wolno, ostrożnie przechylił buteleczkę.

– Pij pomału.

Żeglarz chciwie pił małymi łyczkami i wciągnął głośno powietrze, gdy Valgard odjął mu buteleczkę od ust.

– Dziękuję… – szepnął, zapadając w sen.

– Nie ma za co. To ja dziękuję – odpowiedział Valgard.

Patrzył na śpiącego i obserwował jego słabnący oddech. Gdy stał się płytszy i cięższy, powieki żeglarza zaczęły trzepotać. Przerwa między kolejnymi oddechami stawała się coraz dłuższa. W końcu mężczyzna znieruchomiał.

Wypuszczając wolno powietrze z płuc, Valgard sięgnął pamięcią do dnia, w którym po raz pierwszy zobaczył śmierć człowieka. Miał wtedy niewiele ponad jedenaście lat. To była kobieta, stara kobieta; irytował go jej suchy, niesłabnący kaszel. Spała niespokojnie w chacie, w której Sven objaśniał mu działanie ziół i uczył go sztuki uzdrawiania. W końcu zbudziła się, zaczęła wykrzykiwać imię męża, przestraszona i zdezorientowana. Potem nagle ucichła. Valgard widział, jak kobieta powoli opada na siennik, a życie… po prostu z niej uchodzi. Wyszedł z chaty i zwymiotował. Wówczas każda rzecz mogła nim wstrząsnąć – słaby, chorowity, chuderlawy chłopiec.

Od tamtego czasu minęło siedemnaście lat, a Valgard widział niejedną śmierć. Jak narodziny pociągała za sobą krew, kleiste wydzieliny i krzyk. Jak narodziny ważniejsza była dla ludzi, którym się przytrafia, niż dla reszty świata. Cykl, który będzie trwał, będzie się powtarzał w nieskończoność.

Tak w każdym razie sądził.

Jeszcze raz przypomniał sobie ostatnie wydarzenia. Gdy armia króla Olafa wkroczyła do Stenviku, Valgard postanowił ocaleć za wszelką cenę, ale nie potrafił oderwać oczu od Haralda, kiedy ten stanął na wałach i zaczął wrzeszczeć, trzymając w ramionach wyrywającą się i wierzgającą żonę, Lilię. Ze zgrozą patrzył, jak Harald ciska gromy na przywódców Stenviku, jak drwi z króla Olafa, a wreszcie kawałkiem wyszczerbionego, drewnianego sztyletu rozrywa Lilii gardło, poświęcając ją starym bogom, i zrzuca ją bezwładną z wałów niczym worek zboża. Valgard chciał się odwrócić, gdy zobaczył, jak schodami wbiega na wały Ulfar i rzuca się z rykiem na potężnego kapitana, by natychmiast dać się odrzucić jego jednym ciosem. Ulfar zatoczył się daleko, a do walki z kapitanem stanął Audun, który dopadłszy wroga, sam nadział się na jego miecz.

Valgard widział, jak Audun umiera w ramionach Ulfara, gdy Harald dogorywał obok nich. Mimo prześmiewczych kpin najeźdźców wiedział, jak wygląda śmierć. Doskonale widział, jak z szerokich pleców kowala wynurza się czubek miecza. Widział, jak wiotczeją mu mięśnie i uchodzi z niego życie, tak jak wcześniej uszło z niezliczonych innych ludzi.

Ale chwilę później dostrzegł na wałach drobny, ledwie zauważalny ruch. To Audun się poruszył. Szok na twarzy Ulfara dopowiedział resztę.

Valgard patrzył jeszcze, jak Ulfar skacze przez mur i zsuwa się z wałów na drugą stronę, ciągnąc za sobą Auduna – właśnie wtedy odezwał się w nim instynkt przetrwania, oderwał go z miejsca i przegnał spod wałów. Paniczny strach zapędził go do chaty, gdzie niemal w ostatniej chwili odnalazł stary, obtłuczony krzyż, kupiony potajemnie od jakiegoś wędrownego kupca, gdy dochodziły ich słuchy o rosnącej sile króla Olafa. Rzucił się szybko na kolana i zaczął odmawiać po łacinie modlitwę, a dosłownie parę oddechów później do chaty wpadli królewscy żołnierze.

Od tamtej chwili robi wszystko, by jak najlepiej zadowolić nowego pana, ale nie potrafił zapomnieć o tym, co widział na wałach. Audun wywiódł w pole śmierć. Niewątpliwie musiało to mieć coś wspólnego z ludźmi atakującymi gród. Albo z nimi, albo z Ulfarem.

Postanowiwszy zdobyć dokładniejsze informacje, Valgard zgłosił się na ochotnika do pomocy Finnowi przy chrzczeniu pojmanych najeźdźców z północy, ale większość albo topiła się w korycie, albo Finn skręcał im kark, gdy odmawiali nawrócenia. Tylko garstka przeszła na stronę króla Olafa, tym jednak Valgard nie ufał. Była to pierwsza wiarygodna informacja, jaką udało mu się zdobyć na temat tajemnicy okrętu Skargrima; krążyły wprawdzie pogłoski o jakiejś drobnej kobiecie na jego pokładzie, która miała magiczną władzę nad sztyletami, ale Valgard, który spędził całe życie wśród najeźdźców, a ostatnio wiele czasu obok Haralda, kładł takie opowieści między bajki. Słyszał różne historie, kiedy Audun zabił Egilla Jotuna, ale wszystkie historie z pola walki należało brać z przymrużeniem oka. Zresztą na stosie całopalnym nie było zwłok żadnej kobiety.

Oczywiście poza ciałem Lilii.

Teraz wydaje się, że rzeczy nareszcie zaczęły się toczyć po jego myśli. W słowach tego nieszczęsnego żeglarza wyczuwał prawdę. Człowiek był śmiertelnie przerażony. Valgard zawsze pozostawał sceptyczny wobec opowieści z północy, które zdawały się opierać na magii czy koneksjach z bogami. Teraz będzie miał okazję sprawdzić, czy jest w nich choć ziarno prawdy. Pragnął tego. Musiał wybrać się na północ. Ale jak?

– Wzywają cię. – Głos Finna wyrwał go z zamyślenia. Potężny żołnierz potrafił się poruszać bezszelestnie. – Do długiego domu.

– Dlaczego? Co się stało? – zapytał Valgard.

– Jarl Haakon przesłał odpowiedź, jak sądzę – powiedział Finn.

Jego twarz zdradzała, że nie mówi wszystkiego.

Valgard podniósł brwi.

– Naprawdę? Cóż. Chodźmy zatem.

Finn nie spytał o leżące na podłodze ciało.


Gdy weszli do długiego domu, Jorn siedział już po prawej ręce króla. Valgard usłyszał bardzo ciche, szydercze prychnięcie Finna. Wnętrze długiego domu nie biło takim blaskiem jak w czasach Sigurda. Z głównej ściany znikły trofea wojenne, miecze, topory i tarcze. W ich miejscu wisiał duży krzyż, który król Olaf kazał odlać ze zdobytej broni, aby zaznaczyć, że wiara może przezwyciężyć wojnę. Padały na niego promyki słońca, łamiąc się na nierównościach. Valgardowi mimowolnie przyszła do głowy myśl, że wystarczyłaby garść najeźdźców Haralda, żeby elementy krzyża na powrót przekuć w narzędzia bólu i śmierci.

Król dostrzegł ich i gestem zaprosił do podwyższenia. Po drodze minęli chłopa, co najmniej sześćdziesięcioletniego, ubranego w umazane błotem łachy i trzymającego w ręku ciężką sakwę. Drżał z zimna, po jego bokach stali dwaj strażnicy. Król nie interesował się nim, jego uwagę przykuwała sakwa.

– Siadaj, Finnie – rozkazał król, wskazując miejsce po lewej stronie.

Valgard usiadł na ławie pod ścianą. Król skinął lekko głową, zauważając jego obecność, a potem zwrócił się do starego chłopa:

– Przynosisz zatem wiadomość od Haakona.

– T-tak – zająknął się chłop.

– W częściach?

– Tak powiedzieli mi najeźdźcy.

Stary chłop mówił drżącym głosem i ani na moment nie odważył się spojrzeć królowi Olafowi w oczy. Valgard przyznał w duchu, że zapewne był to niegłupi pomysł.

– Powiadasz więc, że z północy nadeszli najeźdźcy i wręczyli ci sakwę? – odezwał się Jorn.

Samozwańczy książę Dalarny, siedzący po prawej ręce króla, zdawał się dobrze bawić. Dość szczęśliwe trafienie strzałą w jednego z wodzów wikingów, Thrainna, podczas ostatniego, jak się okazało, starcia z mieszkańcami Stenviku, przyniosło mu rozgłos i autorytet wśród ludzi. Nieudana walka z Sigurdem nie zdołała zepsuć tej opinii w takim stopniu, w jakim spodziewał się Valgard. Jorn, zawsze dobrze ubrany, zawsze zadbany, czuł się po królewskiej prawicy jak ryba w wodzie. Stanowczo naciskał na chłopa:

– Dlaczego nie powiedziałeś im, aby sami przynieśli wiadomość?

– Grozili, panie – wykrztusił stary człowiek. – Powiedzieli, że albo zaniosę to do… króla… albo nadzieją mnie na pal.

– Dobrze już – przerwał Olaf. – Co masz w sakwie?

Chłop zadrżał, przełknął dwa razy ślinę i wziął głęboki oddech. Potem chwycił dolne narożniki sakwy i wyrzucił jej zawartość.

Na podłogę spadły głucho dwa zawiniątka.

– O, do diab… – szepnął Finn, ale w porę ugryzł się w język.

Jorn wpatrywał się tępo w zawiniątka.

– Czy to… należy do niego?

Lewa ręka i prawa stopa królewskiego posłańca zostały odrąbane. Chłop potrząsnął sakwą, wypadły z niej dwa dalsze zawiniątka i poturlały się po podłodze.

– Powiedzieli… Ci ludzie powiedzieli, że jarl Haakon mówi, że możesz, panie, przybyć do Trondheim i odebrać resztę, kiedy tylko zechcesz.

Valgard, podobnie jak Jorn i Finn, wstrzymał oddech. Pełną napięcia ciszę przerwało uderzenie o poręcz wysokiego krzesła królewskiej pięści osłoniętej rękawem kolczugi.

– Dlaczego nie chce mnie posłuchać? – rzucił król Olaf. – Przynoszę pokój. Przynoszę dostatek. Przynoszę lepsze życie jemu i jego śmierdzącemu stadu wynędzniałych owiec!

– Możnowładcy północy nigdy nie słynęli z dbałości o swój inwentarz, mój królu – zauważył Jorn. – Jarl Haakon zawsze był bezwzględnym panem. Nie sądzę, aby spodobał mu się pomysł zostania poddanym. – Po krótkiej pauzie dodał: – Szkoda, że nie rozumie, co jest najlepsze dla niego i jego ludu. Latem pokażemy mu, kto tutaj rządzi. Może nawet na wiosnę. Zanim jeszcze będzie się nas spodziewał.

– Już ja się postaram, żeby zrozumiał – warknął król Olaf. – Nie mogę spokojnie rządzić krajem i czekać, aż jarl zgromadzi większe wojska.

Valgard poczuł falę gorąca na twarzy, serce mu nagle zabiło. Oto nadarza się okazja. Teraz albo nigdy. Chrząknął.

– Po cóż czekać wiosny, królu?

Nogi się pod nim ugięły, gdy król Olaf skierował wzrok jego stronę. W królewskich oczach płonął gniew.

– Co masz na myśli?

– Haakon to okrutny dzikus. Wszyscy to wiemy. Na północy włada dłużej, niż sięga moja pamięć, a w zgodnej opinii jest silnym wodzem.

Jorn zmarszczył brwi.

– Po co nam o tym przypominasz? Wiemy o tym…

– Gdzie jest jednak twoje miejsce, Wasza Wysokość, w świecie jarla Haakona? Kim ty dla niego jesteś? – ciągnął Valgard, patrząc na króla i ignorując surowe spojrzenie Jorna. – Nuworyszem? Jednym z wielu rywali? Kimś, kogo należy zgnieść? Czy też kimś, kogo należy się bać?

– Idzie za mną ponad pięć tysięcy wojów. I słowo Boże – odparł król Olaf.

– Jak sądzisz więc, dlaczego postanowił poćwiartować twojego posłańca? – zapytał Valgard.

W długim domu zapadła niezręczna cisza.

– Wiedziałeś, królu, że jarl nie ustąpi. On z pewnością o tym wie. Wie również, że nastała jesień, nadciąga zima, więc ryzykuje. Zabijając posłańca, postanowił zademonstrować ci swoją nieustępliwość, wyszydzić cię, ale zarazem zlikwidować jedynego człowieka, który mógłby ci powiedzieć, jakie naprawdę są jego siły. Podczas gdy ty będziesz się tutaj zadręczał, panie, on zgromadzi armię. Niebawem wszędzie rozejdzie się wieść, że stawia ci opór, a gdy minie zima, jego śmierdzące stado owiec może osiągnąć zbyt znaczące rozmiary.

Król Olaf patrzył przenikliwie na Valgarda.

– Zatem?

– Przyjmij jego wyzwanie. Ale przyjmij je teraz.

Jorn niemal zerwał się z krzesła.

– Co za głupota! Nigdy nie moglibyśmy…

– Milczeć. – Spokojny głos króla uciął słowa Jorna. – Słuchaj. Powinieneś więcej słuchać, Jorn.

Książę Dalarny zapadł się bez słowa w krześle, a król Olaf czekał dłuższą chwilę w milczeniu. Kiedy znowu się odezwał, w jego głosie słychać było zaciekawienie.

– Ruszyć jesienią na północ, powiadasz. – Słowa te kierował do Valgarda, ale spoglądał w niebo. – Zastanowię się nad tym… Teraz zostaw nas samych.

Valgard ruszył za Finnem w stronę wyjścia. Zauważył, jaką minę miał Jorn, kiedy odchodzili.


– A p-p-potem? – pytał Runar.

– Po prostu siedział. Nie powiedział ani słowa. Wreszcie wstał, podszedł do stolika modlitewnego z Biblią, ukląkł i zaczął coś mamrotać. Raz po raz spoglądał w sufit. Po jakimś czasie wyszedłem. Nie sądzę, aby to zauważył. – Jorn skończył opowiadać, strugając kij.

– T-to nie wygląda dobrze – stwierdził Runar.

Krążył po chacie, w której zmuszeni byli razem zamieszkać. W Stenviku i pod wałami tłoczyło się z górą pięć tysięcy ludzi, z każdym dniem coraz głodniejszych, coraz bardziej niespokojnych.

– Ale m-musimy to p-przemyśleć. Mogą się otworzyć możliwości.

Ktoś ich pozdrowił głośno z zewnątrz, przechodząc obok chaty, nie doczekał się jednak odpowiedzi.

– Ale kiedy? Kiedy wreszcie coś zrobimy? Cokolwiek? – Nóż wbił się głęboko w kij, rozsiewając wióry na rosnący u stóp Jorna stos. – Robi mi się już niedobrze od udawania potulnej myszki. Zatrucie żywności nic nie dało, a…

– N-n-nieprawda – wyjąkał Runar. – Zatrucie żywności p-p-przyniosło efekt. Mają m-mniej j-jedzenia… – Runar wziął głębszy wdech, żeby łatwiej wypowiedzieć słowa. – Nikt nas nie p-podejrzewa – dodał z uśmiechem. – R-ruszymy, gdy p-przyjdzie pora. Będziesz to wiedział, b-będziesz wiedział…

– To brzmi mało bohatersko – stwierdził Jorn. – Nic nie robię. Moi ludzie widzą, że nic nie robię.

– Ale t-t-to d-d-dobrze. Bo teraz k-król Olaf popełnia b-błąd, a w każdym razie myśli o tym.

Jorn westchnął ciężko i wstał. Chata, którą im przydzielono, była drewniana, solidnie zrobiona, ale prosta i biedna, z paroma zaledwie trofeami zawieszonymi na ścianie. Pozbyli się sukien i dziwnej kolekcji skórzanych buteleczek. Pod łóżkiem znaleźli kufer, a w nim niezwykły zbiór ostrzy, toporków i groźnie wyglądające groty włóczni – narzędzia zabijania. Te sobie zatrzymali.

– Zapomniałeś, że również dla nas jest mniej żywności – burknął Jorn.

Runar wzruszył ramionami.

– To nie problem. I tak z-z-zaczynasz tyć. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Teraz w-wystarczy nam cz-czekać, aż król podejmie d-decyzję, jak dalej p-p-postąpić.

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Kto tam? – zapytał Jorn.

– Król żąda waszej obecności – odezwał się piskliwy, chłopięcy głos. – Na wałach. Natychmiast. Obaj.

Runar znowu się uśmiechnął. Mrugnął do Jorna i ruszył w stronę drzwi.


Król Olaf stał nad północną bramą, patrząc poza wały. Przed nim rozpościerał się las Stenviku, ściana czerwieni, żółcieni i rudawego brązu, z rzadka muskana smużką zieloności.

– Radziłem się w naszej sprawie. Wyślemy poselstwo do jarla Haakona.

– Poselstwo, panie? – zapytał zaskoczony Jorn. – Ależ posłów Haakon…

Król Olaf odwrócił się i spojrzał im w oczy. Uśmiechnął się.

– Jornie, jesteś wiernym sługą i Chrystus pochwala twoje uczynki. Jednak mówisz zbyt wiele, a odzywasz się zbyt szybko. Mówiłem, żebyś więcej słuchał. Wyprawiamy się na północ na rozmowy z jarlem. Nasze poselstwo będzie liczyć trzy tysiące ludzi.

Jorn wziął głęboki oddech, odzyskując wewnętrzną równowagę i rozważając usłyszaną wiadomość.

– Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość. Kogo zabierasz, panie, a kogo zostawiasz w grodzie?

– Obaj pojedziecie ze mną. W Stenviku pozostanie Finn, będzie dowodził w moim imieniu.

Król odwrócił głowę i Jorn rzucił szybkie spojrzenie na Runara; zobaczył uśmiech i mrugnięcie okiem.

– Dobrze, panie – powiedział Jorn. – Jakich ludzi chcesz zabrać?

– Chcę co najmniej ośmiuset łuczników, ośmiuset pieszych z pikami i tyle doświadczonych koni, ile tylko zdołamy ze sobą zabrać. Co do reszty daję ci wolną rękę. Masz głowę do takich spraw.

– Dziękuję, Wasza Wysokość – odparł Jorn.

– To wszystko.

– Tak. Dziękuję.

Runar szedł już w stronę schodów.

Kiedy zeszli z wałów, Runar odwrócił się do Jorna. Jego oczy iskrzyły radośnie.

– M-m-musimy p-porozmawiać… – wyjąkał.

Jorn spokojnie skinął ręką w stronę chaty.

Kiedy weszli do środka, Runar zaczął chodzić od ściany do ściany.

– Doskonale! Doskonale! – wykrzyknął. – Już teraz masz po swojej stronie ludzi z Dalarny. R-r-rozmawiałem z kilkoma chłopakami z południowego wschodu. Niektórych da się przeciągnąć… Skeggi, B-b-botolf i jego brat Ingimar mogą się przyłączyć, a to już, jak sądzę, czterysta głów. Ważne, żeby z-z-znaleźli się na właściwych okrętach. Weź k-króla Olafa na nasz pokład, z nami trzydziestu ludzi, okręt się zagubi, a nasz miłościwy król spotka się wreszcie ze swym s-s-stwórcą. – Runar uśmiechnął się od ucha do ucha.

Jorn zmarszczył brwi.

– Mów pół tonu ciszej. Nie podoba mi się to. Wcale mi się nie podoba. To wydaje się potwornie głupie, a król Olaf do głupich nie należy.

– Nawet m-mądrzy popełniają błędy – odparł Runar, wciąż się uśmiechając. – Czasami widzą b-błąd dopiero wtedy, gdy jest już za późno.


Valgard drżał z zimna, wciskając się mocniej w krzesło. Można było odnieść wrażenie, że w długim domu króla Olafa nigdy nie będzie ciepło. Gdy przybiegł chłopiec z wezwaniem do króla, zajmowali się właśnie nawracaniem na nową wiarę kolejnego najeźdźcy. Mężczyzna nie chciał… współpracować. Cóż, jeszcze jedna biedna dusza, której nie będzie dane połączyć się w niebie z Chrystusem. Valgardowi przyszło na myśl, że jeśli dalej tak pójdzie, to po drugiej stronie będą piekielnie mocne hufce wojenne.

Król Olaf skinął, aby się zbliżyli.

– Zasięgnąłem porad mocy niebieskich. Miałeś wczoraj słuszność, Valgardzie. Powinniśmy uderzyć, i uderzymy teraz. Czekanie nie jest dobrym rozwiązaniem. Wyprawimy się na północ z trzema tysiącami ludzi. Finnie, ty zostaniesz w Stenviku i będziesz w moim imieniu sprawował władzę w grodzie. Również ty zostaniesz, Valgardzie, by negocjować z mieszkańcami Stenviku. Jesteś jednym z nich. Będą ci ufać.

Valgard musiał się mocno starać, żeby jego twarz nie zdradziła oznak panicznego strachu. Po wczorajszym spotkaniu z królem nie potrafił od razu wrócić do chaty. Włóczył się po ścieżkach, którymi nie chodził od czasu bitwy, dając odpocząć myślom, wsłuchując się w dźwięki miasta, w głosy płynące z domów. Niemal czuł ten smak: w wyobraźni wyprawiał się już na północ, na poszukiwania źródła magii. Na poszukiwanie władzy. Teraz w jednej chwili mu to zabrano. Musiał jak najszybciej coś wymyślić.

– Tak, hm, Wasza Wysokość, nie wiem, czy rzeczywiście mi ufają. Nigdy mi nie wybaczą, że zdradziłem starych bogów.

– Boisz się? – W głosie króla zabrzmiało lekkie zaciekawienie.

– Nie jestem wojownikiem – odparł Valgard. – Mieszkałem w tym mieście całe życie, znosiłem obelgi mieszkańców, nienawidzili mnie, ponieważ nie umiem walczyć, gardzili mną, ponieważ znam się na rzeczach, o których oni nie mają pojęcia, a teraz boją się mnie, ponieważ wierzę w jedynego prawdziwego Boga. Nie wątpię, panie, że jeśli mnie wśród nich zostawisz, szybko znajdzie się ktoś, kto zechce dać mi nauczkę.

– Zostanie z tobą Finn, jako mój głos. Wiele czasu spędziłem wśród dzikusów, ale z Finnem u boku nie spotkało mnie nic złego. Będziesz pełnił rolę jego doradcy. Finn będzie wodzem Stenviku.

Valgard zakaszlał, przełknął ślinę i jeszcze raz zakaszlał.

– Jeśli… jeśli taka jest twoja wola, Wasza Wysokość…

– Taka jest moja wola. Ufam ci, Finnie, a Valgard dopilnuje, aby wpływy Svena i Sigurda nie mieszały ludziom w głowach. Teraz idźcie. Jest dużo do zrobienia.

Bardzo dużo – pomyślał Valgard, odchodząc. – Jest bardzo dużo do zrobienia.


– Czego chcesz?

Strażnik pełniący wartę przed chatą Svena i Sigurda był wielki, brzydki i gotowy na wszystko. Valgard od razu pomyślał, że postawiono go tutaj właśnie dlatego, że trudno go usunąć z drogi. Na grubej, czerwonej szyi osiłka wisiał na rzemyku duży, ręcznie strugany krucyfiks.

Valgard uczynił znak krzyża i skłonił głowę.

– Chwała Bogu naszemu, amen. – W odpowiedzi strażnik wymamrotał coś niezrozumiałego. – Przyszedłem sprawdzić stan zdrowia naszych… gości. – Strażnik wciąż się nie ruszał. – Jeśli któryś z nich zapadnie na zdrowiu, król Olaf będzie wyjątkowo zagniewany.

Strażnik zrobił drobny krok w lewo.

– Dziękuję – powiedział Valgard.

Strażnik nie odpowiedział. Ignorował go zupełnie, patrząc cały czas przed siebie. Drzwi do chaty były wzmocnione. Ryglująca je sztaba zdawała się ważyć co najmniej połowę tego, ile ważył Valgard. Po długim mocowaniu się z nią zdołał dźwignąć ją ledwie tyle, że spadła z hukiem na ziemię. Strażnik rzucił mu pogardliwe spojrzenie, ale nie kiwnął nawet palcem. Dusząc w gardle stek przekleństw, Valgard posłał strażnikowi głupi uśmiech i otworzył drzwi najszerzej, jak się dało.

Wnętrze było ciemne i zakurzone. Sigurd siedział przy przeciwległej ścianie; Sven zaczął się zbierać na nogi. Pozwolono mu zachować mieszek z ziołami, by mógł leczyć swoje rany, ale bez miecza wyglądał jak nagi człowiek. Valgard postąpił krok w stronę swojego przybranego ojca i pomógł mu wstać. Spojrzał w stronę Sigurda; Sven potrząsnął głową.

– Staram się, jak mogę – szepnął pod nosem Valgard. – Jednak trudno o rozumną rozmowę z królem. Zachowuje się, jakby postradał zmysły. Jezus to, Jezus tamto…

– Mógłbyś zdobyć dla nas jakąś broń? Z chęcią…

Valgard chwycił starego człowieka za rękę z siłą, jakiej nie spodziewał się posiadać.

– Nie – syknął. Wyraz zaskoczenia na twarzy Svena przyniósł mu satysfakcję. – Nie uda się wam. W grodzie jest pięć tysięcy zbrojnych.

– Nie takie rzeczy się udawały.

Valgard zwolnił uścisk.

– Wiem, ojcze. Znam te historie. Jednak w tej chwili najcenniejsza jest cierpliwość. Trzeba zobaczyć, co będzie się działo. Daj mi kilka dni. Rozmawiałem z ludźmi. Stoją za tobą murem. Musimy tylko znaleźć odpowiedni moment. – Zerknął w stronę wejścia i stojącego przed chatą strażnika. – Nie powinienem ci tego dawać. Król Olaf chce mieć kontrolę nad waszym jedzeniem, abyście nie wrócili do pełni sił. – Valgard zanurzył dłoń w fałdach tuniki, wydobył skórzaną buteleczkę i podał ją Svenowi. – To dla was obu.

– Dziękuję, synu.

Trudno było rozszyfrować wyraz jego twarzy.

– Proszę, ojcze – odpowiedział Valgard; głos uwiązł mu w gardle. – Muszę iść. Mam coś do zrobienia. Król nie lubi zbyt długo czekać.

Sven zerknął na Sigurda i po raz pierwszy, odkąd przekroczył próg chaty, Valgard dojrzał w jego starych szelmowskich oczach błysk.

– Tego nie musisz mi mówić, synu.

Valgard uśmiechał się, dopóki nie odwrócił się do wyjścia. Strażnik czekał na zewnątrz, trzymając w rękach ciężką sztabę.


Król Olaf usiadł na wysokim krześle, ale po chwili znowu wstał. Nie mógł znaleźć sobie wygodnego miejsca, więc zaczął się przechadzać po długim domu, dotykając zawieszonego u szyi srebrnego krzyża.

– Ile mamy okrętów?

– Sześćdziesiąt – odpowiedział Jorn. – Sześćdziesiąt gotowych do wyjścia w morze, potrzeba tylko niewielkich napraw.

– Sześćdziesiąt. Ile wioseł?

– W większości dwadzieścia. W największych trzydzieści sześć.

– Zdecydowałeś już, kogo zabieramy?

– Sporządziliśmy listę, Wasza Wysokość – odpowiedział Jorn, wskazując Runara.

– Dobrze – powiedział król. – Jak wyglądają zapasy ziarna?

Runar spojrzał na drewnianą tabliczkę z naciętymi karbami.

– M-mamy t-trzydzieści worków ziarna, czterdzieści sz-sztuk owiec, po uwędzeniu… To, co Sigurd kazał w-wyrżnąć, w większości udało się z-zaprawić i uratować. Zioła na zupy, sześćdziesiąt worków rzepy…

– Weźcie, co trzeba – przerwał król Olaf. – Dowodzisz swej przydatności, Runarze. Jestem pewien, że podsuwasz Jornowi wiele pomysłów. Jutro rano rozpoczynamy przygotowania. Wyruszamy, gdy tylko będziemy gotowi.

– Dz-dziękuję, Wasza W-w-wy…

Machnięcie dłonią przerwało wypowiedź Runara.

– Dość. Idźcie. Róbcie swoje. Nie mam więcej czasu.

Jorn i Runar wstali bez słowa i wyszli z długiego domu. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, król Olaf podszedł do prowizorycznego ołtarza i ukląkł.

– Ojcze – wyszeptał. – Ojcze, powiedz, czy słusznie postępuję. Narażam życie setek ludzi, wojów z północy, którzy nauczyli się czcić Ciebie i Jezusa Chrystusa. Daj mi znak, że doceniasz czyny wiernego sługi.

W długim domu zapadła długa, niezmącona niczym cisza. Jesienny dzień miał się ku końcowi, światło późnego popołudnia ustępowało szarej zorzy wieczoru. Uchyliły się drzwi do długiego domu. Do środka wsunął się Finn, tuż za nim Valgard. Stali dłuższą chwilę. W końcu Finn chrząknął.

Król Olaf wstał bez słowa, podszedł do podwyższenia i dał znak, aby się zbliżyli.

– Dobrze, że jesteś, Finnie. Musimy porozmawiać o twoich rządach w Stenviku. – Uśmiechnął się. – Nie ma powodu do obaw, mój przyjacielu. Wszystko się uda. Valgard zostanie twoim doradcą. Będzie pilnował, abyś nie nadepnął nikomu na odcisk.

Valgard chrząknął.

– Jeśli można, Wasza Wysokość. O jednej rzeczy muszę koniecznie wspomnieć. To bardzo istotne. Uważam, że powinieneś się mieć na baczności, panie…

Nagle do długiego domu wpadł jeden ze strażników króla Olafa.

– Królu! Królu!

– Gdzie twoje pozdrowienie! – ofuknął go Finn. – Czego chcesz?

– Chodzi o… chodzi o Svena i Sigurda! Strażnik powiedział, że mam natychmiast powiadomić króla!

– Co z nimi? – zapytał król Olaf.

– Obaj nie oddychają!

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...