Powiem szczerze, że jestem coraz bardziej zaabsorbowany nowościami książkowymi, które osadzone są w klimatach wikińskich. Zaczęło się dość niewinnie – od świetnego serialu „Vikings”. Tamtejsza atmosfera, przedstawienie obrzędów i zwyczajów oraz kompletna nieprzewidywalność wojowników ujęły mnie w sposób absolutny. Z uwagą wypatrując więc kolejnych tytułów, trafiłem na „Miecze dobrych ludzi”. Tu nie dość, że mamy wikingów, to jeszcze powieść została napisana przez ich potomka, szwedzkiego autora, Snorriego Kristjanssona. Książka zapowiadała się całkiem nieźle i miałem wszelkie powody, aby sądzić, iż intrygujący opis nie będzie zwodniczym posunięciem pisarza na miarę oszustw Lokiego.
Ciężko wskazać głównego bohatera „Mieczy dobrych ludzi”. Debiutanckie dzieło Szweda jest zbyt wielowątkowe, żeby określić jedną wiodącą postać. Aczkolwiek jeśli już miałbym wybrać którąś z nich, byłby to Ulfar. Dlaczego? Specjalnie czy też nie, autor nadał mu cechy porządnego człowieka, można by rzec, prawdziwego herosa. Młodzieniec jest szlachetny, odważny i przede wszystkim potrafi walczyć niewiele gorzej niż Conan Howarda. Łepetyną również umie ruszyć, więc dość często wpada na znakomite pomysły, na które jego przeciwnicy powinni uważać. Mało? Ulfar jest także przystojny i w gadce wyśmienity, dlatego żadna kobieta mu się nie oprze. Uwaga, zaskoczenie: zakochuje się jednak w pięknej niewieście więzionej przez okrutnego i brutalnego wojownika. O, tak. Opad szczęki, wytrzeszcz oczu, spadnięcie z krzesła i ogólny szok – no nie? Znowu ktoś kombinuje po raz pięćset ósmy z tym samym schematem klasycznego fantasy. Do tego w wikińskiej powieści. Mam wrażenie, że Kristjansson zupełnie nie rozumie jej istoty.
Doprawdy nie potrafię nie załamywać rąk nad beznadziejnością trzymanego w rękach dzieła. Autor sprzedaje klasyczne fantasy pod płaszczykiem wikińskiej książki! Żeby to jeszcze robił dobrze! Jak już pewnie zauważyliście, Ulfar nie należy do najbardziej oryginalnych osobistości w literaturze. Niestety wymienione przeze mnie cechy zakrawają na równie wielką kpinę jak cała powieść. Pisarz nieudolnie próbuje sprzedać bohaterów jako inteligentnych, walecznych – dopiszcie sobie, co tylko chcecie. Ale prawda przedstawia się zgoła inaczej: każdy w „Mieczach dobrych ludzi” jest zaledwie imieniem na kartce. Podobnie ma się sprawa z Ulfarem. Faceta wykreowano na inteligentnego wikinga o dobrym sercu, lecz ciężko przyjąć ten fakt do wiadomości, skoro zarówno w czynach, jak i dialogach tego dobrze nie okazuje. To kukiełka, której Kristjansson mówi, co ma robić. A ona posłusznie to robi. W książce znajdziemy również spiskowca mającego zapewnić czytelnikom solidną dawkę intryg. Sytuacja się powtarza – postać nie zachowuje się jak spiskowiec i nie przypomina go, mimo usilnych starań autora. Coś takiego nie powinno występować. Czytający musi wierzyć w słowa narratora, a nie zastanawiać się nad tym, czy to wszystko nie jest zbyt naciągane i zwodnicze.
„Miecze dobrych ludzi” zostały napisane źle. Może pisarz miał dobre intencje uznając, że zdynamizuje akcję dzięki szybkim zmianom miejsc wydarzeń oraz bohaterów. I muszę przyznać, że owszem, książkę czyta się całkiem łatwo i sprawnie, ale negatywne efekty decyzji okazały się zbyt wielkie, aby uznać ją za właściwą. Sprawa wygląda następująco: Szwed prowadzi na przemian kilka wątków w różnych lokacjach. Kładą one podwaliny pod końcową bitwę. Z jednej strony obserwujemy szykujących się do ataku wikingów wciąż wierzących w starych bogów: Thora, Lokiego, Odyna czy Freję. Zamierzają oni najechać miasto Stenvik sprzymierzone z chrześcijańskim królem Olafem. To on stanowi drugą perspektywę, z którą również się zapoznajemy. Obie armie pozostawiają na swojej drodze zniszczenia, mające udowodnić niezdecydowanym, że to ich wiara jest właściwa. Autor swoją uwagę poświęca także bardziej pobocznym postaciom, więc w sumie są to zadatki na interesującą fabułę.
Tylko że sposób opowiadania prezentuje się tragicznie. Miejsca akcji oraz postacie są zmieniane co pół strony – strona. No, czasem więcej. Kristjansson nie zagłębia się w szczegóły (bo po co?), a jedynie przedstawia jedną scenę z danego wątku, przechodząc zaraz do kolejnej z drugiego. O ile w serialach taki zabieg jest uzasadniony, to w książce zdecydowanie nie. Można odnieść wrażenie, że czyta się jakieś streszczenie, nie zaś porządną powieść. Sytuację jeszcze pogarsza oszczędny i potoczny styl. Uczucia bohaterów prezentowane są oschle, więc trudno z nimi sympatyzować lub ich nienawidzić. Identycznie wygląda to w przypadku świata przedstawionego. Zero klimatu, wszystko jest sztywne i do granic możliwości zwięzłe. Nawet wikińska atmosfera nie ratuje „Mieczy dobrych ludzi” – ponieważ jej nie ma. Wydarzenia równie dobrze mogłyby się dziać w każdym innym miejscu na świecie, niekoniecznie w Skandynawii. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby postacie okazały się ogolonymi rycerzami.
Co to powoduje? Całkowite pominięcie wikińskiego charakteru. Nie widać go w bohaterach, opisach przyrody, a już tym bardziej w konstrukcji świata. Autor nie zagłębia się w – przecież bardzo interesujące – stare wierzenia ludu, ich obyczaje czy obrzędy. Tego po prostu nie ma. Mogę tylko stwierdzić, że co jak co, ale po potomku wikingów spodziewałem się większej (a raczej jakiejkolwiek) dawki informacji na te tematy. Albo przynajmniej sięgnięcia po odpowiednie książki, z których mógłby czerpać swoją wiedzę i dobrze ją wykorzystać. Biblioteka gryzie? Nie sądzę. Jakby tego było mało, końcowa bitwa też nie budzi we mnie pozytywnych emocji. Kristjansson to nie Joe Abercrombie potrafiący krwawo i wciągająco opisywać potyczki z jednoczesnym utrzymaniem wiarygodności oraz niefaworyzowaniem jednej ze stron konfliktu. Tutaj widać, komu Szwed sprzyja, robiąc tym samym z mającej przewagę opozycji idiotów. Tak, ja tej opozycji właśnie kibicowałem, co tylko powoduje wzrost mojej frustracji. A epilog to ukoronowanie głupoty naciąganej i prującej się w każdym miejscu fabuły.
A miało być tak pięknie... Niestety „Miecze dobrych ludzi” to z opisu nieźle zapowiadająca się książka, za to po lekturze rażąca wieloma błędami i oklepanymi schematami powieść. Potrafię znaleźć tylko jeden plus – da się to w miarę szybko i łatwo czytać. Jednak z uwagi na to, że trzy najważniejsze elementy (bohaterowie, fabuła, świat) zostały absolutnie skopane, nie będzie zaskoczeniem, że dzieła szwedzkiego pisarza nikomu nie polecam. Pozostaje mieć nadzieję, że to tylko zły dobrego początek i kolejne tomy okażą się ciekawsze oraz bardziej przemyślane.
Dziękujemy wydawnictwu Rebis za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz