Fragment książki

9 minut czytania

Prolog

Stenvik, zachodnia Norwegia,
wrzesień roku Pańskiego 996

Na powierzchni wody tańczyła bladoszara smuga księżycowej poświaty. Ołowiane chmury rozstąpiły się na chwilę i w dali zamajaczyła niewyraźna linia lądu.

Mężczyzna przy sterze przerwał ciszę i wyciągnął rękę w kierunku wybrzeża.

– Stenvik.

Ulfar najpierw usłyszał, zanim coś zobaczył. Odgłosy, okrzyki i nawoływania niosły się daleko w morze, ponad księżycową poświatą, na głębsze i ciemniejsze połacie wody, zlewając się w gwarny, przytłumiony hałas żyjącego wieczorem miasta. Jeszcze rok temu serce zabiłoby mu radośnie na ten dźwięk. Teraz był tylko obolały po podróży. Prostował się powoli, ostrożnie rozciągając skurczone mięśnie w swoich długich nogach. Gdy usiadł, trącił łokciem mężczyznę śpiącego w łodzi obok niego.

– Dopłynęliśmy – powiedział.

– …Co? – wymamrotał w półśnie jego kuzyn Geiri i otarł dłonią twarz. – Dobijamy? Gdzie jesteśmy? – Dźwignął się ciężko do pozycji siedzącej i skrzywił z bólu. – Następnym razem proponuję żeglować, oszczędza się czas.

– Może walnę cię parę razy w plecy i znajdę konia, co? – odparł Ulfar.

Milczący żeglarz za ich plecami uśmiechnął się pod nosem. Kupiec, właściciel łodzi, wciąż spał kamiennym snem na stosie futer, które zamierzał sprzedać w Stenviku. Ułożył się z dala od obu młodzieńców, wciskając się między worki ze zbożem, zdobione deski i bryły bursztynów. Geiri był niższy, więc łatwiej było mu znaleźć wygodną pozycję. Ulfar odpłacał mu się w czasie snu, trącając go przy każdym ruchu to ręką, to nogą. Ale nie mogli narzekać. Geiri wynegocjował darmową przeprawę z Hedeby na odległy południowo-zachodni brzeg Norwegii, jedynie wspominając o ojcu i składając mglistą obietnicę jakiejś nieokreślonej bliżej przysługi. Przez większą część podróży mogliby się kierować płomieniem chciwości w uśmiechu kupca.

Ulfar dostrzegł majaczące w oddali kropeczki ognia. Wskazał je kuzynowi ręką i obaj zaczęli obserwować, jak z mroku wyłania się Stenvik.

– Na duże to nie wygląda, co? – mruknął Ulfar.

– Po Hedeby? Istotnie. Mimo wszystko musieliśmy tu przyjechać. Głowa do góry, nędzny capie. To już ostatni gród. Potem wracamy do domu – powiedział Geiri.

– To dobrze – stwierdził Ulfar i pomyślał o Szwecji.

Po tamtym… wypadku, po tym, jak ojciec musiał interweniować w jego sprawie i zaproponował mu, nie, zmusił go do dalekiej wyprawy z kuzynem, przez pierwsze pół roku Ulfar przeklinał własną głupotę, przez następny rok cieszył się urokami podróży, a przez ostatnie cztery miesiące miał już wszystkiego dość. Po Stenviku wraca do domu bez względu na wszystko.

– Kto płynie? – rozległ się z przystani donośny głos.

– Przyjaciel – krzyknął żeglarz. – Wiozę kupca z towarami na handel i dwóch pasażerów.

Na te słowa kupiec przebudził się nagle, chwycił się za klatkę piersiową i zaczął nerwowo szukać sakiewki pod szatami. Uspokojony, że nikt go nie obrabował w czasie rejsu, opadł znów na plecy, mamrocząc coś do nie wiadomo kogo.

– Przycumujcie tutaj – usłyszeli inny głos.

Żeglarz pociągnął za ster i łódź zmieniła kurs. Na pomoście zamigotała rozpalana pochodnia, a z ciemności wynurzyła się brudna twarz dokera.

– Późno przybywasz, żeglarzu – powiedział chrapliwym głosem.

– W Hedeby trafiłem na odpływ i spokojne morze, więc pomyślałem, że pociągnę jednym rejsem. Zresztą na morzu lepiej późno niż w chłodzie.

– Prawda – burknął mężczyzna na pomoście.

Obaj zajęli się cumowaniem łodzi, wykonując sprawne, szybkie ruchy, i już wkrótce pasażerowie stanęli na pomoście. Ulfar zerknął na kuzyna, który wciąż przecierał oczy z niewyspania. Wyższy od Geiriego o głowę Ulfar wcale nie wyglądał na potomka pomniejszego szlachcica. Odgarnął z oczu długą, czarną grzywkę. Geiri był bez wątpienia dobrym człowiekiem. Wychowywali się właściwie razem i Ulfar doceniał to, że ojciec Geiriego był możnym panem. Jednak czasem przykro było patrzeć na kuzyna. Po prostu nie był… zbyt bystry. Na przykład teraz pewnie nie zdawał sobie sprawy, że za chwilę doker zacznie naciągać ich na nocleg. Ulfar westchnął i zaczął odliczać. Jeden, dwa…

Brudna twarz odwróciła się w ich stronę.

– Chłopcy, jeśli nie macie gdzie przenocować, to chyba mógłbym wam pomóc – rzekł doker, świszcząc między zębami.

Ulfar chciał go odprawić, ale Geiri był szybszy.

– Wielkie dzięki – odparł. – Stenvik zadziwia gościnnością wobec zmęczonych podróżników. Chętnie skorzystamy z propozycji.

Krzywiąc się w duchu, Ulfar stłumił odruch wymierzenia kuzynowi szturchańca i nieśpiesznie rozejrzał się dookoła. Prawdę mówiąc, osada Stenvik nie zadziwiała niczym poza tą gościnnością ucieleśnioną w szczerbatym uśmiechu. Port robił dobre wrażenie, co dla miasta wysuniętego tak daleko na zachód wydawało się oczywiste. Ulfar wiedział, że przeprowadzano stąd wyprawy łupieskie na wyspy, a nawet dalej na południe, do kraju Franków, ale po wszystkim, co słyszał na temat ich wodza, spodziewał się czegoś… więcej. Może czegoś groźniejszego. Smoczych łbów czy potężnych wojów na straży. Leżący przed nimi duży, półkolisty, wyłożony kamiennymi płytami plac musiał być targowiskiem, uznał Ulfar, ale otaczające go domostwa były zniszczone.

– Hm… – odezwał się mężczyzna. – Nie będziecie nocować w nowym mieście, więc wiele się nie spodziewajcie.

– W nowym mieście? – zapytał Geiri.

– To jest stare miasto – wyjaśnił doker ze świstem. – Teraz rozładowujemy tu tylko statki. W zasadzie nikt tu nie mieszka, jeśli nie musi. Nowe miasto jest tam. – Wyciągnął rękę w kierunku jakby wzgórza czy kopca.

Nie wiedząc, co powiedzieć, Geiri zerknął niepewnie na Ulfara, który jak zwykle zlitował się nad młodszym kuzynem i wybawił go z niezręcznej sytuacji.

– Tak. Piękne – stwierdził. – Wygląda na bardzo… nowe.

– Prawda? – powiedział zadowolony doker. – Dopiero rano zobaczycie je w całej okazałości. Chodźcie.

Powłócząc nogami, wyszedł z bladego światła pochodni i skierował się ku zabudowaniom. Geiri ruszył za nim.

Ulfar westchnął. Przez głowę przemknęła mu myśl, żeby zostawić chłopaka. Niech sam się włóczy po ciemnych uliczkach obcego miasta. Nie zrobił jednak tego; poszedł za Geirim i nadal nad nim czuwał. Tak jak obiecał. Jak kazano mu obiecać.

Mężczyzna poprowadził ich pomiędzy jakieś drewutnie, lepianki i plecione z wikliny chałupy. Ulfar odruchowo dotknął miecza, na wszelki wypadek.

– Odkąd zbudowaliśmy nowe miasto, w starym niewiele robimy – powiedział chrapliwie doker, prowadząc ich drewnianym chodnikiem między domami. – Mimo wszystko wciąż służy swojemu celowi. Jesteśmy na miejscu.

Stanęli przed jakąś drewnianą chatą.

– Dajcie toboły. Wrzucimy je do środka i zaprowadzę was do karczmy. Odświeżycie się po trudach podróży i może poznacie kilku miejscowych.

Ulfar skrzywił się w ciemności. Zdążył już poznać tylu miejscowych, że wystarczy mu to do końca życia.

– Wielkie dzięki – powiedział Geiri. – Twoje miasto może być z ciebie dumne.

– Hę… – mruknął doker. – Nie byłbym taki pewny. Wcale nie byłbym tego taki pewny. Tędy, chłopcy, jeśli łaska – powiedział i znowu zniknął w ciemności.

Ulfar spojrzał na Geiriego, który tylko wzruszył ramionami.

– Dopłynęliśmy do celu. Możemy zobaczyć, jak wygląda miasteczko. Jutro będziemy wiedzieli, od czego zacząć – powiedział.

– Chodźmy zatem – odparł Ulfar.

Ruszyli za oddalającymi się krokami nieznajomego przewodnika, patrząc z daleka na migoczące pochodnie.

Doker czekał na nich przed starym długim domem.

– Bardzo proszę – powiedział. – Podejmujemy jadłem wyrobników, kupców i wszystkich gości, których wiatr do nas sprowadzi. Jak wiecie, trwa sezon targowy, więc może tu przebywać wielu gości. Bawcie się dobrze.

Po tych słowach skinął głową i odszedł w mrok.

– Proszę przodem, mój panie – powiedział Ulfar.

– Och, zamknij się – rzucił Geiri.

– Błagam o wybaczenie, wasza dostojność.

Geiri podniósł oczy do nieba.

– Któregoś dnia dowiem się, co uczyniłem bogom i dlaczego ukarali mnie twoim towarzystwem.

– To proste, twój majestatycznie boski wygląd uraził Lokiego – odparł Ulfar.

– Niewykluczone – odpowiedział Geiri i weszli do środka.

Para unosząca się z garnców na końcu długiego pomieszczenia pięła się leniwie pod osmolone dymem krokwie. Pod drewnianymi ścianami z grubych bali stały masywne stoły, w powietrzu unosiła się woń pieczonego mięsa. Karczma była w połowie zapełniona. Ulfar powiódł wzrokiem po wnętrzu i mimowolnie dokonał szacunków. Parę hałaśliwych grupek, przepychających się i zanoszących śmiechem. Połowę pozostałych gości stanowili zmęczeni wyrobnicy, siedzący spokojnie i prostujący zmęczone kości. Wieczór zdawał się dobiegać końca i przechodził już w noc. Ulfar dostrzegł stół, przy którym siedział chudy, młody mężczyzna o przerzedzonych włosach i pochylonych barkach, sączący powoli napitek z kufla. Zauważył spojrzenie Ulfara i wzruszył ramionami w przyzwalającym geście.

– Znalazłem stół – powiedział Ulfar.

– Świetnie. Przyniosę piwo – odparł Geiri.

– Czekaj i patrz, kuzynie – powiedział Ulfar, zajmując miejsce przy stole. – Czekaj i patrz. Może pewnego dnia nauczę cię wreszcie… obserwować.

Dał Geiriemu znak, by usiadł, i skinął głową w kierunku grubego słupa przy ścianie, mniej więcej w połowie długości pomieszczenia, gdzie samotnie siedział przy stole duży, zaniedbany mężczyzna, mruczący coś do siebie niezrozumiale. Najwyraźniej brakowało mu ogłady i zupełnie nie dbał o wygląd. Jego rzadkie, brudne, jasne włosy opadały bezładnie na czoło, kończąc się tuż nad okrągłymi jak paciorki oczami. Twarz zastygła w permanentnym wyrazie niezadowolenia.

– Łajdaki! – krzyknął naraz, zaczerwieniony na krostowatej twarzy jak burak.

Zmierzył wszystkich ciężkim wzrokiem, po czym rąbnął pięścią w stół. Warknął gardłowo i podniósł do warg drewniany kufel.

– Myślicie, że jesteście lepsi od nas, bo mieszkacie w głupim mieście! Myślicie, że… – Reszta słów utonęła w hauście piwa. Mężczyzna parsknął, przełknął, zakrztusił się i zakaszlał. – I za dużo każecie sobie płacić za te siki!

– Stul mordę, świniopasie! – ktoś krzyknął.

– Kto to powiedział? – wrzasnął wściekle chłop. – Kto?

Wstał i chwiejnym krokiem wyszedł na środek karczmy. Jego zwaliste ciało chwiało się z boku na bok.

– Chodźcie! Policzę się z wami wszystkimi! – ryknął, wymachując kuflem.

– Co zrobisz – złapiesz nas za ogonki? – krzyknął ktoś od innego stołu.

Po wnętrzu poniosło się echem świńskie pochrząkiwanie, a potem głośny rechot.

Ulfar i Geiri przyglądali się, jak chłop obraca się na pięcie, nadaremnie usiłując wypatrzyć źródło obelg. Na ławie pod ścianą siedziała spokojnie grupa wyrobników, jedząc, pijąc i rozmawiając. Nie zwracali specjalnej uwagi na awanturującego się mężczyznę, ale jemu gotowała się już krew. Podszedł do mężczyzny, który tkwił samotnie przy stole w kącie obok drzwi.

– Hej, ty! – krzyknął. – Siedzisz na moim miejscu!

Ulfar trącił lekko Geiriego i dyskretnie wskazał grupki za plecami chłopa. Niektórzy przerwali rozmowy i z ciekawością śledzili wymianę zdań w narożniku sali, czego hodowca świń zdawał się nie zauważać. Mężczyzna w kącie zignorował zaczepkę.

– Powiedziałem, że siedzisz na moim miejscu. Zjeżdżaj. – Mówił napastliwym głosem, ale mężczyzna przy stole nie reagował, jakby chciał, żeby wielki pijaczyna po prostu znikł. – Ruszaj się, psia mordo, bo skręcę ci kark.

Stoły w karczmie po kolei milkły. Siedzący mężczyzna westchnął, sięgnął po swój kufel piwa, wypił je do dna i powoli się podniósł.

– Och… – wyszedł Geiri.

W karczmie zapadła śmiertelna cisza.

W mężczyźnie w kącie wyczuwało się jakąś masywną siłę. Zwichrzone i jasne włosy, szerokie barki, długie ramiona, stwardniała skóra na dłoniach i grube palce. Był niski, ale zbudowany jak niedźwiedź. Odstawił spokojnie kufel i spojrzał chłopu w oczy. Zrobił dwa kroki i wszedł w pole walki. Przystanął przed chłopem, ale po chwili minął go i bez słowa poszedł do drzwi.

W karczmie nikt się nie odezwał.

Chłop odprowadził mętnym wzrokiem oddalające się plecy mężczyzny, zdając się walczyć z pokusą, by coś za nim krzyknąć, ale chyba się rozmyślił, bo usiadł tylko przy stole w kącie, a blondyn wyszedł z karczmy.

Ulfar uśmiechnął się szeroko.

– Widzisz, Geiri. Dobry los mnie tobie zesłał. Gdyby nie ja, stałbyś się karmą dla świń.

– Mam wrażenie, że chłopina miał dzisiaj sporo szczęścia – powiedział Geiri.

– Zależy, jak na to spojrzeć – odezwał się siedzący obok Geiriego chudy mężczyzna. – Może bójka z Audunem wybiłaby mu ze łba głupotę. Ale z drugiej strony, jeśli już musisz wybierać sobie kogoś na pijacką burdę, to lepiej, żeby nie był to miejscowy kowal.

– Słuszna uwaga – stwierdził Ulfar, kiwając głową. – Lepiej nie kowala.

Spojrzeli w kąt, gdzie chłop siedział pochylony nad kuflem, wyglądając jeszcze nędzniej niż przedtem.

– Cieszę się, że nie było burdy… Miałbym sporo do roboty. Przy okazji, nazywam się Valgard. W tym pięknym miasteczku sporządzam mikstury lecznicze i leczę rany.

– Miło mi – powiedział Geiri. – Jestem Geiri, a to Ulfar. Przybywamy z Hedeby w interesach.

– Naprawdę? – zdziwił się Valgard. – Nie jesteście pijani, nie ślinicie się, nie zalatuje od was owcami. Naprawdę w interesach?

– Tak – potwierdził Geiri. – Przyjechaliśmy spotkać się z Sigurdem Aegissonem.

– O… – powiedział Valgard. – Dopił piwo, wstał i uśmiechnął się. W takim razie życzę szczęścia – rzekł i wyszedł.

Geiri spojrzał ze zdziwieniem na Ulfara.

– Jak sądzisz, o co mogło mu chodzić? – zapytał.

Ulfar zmarszczył brwi.

– Nie wiem. Wątpię, by oznaczało to coś dobrego. Ale cóż, skoro bójka już nam nie grozi, a stół należy tylko do nas, to przynieś więcej piwa.

Geiri przewrócił oczyma.

– Jesteś zbyt łaskaw – powiedział.

– Wiem – odparł Ulfar, szczerząc zęby w uśmiechu.

Morze Północne

Kilka dni żeglugi dalej w kierunku północnym zimna smuga księżyca tańczyła na pokładach statków, muskała smołowane drewno, kładła się na ostrzach, rękojeściach i czujnych oczach wojowników. Niektórzy mamrotali cicho do siebie. Inni dotykali guziczków na skórzanych rzemykach pod zbroją. Wyglądali niczym duchy sunące po srebrzystej powłoce morza. Na czołowym okręcie jeden ze zbrojnych zwinnie przedostał się na dziób.

– Niebawem będziemy w Mosterze – szepnął do cieni rzucanych przez maszt.

– To dobrze – odparł niski głos. – Zatem będzie miała, co musi mieć.

Mocny powiew uderzył w oprószone solą żagle i popędził naprzód dwanaście gładkich statków. Szare chmury zasnuwały na niebie tarczę przybywającego księżyca. Gdy przeciągnęły dalej, księżycowa poświata zalała znajdującą się przed statkami małą wysepkę. Pod osłoną wzgórza stało tam kilka zbitych w gromadkę kamiennych budynków; korony drzew odchylały się płochliwie od zimnych morskich wichrów.

Jak szept statki dobiły do brzegu.

Żagle opadły, sześćdziesięciu ludzi zeskoczyło z burt i nagle plażę wypełniły ruchliwe postacie. Z cienia masztu wyłoniła się olbrzymia ciemna postać i ruszyła naprzód, żeby opuścić statek.

– Podejdź do mnie.

Głos był szeptem, bryzą ciągnącą od rufy wśród lodowatej, zimowej nocy. Pojawiła się kobieta i ruszyła do masztu. Ogromny mężczyzna zbliżył się do niej i nagle wszystko wokół nich ucichło.

– Masz – szepnęła. – Weź.

Podała mu długie polano. Gdy wziął je do ręki, dotknęła palcami jego brodatej twarzy i uśmiechnęła się.

– Spal ich. Spal ich, jak oni chcą spalić nas.

Polano rozpaliło się zielonymi i białymi płomieniami, ukazując w wątłym świetle trzy okropne szramy na szerokiej szyi mężczyzny.

Ciszę przerwały krzyki i wołania o pomoc. Mężczyzna wyskoczył przez burtę na brzeg i pobiegł ku budynkowi z krzyżem na dachu.

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...