Robinson w kosmosie? Marsjański survival? Początkowy sceptycyzm okazał się nieuzasadniony. Nawet jeśli inspiracje (Defoe i Apollo 13) są oczywiste, a finał szybko staje się przewidywalny, to fabuła trzyma w napięciu. Wiadomo, jak się skończy, ale nie wiadomo, jak do tego dojdzie, i to – o dziwo – wystarcza.
Psychologia postaci jest – oględnie mówiąc – bardzo oszczędna. Z kart dziennika, który jest dominującą formą narracji, wyziera postać sympatycznego nerda ze zdrowym dystansem do siebie i świata. Na próżno szukać tu jednak szczegółów biografii czy bogactwa wewnętrznych przeżyć. Co najwyżej przekleństwo się trafi. Dowiemy się jednak – przy stosownej okazji – że bohater miał matkę, a nawet ojca, skrajnie ostrożnego i praworządnego. Przy innej, że studentki nie leciały specjalnie na biologów, a przynajmniej na Marka Watneya. Ten zarzut natury psychologicznej nie jest całkiem poważny, wszak wyszkolenie musiało zrobić swoje, a melancholijny introwertyk – mający, nawiasem mówiąc, mizerne szanse na zostanie astronautą – zostawiłby zapewne dziennik bogatszy, ale znacznie krótszy, gdyż zapas morfiny przetrwał bez szwanku. Powierzchowność charakterystyki może być dla niektórych czytelników odczuwalną wadą, ale wydaje się zrozumiała i nie wynika z braków warsztatowych autora.
Siły są skrajnie nierówne; samotny astronauta naprzeciw niegościnnej, zabójczej wręcz, Czerwonej Planety. Natura kibica odzywa się u czytelnika z dużą mocą. Przy takim przeciwniku – planecie, która bezwiednie i bezlitośnie zgniecie bohatera, jeśli tylko popełni poważny błąd – nie psychologia, ale technika i nauki ścisłe odgrywają nadrzędną rolę. Żadnej magii! To fantastyka krótkiego zasięgu. Wszystko w zasadzie jest już dostępne i mogłoby być rutyną, gdyby podbój kosmosu miał trwałe polityczne wsparcie. Bez obaw jednak, naukowych wywodów jest dokładnie tyle, ile trzeba. W sam raz, żeby czytelnik mógł uwierzyć w kompetencje autora i prawdopodobieństwo opowiadanej historii, a nie poczuł się znużony.
Książka jest peanem na cześć ludzkiej woli przetrwania, pomysłowości i solidarności w planetarnej wręcz skali. Nawet czarny charakter nie jest tak naprawdę czarny, tylko zabrakło mu dostatecznie wielkich cojones. To powieść akcji, gotowy scenariusz wysokobudżetowego, hollywoodzkiego filmu. Czyta się lekko, a autor panuje nad trzema głównymi wątkami i sprawnie splata zróżnicowane narracyjnie nici. Tłumacz, korektor i edytor też wykonali dobrą robotę, nic nie odbiera przyjemności lekturze.
Niestety hollywoodzkie schematy potęgują się w zakończeniu. Nie dość, że jest przewidywalne, to jeszcze patetyczne, moralizatorskie i łopatologiczne. Dzisiejsi Amerykanie tak mają? Wszyscy? Kasowy hit murowany. Kilka stron można jednak przeboleć. W sumie mamy do czynienia z udanym i odświeżającym – po latach panowania coraz bardziej wtórnej fantasy – powrotem do tradycyjnej, twardej science fiction. Popkulturowe smaczki sprzed kilkudziesięciu lat, serwowane mimochodem przez Andy'ego Weira, nie są dziełem przypadku. Porządne rzemiosło. Polecam.
Dziękujemy wydawnictwu Akurat za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz