Wszyscy ci, którzy przeżyli lata 90', zapewne mają związane z tym przyjemne wspomnienia. Nierzadko sam chciałbym powrotu tamtych dni – trochę kiczowatych, trochę nieporadnych, gdy wszyscy uczyli się, co to popkultura, masowe media, telefony komórkowe kosztowały krocie i tyle samo ważyły, komputery to była rzadkość i jakoś wszystko było łatwiejsze, tak mi się przynajmniej zdaje. Ostatnio miałem okazję powrócić do lat dzieciństwa za sprawą Stevena Eriksona i jego ogromnej, bo dziesięciotomowej, sadze "Malazańska Księga Poległych", a dokładniej pierwszej części – "Ogrodów Księżyca". Książka powstawała w latach 90' i to da się odczuć już na wstępie, co również wspominam w mojej recenzji, do której zapraszam tych, którzy czasami tęsknią do literatury końca XX wieku.
Wielotomowe sagi mają to do siebie, że przedłużają przeżywane przez czytelnika przygody. Wspaniale, gdy każda kolejna odsłona jest ciekawsza lub równie wciągająca. Niestety, nie każdy autor posiada w sobie tyle pokładów weny i talentu, by przyciągać odbiorcę przez lata, dlatego większość z nich pozostaje przy klasycznych trylogiach. Ten przypadek nie tyczy się jednak kanadyjskiego pisarza, Stevena Eriksona, pracującego nad swoją dziesięciotomową sagą "Malazańskiej Księgi Poległych" od ponad dekady. Mimo tak licznych wydań, nie stracił on na popularności i często jego twórczość porównywana jest do "Czarnej Kompanii" Glena Cooka czy "Pieśni Ognia i Lodu" George'a Martina. Ostatnimi czasy wydawnictwo MAG postanowiło wznowić całą sagę, publikując dotychczas pierwszą część obszernej serii – "Ogrody Księżyca".
Dziękujemy wydawnictwu Wydawnictwo MAG za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz