„Pani Shaladoru” – recenzja

1 minuta czytania

Z autorami dobrych książek jest trochę jak z hazardzistami. Jedni inteligentnie rozważają każdy ruch i z pieczołowitością analizują sytuację przy stoliku. Kierują się po prostu logiką i zdrowym rozsądkiem, dzięki czemu przy pierwszych oznakach złej passy spokojnie kończą rozdanie, zbierają swoje uciułane żetony i leniwie sącząc zimne whiskey, odchodzą w blasku zachodzącego Słońca z nieskazitelną reputacją mistrza. Natomiast inni – cóż… z uporem maniaka starają się „rozbić bank” i kopią sobie grób w morzu szaleństwa, pogardy oraz gnoju.

Z najświeższej recenzji Nazina wnioskuję, że Anne Bishop niestety należy do drugiego typu gracza i systematycznie odcina kupony od niezwykle popularnej „Trylogii Czarnych Kamieni”. „Pani Shaladoru” nie pozostawia większych złudzeń o powolnym rozkładzie sagi i amerykańskiej pisarce chyba przydałoby się puścić kultowy kawałek Perfectu – „Niepokonani”. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, Anne.

Tak czy siak, oddaje głos naszemu krytykowi. To w końcu nie moje show i tym razem kto inny wciela się w skórę malkontenta. Smacznego, moi mili.

pani shaladoru

„I oto mamy kolejną, już ósmą, część z serii „Czarne Kamienie”, autorstwa amerykańskiej pisarki Anne Bishop. „Pani Shaladoru”, bo o niej mowa, liczy sobie ponad 460 stron, co czyni ją najdłuższą książką z całego cyklu. Niestety, jak wiadomo i jak to się dość często zdarza, ilość nie zawsze idzie w parze z jakością, a doskonałym tego przykładem jest ta powieść. A jakby tego było mało, jest ona moim zdaniem najgorszą ze wszystkich dotychczas wydanych. Ale po kolei…”

Czytaj dalej...

Komentarze

Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!

Dodaj komentarz

 
Męczą Cię captche? , a problem zniknie. Zajmie to mniej niż rozwiązanie captchy!
Wczytywanie...