Z autorami dobrych książek jest trochę jak z hazardzistami. Jedni inteligentnie rozważają każdy ruch i z pieczołowitością analizują sytuację przy stoliku. Kierują się po prostu logiką i zdrowym rozsądkiem, dzięki czemu przy pierwszych oznakach złej passy spokojnie kończą rozdanie, zbierają swoje uciułane żetony i leniwie sącząc zimne whiskey, odchodzą w blasku zachodzącego Słońca z nieskazitelną reputacją mistrza. Natomiast inni – cóż… z uporem maniaka starają się „rozbić bank” i kopią sobie grób w morzu szaleństwa, pogardy oraz gnoju.
Z najświeższej recenzji Nazina wnioskuję, że Anne Bishop niestety należy do drugiego typu gracza i systematycznie odcina kupony od niezwykle popularnej „Trylogii Czarnych Kamieni”. „Pani Shaladoru” nie pozostawia większych złudzeń o powolnym rozkładzie sagi i amerykańskiej pisarce chyba przydałoby się puścić kultowy kawałek Perfectu – „Niepokonani”. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, Anne.
Tak czy siak, oddaje głos naszemu krytykowi. To w końcu nie moje show i tym razem kto inny wciela się w skórę malkontenta. Smacznego, moi mili.
„I oto mamy kolejną, już ósmą, część z serii „Czarne Kamienie”, autorstwa amerykańskiej pisarki Anne Bishop. „Pani Shaladoru”, bo o niej mowa, liczy sobie ponad 460 stron, co czyni ją najdłuższą książką z całego cyklu. Niestety, jak wiadomo i jak to się dość często zdarza, ilość nie zawsze idzie w parze z jakością, a doskonałym tego przykładem jest ta powieść. A jakby tego było mało, jest ona moim zdaniem najgorszą ze wszystkich dotychczas wydanych. Ale po kolei…”
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz