I oto mamy kolejną, już ósmą, część z serii „Czarne Kamienie”, autorstwa amerykańskiej pisarki Anne Bishop. „Pani Shaladoru”, bo o niej mowa, liczy sobie ponad 460 stron, co czyni ją najdłuższą książką z całego cyklu. Niestety, jak wiadomo i jak to się dość często zdarza, ilość nie zawsze idzie w parze z jakością, a doskonałym tego przykładem jest ta powieść. A jakby tego było mało, jest ona moim zdaniem najgorszą ze wszystkich dotychczas wydanych. Ale po kolei…
Cassidy, która w końcu zdobyła zaufanie wobec swojego Dworu (takie przynajmniej można odnieść wrażenie), pracuje ciężko nad przywróceniem świetności krainy i przekonaniem samej siebie, że jest zdolnym władcą. Ostatnią rzeczą, której jej teraz potrzeba, to zaczynający w nią wątpić Theran Gray – jej Pierwsza Eskorta. Lecz kiedy na scenie pojawia się strojąca „seksowne dzióbki” (cytat z książki) królowa Kermilla, Theran nie możesz jej się oprzeć. Zaczyna on knuć intrygę, która grozi wszystkiemu, co Cassidy stara się osiągnąć.
Ci z was, zaznajomieni z resztą twórczości Anne Bishop, nie będą zaskoczeni ilością powiększającej się niszowej zawartości najnowszego dzieła, ani licznymi frazami odnoszącymi się do „ciemności”, wyrażającymi specyficzny wstrząs. Jednak tym, co może (a nawet powinno) zaskakiwać, jest to, jak bardzo obniżyła się jakość książki w stosunku do oryginalnej „Trylogii Czarnych Kamieni”. Przewidywalna do bólu, oczywista i cierpiąca na brak jakiejkolwiek kreatywności, „Pani Shaladoru” dowodzi tego, że każde, nawet najlepsze pomysły, kiedyś się kończą.
Jako że książka jest bezpośrednią kontynuacją „Przymierza Ciemności”, główni bohaterowie pozostają niezmienni. Teraz jednak Cassidy jest frustrująca i infantylna, a nie godna podziwu czy ujmująca, jak miało to miejsce w poprzedniej części. Razem z postaciami drugoplanowymi, które jednoznacznie można określić jako „dobre” i „złe”, opowieść jest pozbawiona jakiegokolwiek napięcia. Jednowymiarowe postacie powodują jeszcze większą przewidywalność i oczywistość fabuły, a Anne Bishop nie dostarcza żadnego zaintrygowania czy dreszczyku emocji podczas czytania.
Sama fabuła jest prawie w ogóle nie złożona. Kiedy Królowa, która odebrała Cassidy wcześniejszy Dwór, odwiedza ją, jej intencje są więcej niż oczywiste, powodując że narracja reszty książki raz mówi nam, iż coś się może wydarzyć, a za chwilę, że się nie wydarzy (ma to zapewne budować napięcie – nie wyszło). Mimo to, wynik tych rozważań nie może być bardziej oczywisty, jeśli taki był tytuł powieści. Jeśli zaś chodzi o rodzinę SaDiablo, tak ważną dla całej serii, jej rola słusznie została ograniczona i fabularnie jest ściśle powiązana z wydarzeniami na Dworze Cassidy.
Jedynymi sensownymi akcjami w całej powieści (które minimalnie podnoszą jej wagę), są te związane z przemianą złamanego Graya w Jareda Blaeda i w pełnoprawnego Księcia Wojowników, oraz te związane z komicznymi krewniakami Sceltie, które wnoszą ciut humoru. Niestety, nie ma nic więcej, co warto by docenić. Kiedyś było przyjemnością powrócić do dynamicznego i tętniącego życiem świata, stworzonego przez Anne Bishop, teraz powoduje on raczej niepokój niż podekscytowanie. Nie mając nic nowego do zaoferowania, autorka rozpaczliwie potrzebuje rozszerzyć swoje horyzonty, jeśli nie chce sprowadzić „Czarnych Kamieni” na samo dno.
Dziękujemy wydawnictwu Initium za dostarczenie egzemplarza recenzenckiego.
Komentarze
Dodaj komentarz