Informacja prasowa
Wczorajszego dnia za pośrednictwem wydawnictwa Prószyński i S-ka swoją polską premierę miała książka Charlesa Yu – "Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie". Jeżeli fragmenty książki nadal nie przekonują Was do zakupu tej pozycji, to w rozszerzeniu newsa znajdziecie inne opowiadanie amerykańskiego pisarza zatytułowane "Standardowy zestaw samotności"
Standardowy zestaw samotności
Charles Yu
Przełożył Jakub Małecki
Leczenie kanałowe to jakieś sto pięćdziesiąt. Mniej więcej, w zależności od tego, kto je wykonuje. Migrena to dwieście.
Nie to, żebym ja zgarniał całe te pieniądze. Otrzymuje je firma. Ja zarabiam dwanaście dolarów na godzinę, plus zwrot kosztów za środki przeciwbólowe. Nie to, żeby działały.
Odczuwam ból za pieniądze. Ból innych ludzi. Fizyczny, emocjonalny, co tylko sobie zażyczysz.
Ból, podobnie jak czas, jest iluzją, wiem o tym. Wiem. Tak, wiem, wiem. Kierownik zmiany nieustannie mi o tym przypomina. Szczerze mówiąc, to nie pomaga. Kiedy po raz trzeci jednego dnia ktoś łamie ci nogę, niewiele może pomóc.
* * *
Spóźniam się do pracy i w mojej skrzynce odbiorczej znajduje się już dziewięć zleceń. Zamykam oczy, biorę głęboki wdech i otwieram pierwsze z nich.
Jestem na pogrzebie.
Odczuwam smutek.
Smutek kogoś obcego.
Doznaję mieszaniny uczuć.
Głównie jest to smutek i żal, ale zauważam, że gdzieś tam znajduje się także odrobina poczucia winy. Jak zwykle.
Słyszę płacz.
Widzę płaczące twarze. Ładne twarze. Płaczące, ładne, białe twarze.
Niezłe ubrania.
Nasze usługi nie są tanie. Kierownik zmiany przypomina nam także i o tym.
Czy ja naprawdę muszę o tym przypominać? – to ostatnio jego ulubione powiedzenie. Chodzi przejściem w tę i z powrotem, pochylając głowę nad naszymi kabinami i w kółko to powtarza. Czy muszę przypominać – mówi – o tym, w jakim miejscu spektrum się znajdujemy? Ma tu na myśli niski i wysoki kraniec spektrum – jesteśmy nakierowani zdecydowanie na wysoki kraniec. Dlatego twarze są zwykle ładne, a ubrania wysokiej jakości. Ludzie przeważnie są mili. Chociaż, w sumie wyobrażam sobie, że łatwiej być miłym, kiedy się jest bogatym i ładnym. Nawet podczas pogrzebu.
W Hyderabad również jest miejsce, gdzie zajmują się rzeczami takimi, jakie wykonujemy, ale tam są nakierowani na mniejszy budżet. Nazywają się Precyzyjne Rozwiązania Dla Żyjących. Jest też oczywiście kilkaset firm zajmujących się inżynierią emocjonalną w Bangalore. Przemysł rozszerza się, gdzie się człowiek nie obróci. Czytałem w gazecie, że nowe centra otwierają się średnio co trzy dni.
OK. Ciało zaczyna się osuwać do grobu. Płacz staje się znacznie silniejszy.
I oto nadchodzi.
Odczuwam to. To uczucie, które opada na ludzi pod koniec ceremonii pogrzebowej. Wszyscy ci smutni i ładni ludzie. Uczucie jest silne. Różni operatorzy mają odmienne sposoby na opisanie tego, co teraz czuję. Ja sam odczuwam to jako potężny but. Tak duży, jakby wypełniał całe niebo, całą galaktykę, cały wszechświat. Nieskończona stopa. Ta stopa staje na mnie. Nieskończona stopa zgniata mi klatkę piersiową.
Pogrzeb kończy się, a stopa nadal uciska mi pierś, utrudniając oddech. Ludzie wsiadają powoli do czarnych miejskich samochodów. Okazuje się, że ja również posiadam miejskie auto. Wsiadam. Stopa, stopa. Jest taka ciężka. Tak, to jest takie znajome, stopa, o tak, stopa. Właściwie, to nie boli. Nie nazwał bym tego przyjemnością, ale nie jest to także czysty ból. To bardziej uciskanie, ciężar.
Deepak zajmujący kabinę obok mojej, powiedział mi kiedyś, że dla niego to uczucie, które ja nazywam uciskiem nieskończonej stopy, a które on sam odczuwa jako napierające kolano, jest w zasadzie amerykańskim doświadczeniem chrześcijańskiego Boga.
– Jesteś pewien, że to chrześcijański Bóg? Wydawało mi się, że Bóg był Żydem.
– Nie bądź idiotą – odparł wtedy. – To ten sam koleś. Bóg żydowsko-chrześcijański.
– Jesteś pewien? – spytałem.
Potrząsnął tylko głową, patrząc na mnie. Odbywaliśmy tę rozmowę już wcześniej. Zorientowałem się, że najprawdopodobniej ma rację, ale nie chciałem tego przyznać. Deepak był najbystrzejszym facetem pracującym w naszych kabinach, o czym uprzejmie przypominał mi kilka razy dziennie.
Cierpię jeszcze przez kilka minut pod ciężarem gniotącej mnie stopy i wtedy, tuż przed upłynięciem godziny, kiedy żal i poczucie winy są prawie nie do wytrzymania, kiedy zastanawiam się, czy nie będę musiał użyć przycisku bezpieczeństwa, nagle to czuję. Pojawia się zwykle pod sam koniec pogrzebu, niezależnie od tego jak by nie było okropnie, jak bardzo bym nie płakał i jak wiele winy pozostawił mi klient do odczuwania. Nie spodziewalibyście się tego – i ja też się nie spodziewałem – ale każdy, kto wykonuje tę pracę wystarczająco długo, wie, co mam na myśli. Może to nieprawdopodobne, ale to tam jest, to prawie za każdym razem gdzieś tam jest. Choćby niewielki przebłysk. Nawet jeśli człowiek się tego spodziewa, nawet jeśli wie, że to nadchodzi, to i tak za każdym razem jest w szoku.
To uczucie to ulga.
* * *
Śmierć kuzyna to pięćset. Śmierć brata lub siostry – tysiąc dwieście pięćdziesiąt. Rodzice to dwa tysiące za głowę, ale w zależności od sytuacji ludzie gotowi są zapłacić każde pieniądze, z różnych powodów, również złych, albo nawet i bez powodu.
Nasza firma zaczęła od obsługi klientów korporacyjnych. Zajmowała się przejmowaniem od nich rozmaitych wątpliwości natury etycznej, poczucia winy i tego typu historii. Generowało to bardzo przyzwoity przypływ gotówki, który założyciel firmy – obecnie emerytowany filantrop i miłośnik sportów ekstremalnych – zainwestował od razu w prace badawczo-rozwojowe. Dzięki temu wykreował firmę Transfer jako specjalistę od jednego uczucia. Wczesny rynek skupiał się wyłącznie na przekazywaniu poczucia winy.
Nieco później technologia rozwinęła się za sprawą pewnego geniusza z Delhi, który wymyślił protokół transferowy do standaryzacji i pakietyzacji wszystkich rodzajów uczuć. Qualia w każdym możliwym wymiarze.
Ostatnie o czym marzysz to kolejny kiepski dzień? – mówił jeden ze sloganów naszej kampanii reklamowej. – Pozwól, by ktoś inny przeżył go za ciebie. Spot reklamowy ukazywał typowego kierownika, nerwowo rozcierającego sobie skronie. Po obu stronach jego głowy pojawiały się coraz to większe napisy informujące, że człowiek ten jest! naprawdę! zestresowany! Chwilę później dzwoni do swojego agenta, a w następnej scenie leży już na plaży, popijając złociste piwo i wpatrując się w najbardziej błękitny ocean, jaki w życiu widziałem.
Po raz pierwszy zobaczyłem tę amerykańską reklamę w kawiarni, w której mieli satelitarną telewizję. Obok mnie siedziała dziewczynka, cztero-, może pięcioletnia, wkładając apatycznie do ust maleńkie porcje ryżu i groszku. W milczeniu oglądała reklamę i zaraz odwróciła się do mamy, miękkim głosikiem pytając ją, czym jest ten błękitny płyn. Pomyślałem sobie, jak smutne jest to, że ta dziewczynka nigdy w życiu nie widziała wody o takim kolorze i nagle uświadomiłem sobie, że miałem trzydzieści dziewięć lat i sam też nigdy takiej nie widziałem.
* * *
Ten ktoś inny, o którym mówią w reklamie, to ja. Ja i sześciuset pozostałych operatorów w budynku D, w bloku kabinowym numer cztery. Ostatnie, o czym marzysz, to kolejny kiepski dzień? Pozwól, żebym przeżył go za ciebie.
Nie narzekam, to przyzwoita praca. W końcu w szkole nie byłem żadnym orłem. Byłem co najwyżej twardszy od Deepa. Zrobił trzy semestry w college’u technicznym i wciąż powtarzał, że zasługuje na coś więcej. W każdym razie, na więcej niż to. Potakiwałem głową i zgadzałem się z nim, ale nigdy nie powiedziałem mu, co naprawdę myślałem. Chciałem powiedzieć mu: hej, Deepak, kiedy mówisz, że zasługujesz na coś więcej, z czym się oczywiście zgadzam, zastanawia mnie tylko, czy zdajesz sobie sprawę, że sugerujesz tym samym, że ja nie zasługuję. I może to też prawda, może właśnie to jest moje miejsce w tym wielkim porządku rzeczy. Wiesz, niski i wysoki kraniec mojego ja, te sprawy. Wolałbym jednak, żebyś przestał tak gadać, bo za każdym razem, kiedy to robisz, czuję drobne ukłucie smutku, a później, przez resztę dnia, ogarnia mnie beznadzieja.
Deep i ja chodziliśmy razem na lunch, podczas którego zwykł wyjaśniać:
– OK, więc klienci dzwonią do swoich agentów i rezerwują czas.
Lubił rozpoczynać zdanie od OK, więc. Przejął ten zwyczaj od inżynierów. Łudził się, że używając tego zwrotu będzie brzmiał bystrzej, że będzie mówił jak oni, jak cała ta banda geeków, którzy stojąc przy automacie z kawą nawijają szybciej niż jesteś w stanie myśleć. Każde słowo jak dzieło sztuki, każde zdanie napakowane logiką, we wszystkim intuicja i celne żarty. Lubił stawać obok nich, udając, że miesza kawę i słuchając ich z takim zainteresowaniem, jakby porozumiewali się w jakimś obcym języku. W języku oznaczającym posiadanie wiedzy, oznaczającym, że jest się w jakiejś dziedzinie ekspertem. W języku informującym, że jesteś kimś więcej niż facetem tyrającym za stawkę godzinową.
– OK, więc – mówił Deepak – rezerwują czas, a potem o umówionej godzinie uruchamia się chip-implant, który transferuje ich świadomość na zewnątrz. Percepcję, odczuwanie zmysłowe, wszystko. OK, więc później trafia to na serwer przejściowy, gdzie jest procesowane i pakowane do plików zbiorczych wraz z innymi zleceniami. Potem cały taki potężny blok zostaje wysyłany na nasze serwery i wrzucany do systemu zarządzającego kolejką zleceń. System z kolei przydziela potem indywidualne zlecenia nam, siedzącym w tych kabinach jak kury. OK, więc wszystko to opiera się na pewnym algorytmie efektywności – naszej dotychczasowej wydajności i aktualnego ładunku emocjonalnego. Czujniki umieszczone w naszych głowach gromadzą dane dotyczące poziomu stresu, składu potu i tak dalej, żeby ocenić, czy jesteśmy w stanie poradzić sobie ze zleceniem. Jasne?
(Używał słowa jasne, kiedy kończył wywód, niczym profesor, bo bardzo mocno chciał być ekspertem w czymkolwiek.)
Zawsze doceniałem to, że Deepak pomagał mi zrozumieć te rzeczy, ale powtarzałem, że to przecież tylko praca. Nigdy nie rozumiałem też, dlaczego tak często rozmyślał o tych programistach. Tak naprawdę, wszyscy jesteśmy przecież tylko mózgami do wynajęcia. Z tego, co się orientuję, próbowano w naukowy sposób zbadać, jak wiele pojedynczy człowiek może znieść podczas dwunastogodzinnej zmiany. Rozpaczy, wstydu, zakłopotania, poniżenia, a wszystkie te uczucia były zupełnie inne, dlatego dostawaliśmy rozmaite ich zestawy, w różnych kombinacjach i w różnej kolejności. Wszystko po to, aby doprowadzić do tego, żebyśmy opuszczali pracę tuż przed osiągnięciem punktu granicznego.
Wiele osób pali, żeby choć trochę się otępić. Ja rzuciłem papierosy dwanaście lat temu, więc czasami kiedy wracam do domu, nadal lekko się trzęsę. Siadam na kanapie, piję piwo i pozwalam, żeby wszystko to ze mnie opadło. Potem podgrzewam trochę chleba z soczewicą i czytam gazetę. Albo, jeśli wewnątrz jest za gorąco, by można wysiedzieć, schodzę na ulicę i jem obiad poza domem.
* * *
Kiedy następnego ranka zjawiam się w pracy, w kabinie po przeciwległej stronie przejścia siedzi jakaś kobieta. Jest młoda, co najmniej kilka lat młodsza ode mnie i wygląda, jakby była świeżo po studiach. Ma przy sobie nowe wyposażenie, przysługujące każdemu pracownikowi i zagłębia się w lekturze podręcznika. Mam zamiar się przywitać, ale kogo ja oszukuję, przecież nadal jestem tylko sobą, więc w rezultacie w ogóle się nie odzywam.
Moje pierwsze zlecenie dotyczy łoża śmierci. Nie są one zbyt często spotykane, bo trudno dokładnie przewidzieć moment, w którym zacznie się usługa. Wymagamy rezerwacji co najmniej dwadzieścia cztery godziny wcześniej, a klienci zwykle nie wiedzą kiedy dokładnie ich zmożona chorobą ukochana osoba odejdzie z tego świata. Nie spotyka się więc tej usługi zbyt często. To jednak nie jest standardowe łoże śmierci. To sytuacja typu wyciągnij-wtyczkę.
Tego ranka ktoś wyciąga wtyczkę, pod którą podłączony jest jego dziadek.
Otwieram zlecenie.
Trzymam dłoń dziadka.
Płaczę.
W ostatnim przypływie siły, ściska moją dłoń, aż boli. Zaraz jego ręka wiotczeje, a całe ramię opada.
Płaczę, ale tym razem robię to naprawdę. To znaczy, że nie płaczę jedynie łzami mojego klienta, ale płaczę też ja sam. Czasami to się zdarza i nie potrafię powiedzieć, dlaczego. Może dlatego, że to był czyjś dziadek? Wyglądał na porządnego, miłego człowieka. A może chodziło o sposób, w jaki jego ramię opadło na poręcz szpitalnego łóżka? A może dlatego, że w pewnym momencie dostrzegam, jak dziadek patrząc na swojego wnuka naprawdę już po raz ostatni, spogląda mu głęboko w oczy i rozumie, że wcale nie patrzy na członka rodziny, ale na mnie. Wie dokładnie, co się stało, wie kim jestem i jaką pełnię tu funkcję, a mimo to nie jest nawet zły. Jest tylko skrzywdzony.
* * *
Jestem na pogrzebie.
Siedzę na krześle dentystycznym.
Leżę na wielkim hotelowym łóżku, gnijąc z poczucia winy.
Rzucam pracę. To jedna z bardziej popularnych usług. Klienci próbują unikać dziwacznego uczucia, które towarzyszy rezygnacji z pracy, umawiają więc spotkanie, wchodzą do biura przełożonego i informują go, gdzie może wsadzić sobie tę pieprzoną robotę. W chwili, kiedy kończą, przełącznik uruchamia się i staję nagle naprzeciw wrzeszczącego szefa.
Mój ząb pulsuje.
Nerki aż kipią.
Płuca stają w ogniu.
Moje serce eksploduje bólem.
Na moście.
Moje serce boli mnie na moście.
Na statku wycieczkowym.
I na pokładzie samolotu, wzbijającego się w powietrze podczas ciemnej nocy.
Niektórzy uważają, że to źle, że możemy to robić. Osobiście, nie dostrzegam w tym problemu. Aby wyczyścić swoją świadomość, wybierz jeden. Aby uwolnić się od strachu przed śmiercią, wybierz dwa. Świadomość jest jak wszystko inne. Jestem też przekonany, że kiedy ktoś wymyśli sposób na sprzedawanie czasu, to i na to znajdą się reklamy i odbiorcy.
Jestem na pogrzebie.
Tracę kogoś, kto umiera na raka.
Próbuję poradzić sobie z czymś nieokreślonym.
Jestem na pogrzebie.
Jestem na pogrzebie.
Jestem na pogrzebie.
Tego dnia przepracowałem czternaście zleceń: cztery półgodzinne i dziesięć całogodzinnych.
Kiedy wychodzę, w jednej z kabin słyszę zawodzenie i zgrzytanie zębami. Ktoś znajduje się na granicy wytrzymałości. Deepak zwykle popadał w taki stan, a ja zawsze powtarzałem mu: stary, musisz trochę odpuścić. Tylko trochę. Nie pozwól, żeby to cię w końcu zniszczyło.
Rzucam okiem w tamtą stronę, próbując złapać kontakt wzrokowy z nową dziewczyną, ale ta jest właśnie w trakcie realizacji zlecenia. Wygląda na to, że cierpi. Nagle zauważa, że się jej przyglądam. Wbijam wzrok w buty i wlokę się w kierunku wyjścia.
Kiedyś ta praca nie polegała wyłącznie na odczuwaniu czyjegoś bólu i cierpienia. Bogaty Amerykanin przenosił na operatorów gorsze kawałki własnego życia, ale żeby to zrobić, musiał wykupić pełne trzydzieści minut, pełną godzinę, pełny dzień czy też całą dobę. W tym określonym czasie rozmaitych nieprzyjemności zdarzały się jednak chwile, które wcale nie są takie złe. Czasami nawet nudne. Może nie takie straszne, jak mogłoby się wydawać. Może nawet całkiem w porządku. Weźmy na przykład faceta, który rezerwuje sobie nasze usługi na czas kolonoskopii. Wynajmuje agenta na dwie godziny, ale pierwsze osiem minut to siedzenie w poczekalni, czytanie gazety, cieszenie się klimatyzowanym powietrzem i podziwianie czyichś nóg. Dostając zlecenie, przejmowaliśmy od klienta całą sytuację, włącznie z czasem „przed” lub „po”, który bywał nudny, neutralny a czasami nawet całkiem interesujący.
Niestety, później technologia znowu się rozwinęła i software pakujący zlecenia został skonfigurowany w ten sposób, aby eliminować te „zbędne” momenty. Te skrawki, dodatki i plastry z życia były przez program oddzielane od zleceń i zlepiane razem w jeden kawał bzdurnego amerykańskiego mięcha. W bochenek życia. Brali je potem, przetwarzali i sprzedawali jako paczkowane życia.
Od pewnego czasu miałem oko na jedną z takich paczek, którą wystawiano na sprzedaż w jednym z second-handów, które mijałem w drodze do pracy. Nie było to nic idealnego, ale jak dla mnie byłoby w porządku.
Więc teraz, to co zostaje po oczyszczeniu zlecenia i co musimy odczuwać w pracy, to czyste, niczym nie zakłócane okropności. Jedyne, co może nas jeszcze trakcie pracy zaskoczyć, to rzadkie momenty cierpienia, które same w sobie są nieco mniej okropne niż cała reszta. Na przykład ulga w trakcie pogrzebu albo pewien rodzaj nadziei, jeśli trafiamy na osobę prawdziwie wierzącą, która w śmierci kogoś bliskiego potrafi odnaleźć wolę Boga. Dostajesz wielką stopę, uciskającą ci pierś albo tył twojej głowy staje w ogniu (ten ogień jest często chłodny i łaskocze). Dowiadujesz się, jak to jest stracić ukochanego partnera, ukochanego ojca, matkę, brata czy siostrę. Stajesz naprzeciw nich, wysokich jak cały wszechświat, a każdy z nich posiada nieskończoną stopę, która prędzej czy później zacznie cię zgniatać. Ich głowy rozpala lśniący i chłodny ogień. Poznajesz, jak to jest czuć, że jednocześnie znajdujesz się w jakimś pokoju i masz ten pokój wewnątrz siebie. Ten pokój jest całym światem, tak samo jak ty.
* * *
Kolejny dzień i znowu to samo. Jedenaście zleceń, z których jedno to dwugodzinna rozmowa z pewnym wyznaniem. Mam ją odbyć z mężem, z którym jesteśmy razem od dwudziestu sześciu lat.
Po lunchu mijam ją w holu. Nową kobietę. Na identyfikatorze wpisane ma imię Kirthi. Tym razem w ogóle na mnie nie patrzy.
Wracając do domu, zahaczam o second-hand.
I dowiaduję się, że ktoś wykupił moje życie.
Jeszcze wczoraj stało na wystawie za szybą, a teraz go nie ma.
Technicznie rzecz ujmując, nie było to MOJE życie. Jeszcze nie. To było życie, które chciałem mieć i na którego zakup oszczędzałem. Żadne WymarzoneŻycie®, nic z górnej półki, ale całkiem niezłe jak na początek.
Standardowa Możliwość. Normalna Zmienność. Ciemnowłosa żona, posiadająca duszę. 0,35 dziecka, żadne konkretne – te są zbyt drogie – ale trzydzieści pięć procent szans na potencjalne dziecko, a może i na więcej. Zwyczajne życie, średni poziom zdrowia, standardowa ilość szczęścia. Kiedyś nawet testowałem to życie i czułem się w nim dobrze. Pasowało do mnie.
Próbuję nie żałować samego siebie, ale przychodzi mi to z trudem.
Trzeba jednak przyznać, że niektórzy mają gorzej niż ja. Mam na myśli to, że co jakiś czas wypożyczam swoje życie, ale jeszcze go nie sprzedałem.
Mój ojciec sprzedał życie w chłodny i czysty październikowy wieczór. Miał wtedy trzydzieści lat. To był dzień przed moimi czwartymi urodzinami.
Udaliśmy się do pośrednika. Siedząc w środku miało się wrażenie podobne do tego, jakie odczuwa się w banku, ale było też trochę bardziej przyjaźnie. Tata niósł mnie na plecach, ale kiedy wchodziliśmy, postawił mnie na ziemi. Wnętrze wyłożone było ciemnym drewnem, widzieliśmy jasno-kolorowe kwiaty, a z ukrytych głośników płynęła muzyka klasyczna. Wskazano nam biurko, a kobieta w nieskazitelnej garsonce zapytała, czy chcielibyśmy coś do picia. Tata nie odpowiedział, patrzył tylko na odległą ścianę. Pamiętam, że mama poprosiła o jedną herbatę, dla taty.
Nie chcę sprzedawać swojego życia. Nie jestem jeszcze na to gotowy.
Więc sprzedaję je kawałek po kawałku. Jakoś sobie radzę.
Sprzedaję je na godzinę.
Ból, rozpacz, przerażenie i jeszcze gorzej.
Czasami jedynie łagodny dyskomfort.
Społeczne fobie.
Znudzenie.
* * *
Wypytuję innych o Kirthi. Ludzie są gadatliwi. Mężczyźni lubią gadać, zwłaszcza ci żonaci. O tak, oni uwielbiają gadać.
Po raz kolejny mijam ją w holu, i po raz kolejny w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. W zasadzie, nie ma się czemu dziwić. Kobiety nigdy nie zwracają na mnie uwagi. Nie jestem ani przystojny ani nawet wysoki. Jestem za to miły.
Myślę, że to jest główna przyczyna, dla której kobiety się za mną nie oglądają. Mam na myśli bycie miłym, a nie fakt, że nie jestem wysoki ani przystojny. Kobiety potrafią wyczuć tę cechę u mężczyzn, a jest to taki rodzaj bycia miłym, który one instynktownie ignorują. Bo i co dobrego można powiedzieć o miłym facecie, po za tym, że jest miły? Ani kobiety ani inni mężczyźni nie chcą takich znajomości.
Nowa pracownica nie patrzy na mnie, ale czuję, a może tylko chciałbym czuć, że w tym jej nie-patrzeniu na mnie coś się od ostatniego razu zmieniło. Nie-patrzy na mnie w taki sposób, jakby robiła to świadomie. Na dodatek, ze sposobu w jaki na mnie nie-patrzy można wywnioskować, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że i ja staram się nie-patrzeć na nią. Nie-patrzymy na siebie wzajemnie. Po raz pierwszy od dawna odczuwam jakąś nadzieję.
Nie wiem, dlaczego, ale tak właśnie jest.
* * *
Jestem na pogrzebie.
Jestem przełączony na zielony.
Można być przełączonym na zielony albo na czerwony.
Można tam być albo tylko czuć.
To jedyne usprawnienie, jakie przydaje się nam, pracownikom. W zestawie znajduje się mechanizm, którym można to zmieniać. Przełączasz na zielony i widzisz to, co widzi klient. Przełączasz na czerwony i nadal czujesz to samo, ale widzisz to, co znajduje się wokół ciebie.
Możesz robić wszystko, co ci się podoba, pod warunkiem, że nie opuszczasz swojej kabiny. Możesz gapić się na ściankę oddzielającą kabiny albo układać na komputerze pasjansa, nawet rozmawiać z sąsiadami, choć to akurat raczej się odradza.
Na początku byłem niezdecydowany, ale ostatnimi czasy coraz częściej wybieram czerwony przełącznik. Wyjątek stanowią pogrzeby. Lubię w nich uczestniczyć, bo czuję wtedy, że znajduję się w miejscu, gdzie panuje ogólny szacunek.
Pierwsze zlecenie tego ranka to standardowa sprawa. Bogaty facet w okolicach sześćdziesiątki, zawał serca w domowym biurze, miliony na kontach w banku i pięcioro dzieci z trzech małżeństw – wszystkie go nienawidzą.
Klientem jest jedno z nich, płaci dodatkowo za amnezję po całym wydarzeniu. Żadnych uczuć, żadnych przeczuć, moralnego kaca ani innych pozostałości. Usługa wykupiona na tak długo, że zanim jakiekolwiek wydarzenia tego dnia zaczną przegryzać się przez krańce jego świadomości, Klient będzie się znajdował już daleko stąd.
Na wysiadających z samochodów żałobników siąpi mżawka, ale w zasnuwających niebo chmurach znajduje się przerwa, dzięki czemu jednocześnie pada i świeci słońce.
Jak zwykle, wszyscy są ładnie ubrani. Wiele bogatych osób wygląda, jakby czuli się zdradzeni. Dziwią się trochę, że ich dobry styl i mnóstwo pieniędzy nie uchroniły ich przed tak nieprzyjemną rzeczą, jak pogrzeb. Stoję obok wdowy numer dwa (tak mi się przynajmniej wydaje), która jest przed czterdziestką i ma włosy w pięknym kolorze piasku. Łapiemy kontakt wzrokowy i ona gapi się na mnie, podczas gdy ja staram się nie gapić na nią. Uśmiecha się. I wtedy oboje w tej samej chwili uświadamiamy sobie to samo.
– Raj – mówię, wypuszczając powietrze.
Rajiv pracuje obecnie na nocnej zmianie, ale swego czasu lubiliśmy wspólnie wyskoczyć na piwo.
Pastor mówi o życiu pełnią życia i niewielu nagrodach, jakie oferuje życie ziemskie. Wszyscy kiwają głowami, a ciało zaczyna znikać w ziemi przy akompaniamencie muzyki, którą słyszałem już na wielu pogrzebach. Wydaje mi się, że to Mozart, choć nie jestem pewien.
* * *
Śmierć ciotki to siedemset. Śmierć wuja to jedna setka mniej.
Ciężki dzień to tysiąc. Występ dziecka – sto dwadzieścia pięć za godzinę. Kościół to sto pięćdziesiąt.
Jedyna rzecz, na którą nie posiadamy regularnego cennika, to śmierć dziecka. Takie sytuacje zawsze negocjowane są indywidualnie. I rzadko ludzie mogą sobie na coś takiego pozwolić. Nie każdy operator jest też w stanie taką pracę w ogóle wytrzymać. Żeby spełnić wymagania do tego rodzaju zlecenia, musimy przechodzić specjalnie szkolenia. Ludzie udają się później często na chorobowe, a większość po prostu nie jest w stanie sobie z czymś takim psychicznie poradzić. Od kiedy jestem tu zatrudniony, nie mieliśmy żadnego takiego zlecenia, więc trudno w ogóle powiedzieć, co z tego, co mówią, jest prawdą, a co tylko mitem. Plotki głoszą, że jeśli zrobisz takie zlecenie, możesz wziąć wolne na całą resztę miesiąca.
Deepa to zawsze kusiło. Nie warto, mówiłem mu.
– OK, więc może nie dla ciebie – odpowiadał. – Lepiej pilnuj swoich spraw.
* * *
Po raz pierwszy rozmawiam z Kirthi przy fontannie. Mówię jej, że nasze kabiny ze sobą sąsiadują. Mówi, że o tym wie. Czuję się trochę głupio.
Po raz drugi rozmawiamy także przy fontannie i tym razem próbuję zażartować mówiąc, że nie powinniśmy się tak spotykać. Pewnie widziałem to kiedyś w telewizji i tak mi wyskoczyło. Co za głupota. Nie śmieje się, ale też nie wzdraga.
Kiedy rozmawiamy po raz trzeci, całuję ją. W kuchni, obok mikrofalówki. Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło. Nie jestem osobą agresywną. Nie jestem nawet silny fizycznie. Ważę siedemdziesiąt kilo.
Nie śmieje się. Właściwie, robi trochę zdegustowaną minę, ale nie odpycha mnie. Nie od razu. Pozwala mi na pocałunek, ale nie odwzajemnia go. Po kilku sekundach przerywa, odchyla głowę i mówi, że nie powinienem tego robić. I nie mówi tego w przyjemny sposób. Nie jest to też groźba. Po prostu stwierdza fakt.
Mimo to, jestem szczęśliwy. Do lunchu mam jeszcze tylko trzy zlecenia, a potem jakieś osiem albo dziewięć, zanim idę do domu, ale przez cały dzień czuję się tak, jakbym znajdował się poza ciałem. Nawet jeśli znajduję się w ciele kogoś innego, to i tak czuję się jakby poza nim. Jestem podwójnie poza ciałem.
Płaczę.
Lamentuję.
Zgrzytam zębami.
A gdzieś w środku, uśmiecham się. Chichoczę.
Jestem na pogrzebie. Serce mojego klienta boli, a wewnątrz tego serca znajduje się moje własne, które nie boli, ale wręcz przeciwnie – robi to, do czego zostało stworzone.
* * *
Zaczynamy się umawiać, ja i Kirthi. Tak to przynajmniej nazywam. Ona nazywa to pozwalaniem mi na odprowadzenie jej na przystanek autobusowy. Pozwala postawić sobie lunch. Mówi mi, że powinienem przestać. Nigdy się do mnie nie uśmiecha.
– Jestem specjalistką w łamaniu serc – mówi.
Kiedy widzę ją w holu, skradam się z tyłu i obejmuję ją w talii.
Jak dotąd, nie pozwoliła mi w pełni zbliżyć się do siebie. I nie pozwoli mi na to.
Pytam ją raz, dlaczego.
Wcale nie chcesz się zbliżyć. Chcesz być w pobliżu. Chcesz być obok. Ale nie chcesz się zbliżyć.
– Istnieje dwieście czterdzieści siedem sposobów na złamanie serca – mówi– i ja doświadczyłam ich wszystkich.
* * *
Jestem w hospicjum.
Byłem tu już wcześniej. Regularny klient.
Trzymam długopis.
Właśnie napisałem coś w notesie leżącym przede mną.
Mój mąż nie żyje.
Umarł kilka lat temu.
Myślę, że mam Alzheimera.
Wspomnienie mojego męża wyłania się niczym jasne i gorące sierpniowe popołudnie, wspominane w trakcie chłodnego stycznia.
Podnoszę tabliczkę z notatnikiem.
Czytam.
To list samobójcy.
Podnoszę szklankę do ust i przełykam tabletkę.
Bezpiecznik uruchamia się w samą porę. Zamykam zlecenie.
* * *
Chodzi o jej ojca.
Pewnego dnia Sunil mówi mi o tym przy piwie.
Kirthi nie było w pracy od dwóch dni.
Sunil pracuje w dziale wsparcia technicznego. Zna wszystkie usterki i błędy systemu. Wie, co może pójść nie tak podczas przesyłu uczuć. Widział rozmaite obrzydlistwa i w czuły sposób mówi o tym, że nie istnieje górna granica dziwaczności.
Sunil wyjaśnia, że ojciec Kirthi nadal boryka się z obciążeniem hipotecznym. Jest zamknięty i żyje jak zombie. Sprzedał swoje życie.
– To nie może skończyć się dobrze, człowieku – mówi. – Uwierz mi, Kirthi jest całkiem rozbita. I sama o tym wie.
Sunil ma rację, ale nie wie, że ja doskonale radzę sobie z rozbitymi. Ja pragnę rozbicia. Spojrzałem wzdłuż drogi, którą podążam i widziałem, co mi ona przyniesie. Nic. Żadnych zawodów miłosnych. A teraz czuję, jakbym właśnie coś stracił. Czy lepiej jest kochać i stracić miłość czy nie kochać w ogóle? Ja jestem w innej sytuacji: straciłem miłość, mimo że nigdy jej nie zaznałem. Tracę rzeczy, których nawet nie posiadałem. I tak przez całe życie. Tak samo jak mój ojciec próbuję zjeść ciastko i mieć ciastko. Tylko, że to ciastko jest pełne gówna.
Mimo to, kiedy mijają kolejne tygodnie, zaczynam dochodzić do wniosku, że Sunil miał rację.
– Kirthi nie pozwoli mi się do siebie zbliżyć – mówię mu pewnego razu. – Kazała mi odejść, uciekać.
– W takim razie wyświadcza ci przysługę, człowieku. Weź sobie jej radę do serca.
* * *
Pytam ją o ojca.
Nie odzywa się do mnie przez tydzień.
Aż w końcu w piątkowy wieczór wybieramy się na spacer i po godzinie milczenia, kiedy zbliżamy się do jej mieszkania, odwraca się do mnie i mówi, jakie to okropne patrzeć na niego w takim stanie.
Na moment stajemy się sobie bliżsi.
Pytam ją, dlaczego po prostu mnie nie pokocha.
Odpowiada, że nie da się tak po prostu sprawić, żeby ktoś coś poczuł. Nawet, jeśli chodzi o samego siebie. Nawet, jeśli chciałoby się to poczuć.
* * *
Opowiadam jej o życiu, które chciałem kupić.
Jego już nie ma, mówi mi Kirthi.
Odpowiadam, że bez trudu znajdę inne, podobne. Standardowy zestaw szczęścia. Przyzwoitą szansę. Nie wystarczyłoby dla nas obojga, ale moglibyśmy dzielić się tym życiem, żyć nim na zmianę. Jedno pracuje, podczas gdy drugie żyje – mógłbym pracować w tygodniu, a ona zmieniałaby mnie tylko na weekendy.
Spogląda na mnie. Przez kilka długich sekund wydaje się zastanawiać nad tym pomysłem.
Nie odpowiada. Dotyka mojej głowy.
To jakiś początek.
* * *
W czasach, kiedy Deep był szczęśliwy, zanim jeszcze zaczęło robić się tylko coraz gorzej i gorzej, nieustannie opowiadał, jak to ma kumpla, którego kumpel zna takiego jednego, co… I tak dalej. Uwielbiał opowiadać historyjki. Jakiś tydzień przed tragedią opowiedział mi w kuchni o facecie z naszej branży, który umówił się na zlecenie z prominentnym bankierem, zamierzającym zabić własną żonę. Bankier zamierzał to zrobić, ale zdecydował się pozbyć poczucia winy, poza tym uważał, że będzie dla niego lepiej w razie ewentualnego dochodzenia, jeżeli nie będzie znał szczegółów morderstwa.
– Bzdura – powiedziałem. – To niemożliwe.
– Poważnie – odparł i opowiedział mi o szczegółach spotkań obydwu mężczyzn i o kodzie, jakim porozumiewali się, omawiając planowane morderstwo.
– Niemożliwe. Istnieje ze dwadzieścia powodów, dla których coś takiego nie mogłoby się udać.
– Na przykład?
– Po prostu, to jest zbyt naciągane.
– Nie ma rzeczy zbyt naciąganych – powiedział mi wtedy. – Nie istnieje górna granica okrucieństwa.
W następny poniedziałek dwóch para-medyków wynosiło Deepa z kabiny w asyście ochroniarzy. Chciałem coś powiedzieć, cokolwiek. Wiedziałem, że nigdy już go nie zobaczę. Zamarłem, a oni przeciągali go obok mnie. Spróbowałem złapać jego wzrok, ale kiedy spojrzałem mu w oczy, okazało się, że jego już tam nie ma. Znajdował się już gdzie indziej. Jakby chciał mi powiedzieć: OK, więc.
OK, więc.
A nazajutrz w gazetach pojawiła się opowieść o bankierze. Dokładnie ta sam historia, którą usłyszałem od Deepaka. Pojawiły się plotki, że to Deepak był agentem, którego wynajął tamten człowiek i od czasu zabójstwa żył z poczuciem winy. Inni plotkowali, że Deepak zabił jakiegoś dzieciaka.
Ja sam zrozumiałem, jaka była prawda. Deep obserwował naszą branżę i pojął, że nie istnieje górna granica smutku. Tak samo, jak nie ma dolnych ograniczeń przyzwoitości. Kiedy to zrozumiał, przeszedł do czynu, a później nie mógł się już wycofać.
* * *
Otwieram zlecenia. Wykonuję pracę. Gromadzę oszczędności.
Tygodnie mijają, a Kirthi się otwiera (odrobinę).
Wciąż nie chce patrzeć mi w oczy, kiedy się całujemy.
To dziwne, mówi. Nikt tak nie robi.
Skąd niby mam to wiedzieć? Nie całowałem w życiu wielu osób, ale nie chcę jej o tym mówić. W amerykańskich filmach widziałem, że całujący się ludzie z reguły zamykają oczy, ale widziałem też, że czasem niektórzy ukradkiem spoglądają na drugą osobę. Jak dla mnie, ma to sens, bo w przeciwnym razie, skąd można wiedzieć, co ta druga osoba czuje? Myślę, że to jedyny sposób, żeby to zrozumieć. A więc całujemy się: ona z zamkniętymi oczami i ja, spoglądający na nią, próbujący domyślić się, co czuje. Mam nadzieję, że coś czuje.
Jestem na pogrzebie.
Mam bajpasy.
Przebywam na odwyku.
Jestem na głodzie.
* * *
Zabiera mnie do swojego ojca.
Patrzę na niego i dobrze znam ten widok. Mój tata właśnie tak wyglądał.
Żyje życiem kogoś innego. Jest tylko ekranem projekcyjnym, naczyniem, jednostką bólu. Jest jak zewnętrzny dysk albo uboczne urządzenie uruchomione dla czyjejś wygody. Ten człowiek jest składem dla czyjegoś nieszczęścia, frustracji i poczucia winy.
Stoimy tam w milczeniu.
Wracamy do pracy.
Jestem na pogrzebie.
Mam kanałowe leczenie zęba.
To, z czym czujemy się źle to fakt, że przecież możemy coś z tym zrobić. Możemy go stamtąd wyrwać.
W końcu ona nie wytrzymuje.
Zostały mu jeszcze tylko cztery lata hipoteki, mówi Kirthi.
Nasz rynek działa w ten sposób, że nigdy nie wychodzimy na plus. To tak, jak z lombardem. Oddając w zastaw zegarek, dostajesz za niego pięćdziesiąt dolarów, ale żeby odebrać go po upływie terminu, musisz zapłacić cztery razy tyle.
Ta sama zasada panuje tutaj. Kocham Kirthi, naprawdę, ale nie wiem, czy potrafiłbym oddać szesnaście lat życia, żeby uwolnić jej ojca. Mógłbym to zrobić gdybym wiedział, że ona mnie kocha, ale tego nie wiem. Chciałbym być lepszym człowiekiem, chciałbym być bardziej bezinteresowny. Moje życie nie jest niczym wspaniałym, ale nie potrafię powiedzieć, czy byłbym gotów zrobić coś takiego.
Leżę na stole operacyjnym.
Wykrwawiam się na śmierć.
To wcale nie boli.
* * *
Sprawy posuwają się naprzód. Zamieszkujemy razem. Unikamy rozmów o wspólnej przyszłości. Poruszamy się dookoła tego tematu.
Jestem postrzelony.
Spoliczkowany.
Wracam do domu.
Odpoczywam.
* * *
Mama opowiedziała mi tę historię, kiedy skończyłem trzynaście lat. Posadziła mnie w kuchni i wszystko wyjaśniła.
– W dzień, kiedy twój ojciec sprzedał życie – mówiła – włożyłam na siebie najlepszą sukienkę, a on miał na sobie garnitur. Ufryzował włosy. Był przystojny i spokojny. Ty miałeś na sobie jedyną parę długich spodni. Poszliśmy do banku, a tata niósł cię na plecach.
– Pamiętam to – powiedziałem.
– Mężczyzna z doskonałą fryzurą wyłonił się z zaplecza i usiadł naprzeciw nas, za biurkiem.
– To też pamiętam.
– Dostałeś, dostaliśmy, czterdzieści tysięcy rocznie, powiedziała.
Mój tata sprzedał życie za roczną stawkę indeksowaną wskaźnikiem inflacji na poziomie trzech procent. Zagwarantowano mu też pensję w wysokości siedemdziesięciu procent z tego, jeśli dotrzyma warunków umowy do samego końca. Po czterdziestu latach, kiedy dociągnie do siedemdziesiątki, będzie mógł przestać i wrócić do nas, do swojego życia.
– Wszędzie dookoła wisiały plakaty, reklamujące ten dzień – mówiła mama. – Dzień, w którym się udało, w którym tego dokonałeś. Dzień nowych narodzin. Na wielkim ekranie leciał film reklamowy, w którym opisywano zalety hipoteki i splendor dnia, w którym człowiek powraca do domu. Wszyscy będziemy popijać lemoniadę w ciepły letni dzień.
– Trzeba tylko wytrzymać czterdzieści lat – powiedziałem.
– W międzyczasie twoja rodzina będzie miała środki do życia. Możesz zachować spokój umysłu.
„Czas to pieniądz” – mówił spiker w reklamie. – „A pieniądze to czas. Stwórz realną wartość korzystając z najcenniejszej rzeczy, jaką posiadasz. Nie przegap swojej życiowej szansy!”
Pamiętam, że kiedy wróciliśmy do domu, tata poszedł się położyć. Spał przez dwanaście godzin, dwa razy dłużej niż zwykle, a z samego rana poszedł sprzedać życie. Nie obudził mnie.
* * *
Sprawy z Kirthi przestały posuwać się naprzód.
Prawdę mówiąc, zaczęły się cofać.
Wreszcie, pewnego dnia, coś bezpowrotnie zniknęło i oboje wiedzieliśmy, że to już nie powróci.
Czymkolwiek było to, co od niej dostałem, odebrała mi to. Jakkolwiek nazwać to, co łączy ludzi, kiedy zamieszkują wspólnie i decydują, by ich życie orbitowało wokół tej samej niewielkiej przestrzeni, w której pozwalają sobie na miłość i szczerość, to zniknęło, zamknęło się. Kirthi zamknęła się na mnie.
* * *
Tydzień po tym, jak Kirthi się wyprowadza, jej ojciec umiera.
Kierownik zmiany nie pozwala mi wziąć dnia wolnego na pogrzeb.
Kirthi nawet nie pyta, czy chciałbym iść.
Powinienem tam być, ale przecież straciłem Kirthi, a jeśli udam się na pogrzeb, to stracę też pracę.
I tak nigdy jej nie odzyskam.
Nie wiem nawet, czy tego chcę.
Ale być może właśnie dlatego nigdy jej nie miałem i dlatego nie będę mieć. Może problemem nie jest to, że nie posiadam życia, ale to, że nie chcę go posiadać.
Idę do pracy.
Otwieram zlecenia.
Zamykam zlecenia.
Kiedy wracam, mieszkanie wydaje mi się puste. Zawsze jest puste, ale dzisiaj jest puste w jakiś specjalny sposób. Tak, jakby to pustka była pusta.
Dzwonię do niej. Nie wiem, co powiedzieć. Oddycham do słuchawki.
Dzwonię raz jeszcze. Zostawiam wiadomość. Mówię, że znam jednego faceta w dziale przydziałów. Mógłbym załatwić u niego specjalny kanał, o którym nikt by się nie dowiedział.
– Mógłbym poczuć to za ciebie. Twój żal. Mógłbym pochować twojego ojca.
Jestem już zmęczony tym sztucznym życiem, ale to jedyne, jakie znam. Jest swoim własnym substytutem. Substytutem niczego. Czegoś, co nigdy nie istniało.
* * *
Kiedy trzy dni później udaję się do pracy, na biurku znajduję kartkę, na której napisana jest data pogrzebu i krótkie: OK. To kartka od niej.
OK.
Umawiam godzinę.
Kiedy przychodzi czas, otwieram zlecenie.
Jestem gotowy na pogrzeb.
Ale to nie jest pogrzeb.
Nie potrafię powiedzieć dokładnie, gdzie jestem, ale chyba gdzieś daleko. Nie poznaję tego miejsca. Przeniosła się gdzieś, gdzie nigdy jej nie znajdę. Gdzie prawdopodobnie nikt jej nie znajdzie. Nowe miasto. Nowe życie.
Za ten czas płaci ona. Pozwala mi się zbliżyć. Ten jeden, jedyny raz. Na usługę musiała wydać prawie wszystko, co miała. Oszczędzała dla ojca, ale teraz to już bez znaczenia.
Idzie wzdłuż drogi. Słońce grzeje, w powietrzu unosi się pył, ale ten dzień jest prawdziwy: Kirthi czuje się prawdziwa i ja czuję to za nią.
Spogląda na nasze wspólne zdjęcie – jedyne zdjęcie, które zrobiliśmy sobie w foto-budce w aptece. Nasze twarze przylegają do siebie, ona jak zwykle się nie uśmiecha, ja się uśmiecham. Kiedy patrzę jej oczyma na ten swój uśmiech, zaczynam dostrzegać, jak się ulatnia i traci sens, tak samo jak dowolne słowo, które powtarzane raz za razem bez końca, wreszcie traci znaczenie i brzmi głupio. Kiedy powtarzasz to słowo dalej, ono przestaje w ogóle być słowem i ulatnia się, zastąpione przez nic nie znaczące sylaby. Dobrze znane słowo brzmi wtedy jak najdziwniejsza rzecz, jaką się kiedykolwiek słyszało.
Jestem w jej głowie.
Kirthi myśli o tym, że jestem miłą osobą. Wierzy, że zasługuję na więcej. Chce w to wierzyć, ale czuję, że nie potrafi. Gdyby tylko potrafiła zobaczyć siebie moimi oczami. Gdyby tylko potrafiła zobaczyć siebie moimi oczami widzianymi swoimi własnymi. Myśli o tym, że zasługuję na miłość, ale w to nie wierzy. Gdybym mógł uwierzyć za nią… Chcę wierzyć zamiast niej, chcę wierzyć w niej samej. Uwierzyć w niej tak mocno, żeby w jakiś sposób ta wiara przeniknęła też Kirthi.
Schodzi z drogi, a znajdujący się za nią pagórek wydaje się bardziej stromy. Powietrze staje się coraz bardziej rozgrzane. Z każdym krokiem czuję jej smutek, aż w końcu, przy samym szczycie wzgórza staje się coś niespodziewanego. Uśmiech. Wspomina nas. Te kilka szczęśliwych chwil, które wspólnie przeżyliśmy.
Stoję na wzgórzu. Nie jestem na pogrzebie. Myślę o kimś, kogo kiedyś kochałem. Nie wiem już, czy jestem Kirthi myślącą o mnie, sobą myślącym o niej, czy może w tej chwili jest to zupełnie bez znaczenia.
Charles Yu (ur. w 1976 r.) – amerykański pisarz, z wykształcenia prawnik. W 2007 roku za zbiór opowiadań „Third Class Superhero” został uhonorowany National Book Award jako jeden z pięciu najlepiej zapowiadających się twórców młodego pokolenia. W trzy lata później opublikował debiutancką powieść – Jak przeżyć w fantastycznonaukowym wszechświecie. Książka była nominowana do prestiżowej Nagrody im. Johna W. Campbella, regularnie pojawia się także we wszystkich zestawieniach najciekawszych powieści fantastycznych ostatnich lat. 4 sierpnia 2011 roku powieść ukazała się w Polsce, nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.
Komentarze
Dodaj komentarz