Informacja prasowa
W księgarniach pojawiło się drugie wydanie książki "Z mgły zrodzony" autorstwa Brandona Sandersona.
Przez tysiąc lat popiół zasypywał kraj, nie kwitły kwiaty. Przez tysiąc lat skaa wiedli niewolnicze życie w nędzy i strachu. Przez tysiąc lat Ostatni Imperator, "Skrawek Nieskończoności", posiadając władzę absolutną, rządził i stosował terror, niezwyciężony jak bóg. A kiedy nadzieja została porzucona już tak dawno, że nie pozostały z niej nawet wspomnienia, pokryty bliznami pół-skaa ze złamanym sercem odkrywa ją na nowo w piekielnym więzieniu Ostatniego Imperatora. Tam poznaje moce Zrodzonego z Mgły. Znakomity złodziejaszek i urodzony przywódca, wykorzystuje swoje talenty w intrydze, która ma pozbawić tronu i władzy samego Ostatniego Imperatora.
W rozwinięciu newsa znajdziecie fragment książki.
Fragment:
1
Z nieba spadał popiół.
Vin obserwowała, jak puszyste płatki unoszą się w powietrzu. Leniwie. Beztrosko. Swobodnie. Kłębki sadzy spadały jak czarny śnieg, zasypując ciemne miasto Luthadel. Wirowały wokół murów, unosząc się na wietrze i tańcząc w małych wirach nad kocimi łbami. Wydawały się takie beztroskie. Jakie to uczucie?
Vin siedziała skulona w jednym z otworów obserwacyjnych – ukrytej alkowie, wbudowanej w mur budynku. Można było obserwować z niej ulice i w porę dostrzec zagrożenie. Vin nie miała warty, otwór był jednym z niewielu miejsc, gdzie mogła być sama.
A Vin lubiła samotność. "Kiedy jesteś sam, nikt nie może cię zdradzić". Słowa Reena. Brat nauczył ją tak wielu rzeczy, a potem poparł je czynem, jak to zawsze obiecywał . "Tylko tak się nauczysz, Vin. Każdy cię zdradzi. Każdy".
Popiół opadał. Czasem Vin wyobrażała sobie, że jest jak ten popiół, albo jak wiatr, albo wręcz jak mgła. Czymś bezmyślnym, co po prostu istnieje, nie myśli, nie martwi się, nie cierpi. Wtedy byłaby... wolna.
Opodal rozległo się szuranie, a potem drzwi w głębi alkowy się otwarły.
- Vin! – zawołał Ulef, wsadzając głowę do środka. – Jesteś! Camon szuka cię od pół godziny.
Właśnie dlatego się tu schowałam.
- Powinnaś się ruszyć – rzekł Ulef. – Zaraz się zacznie robota.
Ulef był młodym chłopcem. Miłym na swój sposób i naiwnym. Oczywiście, o ile można nazwać naiwnym kogoś, kto wychował się w tym światku. Ale to nie znaczyło, że i on jej nie zdradzi. Zdrada nie miała nic wspólnego z przyjaźnią. Na ulicy życie było ciężkie, więc jeśli złodziej skaa nie chciał być złapany i powieszony, musiał myśleć praktycznie.
A bezwzględność była jednym z najpraktyczniejszych uczuć. Kolejne powiedzonko Reena.
- No i co? – zapytał Ulef. – Powinnaś iść. Camon jest wściekły.
A kiedy nie jest? – pomyślała Vin. Skinęła głową i wygramoliła się z ciasnej, ale bezpiecznej niszy. Wyminęła Ulefa i wyskoczyła na korytarz, a potem do zrujnowanej spiżarni. Pomieszczenie było jednym z wielu na zapleczu sklepu, który stanowił fasadę dla ich kryjówki. Jaskinia szajki znajdowała się w pełnej tuneli kamiennej pieczarze pod budynkiem.
Wyszła tylnymi drzwiami. Ulef wlókł się za nią. Zadanie miało być wykonane o kilka przecznic dalej, w bogatszej części miasta. Było dość skomplikowane – właściwie jedno z bardziej skomplikowanych, z jakimi się spotkała Vin. Zakładając, że Camon nie zostanie złapany, to może być naprawdę intratna robota. Jeśli zostanie schwytany... Cóż, oszukiwanie szlachty i obligatorów to bardzo niebezpieczne zajęcie – ale z pewnością lepsze niż praca w kuźni czy fabryce włókienniczej.
Wyszła z alejki, kierując się ku ciemnej, otoczonej kamienicami uliczce w jednym z licznych slumsów skaa w mieście. Skaa, zbyt chorzy, by pracować, leżeli skuleni po kątach i kanałach, obsypywani lekkim popiołem. Vin opuściła głowę i włożyła kaptur, by uchronić się przed wciąż opadającymi płatkami.
Wolna. Nie, nigdy nie będę wolna. Reen już się o to postarał, kiedy odchodził.
***
- Jesteś! – Camon uniósł krótki, gruby palec i dźgnął nim w kierunku jej twarzy. – Gdzie byłaś?
Vin nie pozwoliła, by bunt i nienawiść pojawiły się w jej spojrzeniu. Po prostu spuściła wzrok, pokazując Camonowi to, co chciał zobaczyć. Były inne sposoby okazania siły. Tej lekcji nauczyła się samodzielnie.
Camon warknął cicho, po czym uderzył ją w twarz. Siła tego ciosu rzuciła Vin na ścianę, policzek zapłonął bólem. Oparła się o drewno, ale zniosła karę w milczeniu. To tylko kolejny siniak. Była dość silna, żeby o tym nie myśleć. Nie pierwszy raz.
- Słuchaj – syknął Camon. – To ważna robota. Warta tysiąca skrzyńców, warta tysiąc razy więcej niż ty. Nie dopuszczę, żebyś ją schrzaniła. Rozumiesz?
Vin skinęła głową.
Camon obserwował ją przez chwilę, z zaczerwienioną z gniewu pulchną twarzą. Wreszcie odwrócił wzrok, mamrocząc pod nosem.
Coś go zdenerwowało. Coś innego niż tylko Vin. Może słyszał o buncie skaa daleko na północy, kilka dni drogi stąd. Jeden z lordów na prowincji, niejaki Themos Tresting, został podobno zamordowany, a jego posiadłość spalono do gołej ziemi. Takie zamieszki źle wpływały na interesy, sprawiały, że arystokracja była czujniejsza, mniej naiwna. A to z kolei bardzo poważnie zmniejszało zyski Camona.
Szuka kogoś, żeby się wyładować, pomyślała Vin. Zawsze robi się nerwowy przed robotą.
Spojrzała na Camona, zlizując krew z wargi. Musiała okazać nieco pewności siebie, bo spojrzał na nią kątem oka i sposępniał. Podniósł rękę, jakby chciał ją znowu uderzyć.
Użyła odrobiny Szczęścia.
Wykorzystała naprawdę odrobinkę: potrzebowała reszty do pracy. Skierowała je na Camona, uspokajając jego zdenerwowanie. Przywódca się zawahał – nieświadom dotknięcia Vin, czuł jednak jego skutki. Stał tak przez chwilę, po czym westchnął i odwrócił się ze spuszczoną głową.
Otarła usta, patrząc, jak odchodzi. Szef złodziei wydawał się bardzo przekonujący w swoim stroju szlachcica. Był to najbogatszy strój, jaki Vin widziała – biała koszula, na niej ciemnozielona kamizelka z grawerowanymi złotymi guzikami. Czarny surdut był długi, według najnowszej mody, a na głowie Camona spoczywał czarny kapelusz. Jego palce lśniły od pierścieni, miał nawet długą laskę pojedynkową. Doprawdy, Camon doskonale udawał szlachcica – kiedy przychodziło do odtwarzania jakiejś roli, niewielu złodziei mogło się z nim równać. Oczywiście, o ile potrafił zapanować nad swoją złością.
Samo pomieszczenie robiło znacznie skromniejsze wrażenie. Vin wstała, a tymczasem Camon łajał innych członków szajki. Wynajęli jeden z apartamentów na górnym piętrze lokalnego hotelu. Niezbyt luksusowy, ale o to właśnie chodziło. Camon miał odegrać rolę niejakiego "lorda Jedue", szlachcica zaściankowego, który wpadł w ciężkie problemy finansowe i przybył do Luthadelu, by starać się o ostatnie desperackie kontrakty.
Główny salon został przekształcony w coś w rodzaju pokoju przesłuchań, z wielkim biurkiem, za którym zasiadał Camon, i o ścianach udekorowanych tanimi obrazkami. Obok biurka stali dwaj mężczyźni, odziani w oficjalne liberie służby. Mieli odgrywać rolę służących Camona.
- Co to za hałasy? – zapytał mężczyzna, który właśnie wszedł do pokoju.
Był wysoki, ubrany w prostą szarą koszulę i parę spodni, z wąskim mieczem przy pasie. Theron był drugim przywódcą – akurat ta robota była przygotowana przez niego. To on wprowadził Camona jako partnera – potrzebował kogoś, kto odegrałby rolę lorda Jedue, a wszyscy wiedzieli, że Camon jest jednym z najlepszych.
Camon podniósł wzrok.
- Hm? Hałasy? Och, tylko drobny problem z dyscypliną. Nie przejmuj się tym, Theronie. – Camon podkreślił swe słowa niedbałym ruchem dłoni, nie bez kozery doskonale odgrywał role arystokratów. Był tak arogancki, że mógł śmiało pochodzić z jednego z Wielkich Domów.
Theron zmrużył oczy. Vin wiedziała, co prawdopodobnie myśli. Zastanawiał się, na ile ryzykowne będzie wbicie noża w tłuste plecy Camona, skoro tylko przestanie być potrzebny. Wreszcie wysoki mężczyzna odwrócił wzrok od Camona i spojrzał na Vin.
- A to kto?
- Członek mojej drużyny – odparł Camon.
- Myślałem, że nie potrzebujemy nikogo innego.
- A jej owszem – odparł. – Nie zwracaj na nią uwagi. Moja część zadania to nie twój interes.
Theron przyglądał się Vin, widocznie zauważając jej zakrwawioną wargę. Odwróciła wzrok, ale czuła jego spojrzenie, błądzące po całym jej ciele. Miała na sobie zwykłą białą koszulę i ubranie robocze. Nie wyglądała szczególnie atrakcyjnie – wymięta, z młodzieńczą twarzą, nikt by jej pewnie nie dał tych szesnastu lat. Mimo to są mężczyźni, którzy lubią takie kobiety.
Zastanawiała się, czy nie użyć na niego odrobiny Szczęścia, ale w końcu się odwrócił.
- Obligator zaraz tu będzie – rzekł. – Jesteście gotowi?
Camon wywrócił oczyma i usadowił się za biurkiem.
- Wszystko jest w idealnym porządku. Zostaw mnie, Theron! Wracaj do siebie i czekaj.
Theron zmarszczył brwi, ale okręcił się na pięcie i wyszedł, mamrocząc coś pod nosem.
Vin rozejrzała się po pokoju, przyglądając się kolejno wystrojowi, służbie i atmosferze. Wreszcie podeszła do biurka Camona. Przywódca siedział, przeglądając stos papierów – widocznie usiłował się zdecydować, które z nich pozostawić na blacie.
- Camonie – odezwała się Vin – służba wygląda za dobrze.
Camon zmarszczył brwi i spojrzał na nią.
- Co tam mamroczesz?
- Służący – powtórzyła Vin, wciąż mówiąc przyciszonym głosem. – Lord Jedue ma być zdesperowany. Ma bogate stroje, które zostały mu z dobrych czasów, ale nie mógłby sobie pozwolić na tak bogatą służbę. Wziąłby skaa.
Camon spojrzał na nią gniewnie, ale się zamyślił. Fizycznie między szlachtą i skaa była niewielka różnica. Służący, których wybrał Camon, byli jednak odziani jak pośledniejsi arystokraci – wolno im było nosić kolorowe kamizelki i stali przed nim nieco zbyt pewni siebie.
- Obligator musi myśleć, że jesteś bliski nędzy – rzekła Vin. – Możesz zamiast tego wypełnić pokój skaa.
- A co ty tam wiesz. – Camon spojrzał na nią koso.
- Dosyć. – Natychmiast pożałowała tego słowa, bo zabrzmiało zbyt butnie.
Camon uniósł pokrytą klejnotami dłoń i Vin przygotowała się na kolejny policzek. Nie mogła sobie pozwolić na wykorzystanie jeszcze odrobiny swego Szczęścia. I tak niewiele jej go pozostało.
Ale Camon jej nie uderzył. Westchnął tylko i położył pulchną dłoń na jej ramieniu.
- Czemu ciągle musisz mnie prowokować, Vin? Wiesz, jakie długi pozostawił twój brat, kiedy uciekł. Zdajesz sobie sprawę, że ktoś mniej miłosierny ode mnie sprzedałby cię do burdelu dawno temu? Jak by ci się podobało służyć szlachcicowi w łóżku, dopóki mu się nie znudzisz, zanim skaże cię na śmierć?
Vin spojrzała na swoje stopy.
Uścisk Camona zacieśnił się, jego palce wbiły się w jej skórę w miejscu, gdzie szyja przechodziła w ramię, i dziewczyna mimowolnie jęknęła z bólu. Uśmiechnął się, widząc jej reakcję.
- Doprawdy, nie wiem, po co cię trzymam, Vin – rzekł, jeszcze mocniej zaciskając chwyt. – Powinienem był pozbyć się ciebie wiele miesięcy temu, kiedy twój brat mnie zdradził. Chyba mam za miękkie serce.
Puścił ją wreszcie, po czym wskazał miejsce pod ścianą pokoju, obok wielkiej rośliny w doniczce. Posłuchała, ustawiając się tak, by dobrze widzieć cały pokój. Zaledwie Camon odwrócił wzrok, potarła ramię.
To tylko ból. Potrafię sobie poradzić z bólem.
Camon siedział przez chwilę. A potem, jak się tego spodziewała, skinął na służących.
- Wy dwaj! – rozkazał. – Jesteście za dostatnio ubrani. Przebierzcie się tak, żeby wyglądać bardziej na służących skaa, i sprowadźcie tu jeszcze z sześciu ludzi, kiedy będziecie wracać.
Wkrótce pomieszczenie wypełniło się zgodnie z sugestią Vin. Obligator przybył niedługo potem.
Vin obserwowała, jak prelan Laird dumnie wkracza do pokoju. Był ogolony na zero, jak wszyscy obligatorzy, i miał na sobie ciemnoszarą szatę. Tatuaże Zakonu wokół oczu identyfikowały go jako prelana, starszego urzędnika w Kantonie Finansów. Za jego plecami tłoczył się rząd pośledniejszych obligatorów, o znacznie mniej skomplikowanych tatuażach wokół oczu.
Camon wstał na widok prelana, okazując szacunek – gest, który nawet najwyższy z arystokratów Wielkiego Domu uznawał za stosowny wobec obligatora rangi Lairda. Laird nie odpowiedział tym samym. Podszedł do biurka i zajął miejsce naprzeciw Camona. Jeden z członków szajki, odgrywający rolę służącego, podbiegł i podsunął obligatorowi tacę z chłodnym winem i owocami.
Laird wybrał sobie owoc. Służący stał z tacą obok niego niczym mebel.
- Lord Jedue – rzekł wreszcie. – Cieszę się, że mamy okazję się spotkać.
- Ja również, Wasza Miłość – odparł Camon.
- Możesz mi zatem wyjaśnić, dlaczego nie byłeś w stanie przybyć do budynku Kantonu, zamiast żądać, abym to ja zjawił się tutaj?
- To moje kolana, Wasza Miłość – odrzekł Camon. – Lekarze zalecają, bym podróżował możliwie jak najmniej.
A ty słusznie bałeś się wylądować w twierdzy Zakonu, pomyślała Vin.
- Rozumiem – odparł Laird. – Niefortunna przypadłość dla człowieka, który zajmuje się transportem.
- Nie muszę sam wyruszać w podróże, Wasza Miłość – odrzekł Camon, skłaniając głowę. – Tylko je organizuję.
Dobrze, pomyślała Vin. Camon, pamiętaj, masz pozostać służalczy. Musisz się wydawać zdesperowany.
Vin potrzebowała powodzenia tej akcji. Camon groził jej, bił ją, ale uważał za szczęśliwy amulet. Nie była pewna, czy zdawał sobie sprawę z tego, dlaczego wszystkie jego plany łatwiej było zrealizować w jej obecności, ale chyba jednak potrafił skojarzyć fakty. Dzięki temu była cenna – a Reen zawsze mówił, że nieodzowni najdłużej pozostają przy życiu.
- Rozumiem – powtórzył Laird. – Cóż, obawiam się, że nasze spotkanie odbyło się zbyt późno. Kanton Finansów już przegłosował twoją ofertę.
- Tak szybko?! – zawołał ze szczerym zdumieniem Camon.
- Tak – odparł Laird, pociągając łyk wina, ale wciąż nie odprawiając sługi. – Zdecydowaliśmy, że nie przyjmiemy twojego kontraktu.
Camon siedział przez chwilę jak skamieniały.
- Przykro mi to słyszeć, Wasza Miłość.
Laird przyszedł spotkać się z tobą, pomyślała Vin, więc wciąż istnieje pole do negocjacji.
- Istotnie – ciągnął Camon – to doprawdy niefortunne, ponieważ zamierzałem złożyć wam jeszcze lepszą ofertę.
Laird uniósł tatuowaną brew.
- Wątpię, czy to coś zmieni. W Radzie znajduje się frakcja, która uważa, że Kanton będzie lepiej obsłużony, jeśli wybierze bardziej stabilną firmę transportową do przewozu naszych ludzi.
- A to by był poważny błąd – odparł gładko Camon. – Bądźmy szczerzy, Wasza Miłość. Obaj wiemy, że ten kontrakt to ostatnia szansa Domu Jedue. Teraz, kiedy straciliśmy kontrakt z Farwanem, nie możemy już sobie pozwolić na wysyłanie łodzi aż do Luthadelu. Bez patronatu Zakonu mój ród jest zrujnowany finansowo.
- Przyznam, że to nie ma wielkiego wpływu na moją decyzję, wasza lordowska mość – odparł obligator.
- Doprawdy? – odparował Camon. – Wasza Miłość, proszę sobie zadać to pytanie: kto będzie wam lepiej służył? Czy ród, który ma tuziny kontraktów, pomiędzy które musi dzielić swoją uwagę, czy taki, który wasz kontrakt uważa za swą ostatnią nadzieję? Kanton Finansów nie znajdzie bardziej spolegliwego partnera, niż desperat. Niech to moje łodzie sprowadzają z północy waszych akolitów, niech moi żołnierze ich eskortują, a nie będziecie rozczarowani.
Dobrze, pomyślała Vin.
- Cóż... rozumiem – odparł obligator, nieco zaniepokojony.
- Chętnie przyznam wam przedłużony kontrakt, za stałą cenę ryczałtową pięćdziesięciu skrzyńców na głowę i podróż, Wasza Miłość. Twoi akolici mogą teraz podróżować do woli naszymi łodziami i zawsze będą mieli niezbędną eskortę.
Obligator uniósł brew.
- To połowa poprzedniej ceny.
- Przecież mówiłem, że jesteśmy zdesperowani – odparł Camon. – Mój ród chce utrzymać łodzie w ruchu. Pięćdziesiąt skrzyńców to dla nas żaden zysk, ale to nie ma znaczenia. Kiedy kontrakt z Zakonem przywróci nam stabilność, będziemy mogli znaleźć inne kontrakty, by napełnić swoje skarbce.
Laird się zamyślił. Oferta była istotnie bajeczna – w normalnych warunkach wydawałaby się wręcz podejrzana. Jednakże z zachowania Camona było widać, że jego ród jest na granicy zapaści finansowej. Drugi przywódca, Theron, pracował przez pięć lat, budując, oszukując i kombinując, aby dojść do tego momentu. Zakon byłby szalony, gdyby nie rozważył takiej oferty.
Laird też zdawał sobie z tego sprawę. Stalowy Zakon nie był silny wyłącznie biurokracją i władzą prawną Ostatniego Imperium – sam również stanowił coś w rodzaju arystokratycznego rodu. Im więcej miał bogactw, tym lepsze były jego własne kontrakty handlowe, tym lepsze punkty nacisku różne Kantony Zakonu miały między sobą – i w relacjach z arystokratycznymi rodami.
Było jednak widać, że Laird wciąż się waha, Vin widziała to w jego spojrzeniu, doskonale znała ten podejrzliwy wzrok. Nie da się złapać na ten kontrakt.
Teraz moja kolej, pomyślała.
Użyła Szczęścia na Lairdzie. Sięgnęła ku niemu bardzo ostrożnie – nie była pewna, co właściwie robi, albo dlaczego. Jednakże ten dotyk był instynktowny, wyszkolony przez wiele lat subtelnych ćwiczeń. Miała dziesięć lat, kiedy się zorientowała, że inni ludzie nie potrafią robić tego, co ona.
Delikatnie naparła na uczucia Lairda, stłumiła je. Stał się mniej podejrzliwy, mniej przestraszony. Posłuszny. Jego obawy się rozpłynęły. Vin ujrzała, jak w jego oczach pojawia się spokój i świadomość kontroli.
Wciąż jednak wydawał się nieco niepewny. Vin naparła mocniej. Prelan przechylił głowę z zamyśloną miną. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale znów natarła na niego, desperacko rzucając na szalę ostatnie uncje Szczęścia.
Laird zawahał się znowu.
- Doskonale – rzekł. – Przedstawię Radzie twoją nową ofertę. Może jednak uda nam się dojść do porozumienia.
Gdyby ludzie przeczytali te słowa, niechby się dowiedzieli, jak ciężkim brzemieniem jest moc. Starajcie się nie dać skrępować jej łańcuchom. Proroctwa Terris głoszą, że będę miał moc, by uratować świat.
Ale sugerują, że moja moc może go również zniszczyć.
2
W opinii Kelsiera miasto Luthadel – siedziba Ostatniego Imperatora – było posępnym miejscem. Większość budynków wzniesiono z kamiennych bloków, z dachami z dachówek dla bogatych, a drewnianymi dla pozostałych. Budowle były stłoczone, co wywoływało wrażenie, że są przysadziste, choć niektóre miały trzy piętra.
Kamienice i sklepy były do siebie całkiem podobne: nie było to miejsce, gdzie człowiek chciałby zwracać na siebie uwagę. Oczywiście, o ile nie byłeś członkiem arystokracji.
W całym mieście było rozrzucone kilkanaście monolitycznych twierdz. Skomplikowane, ozdobione rzędami podobnych do włóczni iglic i głębokich podcieni, mieściły w sobie domostwa wysokiej szlachty. W istocie były po prostu oznakami szlachectwa. Każda rodzina, która mogła sobie pozwolić na zbudowanie twierdzy i utrzymywanie wysokiej stopy życia w Luthadelu, była uważana za Wielki Ród.
Większość otwartych przestrzeni w mieście znajdowało się właśnie wokół tych twierdz. Wolne place pośród kamienic były niczym polany w lesie, a twierdze przypominały samotne góry wznoszące się nad resztą krajobrazu. Czarne góry. Podobnie, jak reszta miasta, zamki były poznaczone plamami wielu lat popielistych opadów.
Każda budowla w Luthadelu – dosłownie każda, jaką Kelsier kiedykolwiek widział – była w jakimś stopniu poczerniała. Nawet mury miejskie, na których teraz stał, były pokryte patyną sadzy. Budowle były najciemniejsze u góry, gdzie zbierał się popiół, ale deszcz i wieczorna rosa przenosiły sadzę po gzymsach i wzdłuż ścian. I, jak farba spływająca po obrazie, czerń ściekała po ścianach budynków w nierównych frędzlach.
Ulice oczywiście były całkowicie czarne. Kelsier stał i czekał, obserwując miasto, kiedy grupa robotników skaa pracowała na ulicy poniżej, oczyszczając ostatnie zaspy popiołu. Zawiozą je potem do rzeki Channerel, która przepływała przez centrum miasta, zmywając sterty popiołu, by hałdy w końcu nie zasypały grodu. Czasem Kelsier zastanawiał się, czemu całe imperium nie stało się jedną wielką kupą popiołu. Podejrzewał, że popiół musiał po jakimś czasie rozkładać się i zmieniać w glebę, ale utrzymanie pól i miast w stanie nadającym się do użytku wymagało na razie nieprawdopodobnego wysiłku.
Na szczęście, zawsze było dość skaa, by odwalić tę robotę. Robotnicy w dole byli odziani w proste płaszcze i spodnie, utytłane w popiele i zniszczone. Podobnie jak u robotników na plantacjach, które opuścił kilka tygodni temu, w ich ruchach odzwierciedlały się znużenie i beznadzieja. Obok robotników przeszła druga grupa skaa, przywołanych odległym dźwiękiem dzwonów, który wyznaczał dla nich kolejną zmianę i kolejny dzień pracy w kuźniach i hutach. Metal był głównym towarem eksportowym Luthadelu, w mieście wybudowano mnóstwo kuźni i rafinerii. Jednakże spiętrzenia rzeki były znakomitą lokalizacją dla kół wodnych, napędzających zarówno żarna młynów, jak i krosna fabryk tekstyliów.
Skaa pracowali. Kelsier odwrócił się od nich, spoglądając ku centrum miasta, gdzie wznosił się pałac Ostatniego Imperatora, niczym potworny owad o najeżonym kolcami grzbiecie. Kredik Shaw, Wzgórze Tysiąca Wież. Pałac był kilkakrotnie większy od każdej ze szlacheckich posesji i zdecydowanie największym budynkiem w mieście.
Kiedy Kelsier tak stał i przyglądał się miastu, spadła kolejna fala popiołu. Płatki osiadały lekko na ulicach i budynkach. Ostatnio pada dużo popiołu, pomyślał, zadowolony z pretekstu, by nasunąć kaptur na twarz. Popielne Góry znów się uaktywniły.
Nie obawiał się, że ktokolwiek w Luthadelu może go rozpoznać – od jego schwytania minęły trzy lata. Jednakże kaptur dodawał mu pewności siebie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Kelsier zechce być widzianym i rozpoznawanym. Na razie wolał pozostać anonimowy.
Wreszcie ujrzał postać zbliżającą się ku niemu wzdłuż muru. Dockson był niższy od Kelsiera, miał kwadratową twarz, która doskonale pasowała do jego dość krępej sylwetki. Ciemne włosy skrywał mu kaptur pospolitego, brunatnego płaszcza, a twarz zdobiła niewielka bródka, którą zapuścił od czasu pierwszego młodzieńczego zarostu dwadzieścia lat temu.
Podobnie jak Kelsier, miał na sobie strój szlachecki: kolorową kamizelkę, ciemny surdut i spodnie, oraz cienki płaszcz dla ochrony przed popiołem. Tkaniny nie były zbyt bogate, ale arystokratyczne – znak przynależności do klasy średniej Luthadelu. Większość ludzi ze szlachetnych rodów nie była dość bogata, by zostać uznanymi za członków Wielkiego Domu, ale w Ostatnim Imperium szlachectwo nie wiązało się wyłącznie z pieniędzmi. Liczyły się również pochodzenie i historia, Ostatni Imperator był nieśmiertelny i najwyraźniej doskonale pamiętał ludzi, którzy wspierali go we wczesnych latach panowania. Potomkowie tych ludzi, nieważne, jak zubożeli, zawsze będą faworyzowani.
Odzież miała sprawić, by przechodzące patrole nie zadawały wielu pytań. W przypadku Kelsiera i Docksona ten strój był oczywiście jedynie przebraniem. Żaden z nich w istocie nie był szlachcicem, choć, technicznie rzecz biorąc, Kelsier był przynajmniej półkrwi. Jednakże to z wielu względów bywało gorsze, niż bycie normalnym skaa.
Docson podszedł do Kelsiera i przystanął, opierając się o blankę. Splótł ręce na kamieniu.
- Spóźniłeś się o kilka dni, Kell.
- Postanowiłem zrobić kilka przystanków na północnych plantacjach.
- Ach – odparł Dockson. – Więc jednak maczałeś palce w sprawie śmierci lorda Trestinga?
Kelsier się uśmiechnął.
- Można tak powiedzieć.
- Jego śmierć spowodowała spore zamieszanie wśród lokalnej szlachty.
- Mniej więcej taka była intencja – odparł Kelsier. – Choć, mówiąc uczciwie, nie planowałem niczego aż tak dramatycznego. W gruncie rzeczy był to bardziej przypadek niż cokolwiek innego.
Dockson uniósł brew.
- Jak można "przypadkowo" zabić szlachcica w jego własnej posesji?
- Nożem w serce – odparł Kelsier. – A raczej kilkoma nożami. Zawsze lepiej dmuchać na zimne.
Dockson uniósł oczy do nieba.
- Jego śmierć chyba nie jest wielką stratą, Dox – rzekł Kelsier. – Nawet wśród szlachty Tresting był znany z okrucieństwa.
- Nie obchodzi mnie Tresting – odparł Dockson. – Po prostu zastanawiam się, jakim muszę być idiotą, żeby iść z tobą na kolejną robotę. Atakować prowincjonalnego lorda w jego własnej posesji, otoczonej strażą... szczerze mówiąc, Kell, prawie już zapomniałem, jaki z ciebie wariat.
- Wariat? – Kelsier się zaśmiał. – To nie było wariactwo. Ot, taka mała dywersja. Powinieneś zobaczyć, co planuję teraz!
Dockson stał nieruchomo przez chwilę, po czym także się roześmiał.
- Na Ostatniego Imperatora, dobrze, że wróciłeś, Kell! Obawiam się, że stałem się dość nudny przez te ostatnie kilka lat.
- Zajmiemy się tym – obiecał Kelsier. Odetchnął głęboko, spojrzał na opadający popiół.
Ekipy zamiataczy skaa już wzięły się do roboty, oczyszczając ulice z ciemnego pyłu. Za nimi przeszedł strażnik, skinieniem głowy pozdrawiając Kelsiera i Docksona. Czekali w milczeniu, aż znów zostaną sami.
- Dobrze jest wrócić – rzekł wreszcie Kelsier. – Luthadel jest dla mnie dziwnie przyjaznym miejscem, nawet jeśli to ponura, pusta dziura. Zorganizowałeś spotkanie?
Dockson skinął głową.
- Ale nie możemy spotkać się przed wieczorem. Jak się tu w ogóle dostałeś? Moi ludzie pilnowali bram.
- Hm? Ach, wśliznąłem się wieczorem.
- Ale jak...? – Dockson się zawahał. – Och, racja. Będę musiał się przyzwyczaić.
Kelsier wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem, przecież zawsze pracujesz z Mglistymi.
- Tak, ale to co innego – odparł Dockson. Podniósł dłoń, by powstrzymać dalsze argumenty. – Nie trzeba, Kell. Nie wzbraniam się, po prostu potrzebuję trochę czasu, żeby się przyzwyczaić.
- Dobrze, kto dzisiaj będzie?
- Cóż, pojawią się oczywiście Breeze i Ham. Są bardzo ciekawi tej twojej tajemniczej roboty... nie wspomnę już, że są dość zirytowani, że nie chcę im powiedzieć, co kombinowałeś przez ostatnie kilka lat.
- I dobrze – odparł Kelsier. – Niech się dalej zastanawiają. A co z Trapem?
Dockson pokręcił głową.
- Trap nie żyje. Zakon dogonił go w końcu parę miesięcy temu. Nawet nie zawracali sobie głowy wysyłaniem go do Czeluści. Ścięli go na miejscu.
Kelsier przymknął oczy i westchnął. Wydawało się, że Stalowy Zakon ostatecznie dopadnie każdego. Czasem Kelsier myślał sobie, że życie skaa Mglistego nie ma nic wspólnego z przetrwaniem, a raczej z wyborem odpowiedniego momentu na śmierć.
- No to zostaliśmy bez Dymiarza – rzekł wreszcie, otwierając oczy. – Masz jakieś propozycje?
- Ruddy – podsunął Dockson.
Kelsier pokręcił głową.
- Nie, jest dobrym Dymiarzem, ale też nie dość dobrym człowiekiem.
Dockson się uśmiechnął.
- Nie dość dobrym człowiekiem, by znaleźć się w złodziejskiej szajce... Kell, tęskniłem za pracą z tobą. No cóż, to kto?
Kelsier zamyślił się na chwilę.
- Czy Clubs dalej prowadzi swój warsztat?
- O ile wiem, tak – powoli odrzekł Dockson.
- Podobno to jeden z najlepszych Dymiarzy w mieście.
- Zdaje się, że tak – odparł Dockson. – Ale czy nie jest znany z tego, że trudno się z nim współpracuje?
- Nie jest taki zły – mruknął Kelsier. – Trzeba się tylko do niego przyzwyczaić. Poza tym sądzę, że do tej konkretnej roboty może... dać się namówić.
- Doskonale. – Dockson wzruszył ramionami. – Zaproszę go. O ile wiem, jeden z jego krewnych jest Cynookim. Czy jego też mam zaprosić?
- Dobrze. – Dockson skinął głową. – Cóż, poza tym pozostaje tylko Yeden. Oczywiście, o ile jest nadal zainteresowany...
- Będzie tam – zapewnił Kelsier.
- Lepiej, żeby był – odparł Dockson. – W końcu to on nam płaci.
Kelsier przytaknął, po czym zmarszczył brwi.
- Nie wspomniałeś o Marshu.
Dockson wzruszył ramionami.
- Mówiłem ci, że twój brat nigdy nie aprobował naszych metod, a teraz... znasz Marsha. Nie będzie chciał w ogóle mieć do czynienia z Yedenem i całą rebelią, a co dopiero z garścią takich rzezimieszków jak my. Musimy znaleźć kogoś innego do infiltracji obligatorów.
- Nie – zaoponował Kelsier. – Zrobi to. Muszę tylko go przekonać.
- Skoro tak twierdzisz. – Dockson zamilkł i obaj stali przez chwilę, wsparci na parapecie, wodząc wzrokiem po pokrytym popiołem mieście.
Wreszcie Dockson pokręcił głową.
- To szaleństwo, prawda?
Kelsier się uśmiechnął.
- Przyjemnie, co?
- Fantastycznie – zgodził się Dockson.
- To będzie robota jak żadna inna – mruknął Kelsier, spoglądając na północ i w kierunku pokręconego budynku w centrum miasta.
Dockson odszedł od muru.
- Mamy kilka godzin do spotkania. Chciałbym ci coś pokazać. Myślę, że wciąż jest czas... jeśli się pospieszymy.
Kelsier się obejrzał.
- Właśnie się wybierałem zmyć głowę mojemu grzecznemu bratu. Ale...
- Nie będziesz żałował – obiecał Dockson.
***
Vin siedziała w kącie głównego pomieszczenia, trzymając się jak zwykle w cieniu. Im mniej ją było widać, tym bardziej była ignorowana przez pozostałych. Nie mogła sobie pozwolić na marnowanie Szczęścia, na opędzanie się od niewczesnych zalotów. Zaledwie miała czas zregenerować to, co zużyła kilka dni temu, w czasie spotkania z obligatorem.
Wokół stolików zebrała się zwykła klientela, grając w kości lub dyskutując na temat drobnych robót. Dym z kilkunastu różnych fajek unosił się i kłębił pod sklepieniem, a ściany były pokryte ciemnymi plamami, jakie pozostawiły niezliczone lata podobnego traktowania. Podłoga była ciemna od śladów popiołu. Podobnie jak większość złodziejskich szajek, banda Camona nie przesadzała z czystością.
W głębi sali znajdowały się drzwi, a za nimi kręte kamienne schodki, wiodące do fałszywej kratki ściekowej w alejce. Ta sala, tak jak wiele innych ukrytych w imperialnej stolicy Luthadelu, nie miała prawa istnieć.
Z przedniej części pomieszczenia, gdzie Camon z kilku innymi bandytami spędzali miłe popołudnie przy piwie i świńskich dowcipach, dobiegał rubaszny śmiech. Stolik Camona znajdował się tuż przy barze, gdzie drinki, serwowane po zawyżonych cenach, były kolejnym sposobem na wykorzystanie tych, którzy dla niego pracowali. Element kryminalny Luthadelu szybko się uczył od swojej szlachty.
Vin robiła co mogła, by pozostać niewidzialna. Pół roku wcześniej nie przypuszczała, że jej życie bez Reena może stać się jeszcze gorsze. A jednak, pomimo wybuchów wściekłości, pilnował, by inni bandyci nie próbowali się z nią spoufalać. W szajkach złodziejskich było niewiele kobiet -, które pogrążały się w półświatku, najczęściej kończyły jako dziwki. Reen zawsze powtarzał, że dziewczyna musi być twarda – twardsza nawet od mężczyzny – jeśli chce przetrwać.
"Myślisz, że jakikolwiek przywódca będzie chciał cię wlec w swojej ekipie?" – powiadał. "Nawet ja nie chcę z tobą pracować, a jestem twoim bratem".
Plecy wciąż pulsowały jej bólem. Camon wychłostał ją wczoraj. Krew zaplamiła koszulę, a nie było jej stać na nową. Camon kładł rękę na jej zarobkach, żeby pokryć długi, których narobił jej brat.
Ale ja jestem silna, pomyślała.
W tym była cała ironia. Chłosta już prawie nie bolała, gdyż częste napady gniewu Reena uczyniły ją odporną, a jednocześnie nauczyły, jak wydawać się żałosną i cierpiącą. W pewien sposób chłosta odnosiła wręcz odwrotny skutek. Za każdym razem Vin wychodziła z niej silniejsza i lepiej zahartowana.
Camon wstał. Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął złoty zegarek. Skinął głową jednemu ze swych towarzyszy i rozejrzał się po sali, szukając... Vin.
Jego spojrzenie wbiło się w nią.
- Już czas – rzekł.
Zmarszczyła brwi.
Czas? Na co?
***
Kanton Finansów Zakonu był imponującą budowlą, ale – prawdę mówiąc – wszystko, co dotyczyło Stalowego Zakonu, było imponujące.
Wysoki, masywny budynek miał ogromne rozetowe okno na frontowej ścianie, choć z zewnątrz szkło wydawało się ciemne. Po obu stronach okna zwisały proporce, a poplamiona sadzą czerwona tkanina była zapisana hymnami pochwalnymi na cześć Ostatniego Imperatora.
Camon obserwował budynek krytycznym okiem. Vin wyczuwała jego obawę. Kanton Finansów nie był raczej najgroźniejszym z urzędów Zakonu – Kanton Inkwizycji, a nawet Kanton Ortodoksji miały znacznie gorszą opinię. Jednakże dobrowolne wejście do jakiegokolwiek urzędu Zakonu... oddanie się we władzę obligatorów... cóż, takiego czynu można dokonać jedynie po starannym namyśle.
Camon zaczerpnął tchu, po czym ruszył przed siebie, stukając laską po kamieniach w rytm kroków. Miał na sobie strój bogatego szlachcica i towarzyszyło mu sześciu członków szajki – w tym i Vin – w charakterze "służby".
Vin weszła za Camonem po stopniach, po czym przystanęła, kiedy jeden ze "służących" podskoczył, by otworzyć drzwi przed swoim "panem". Z całej szóstki najwyraźniej tylko Vin nie wiedziała o planie Camona. Podejrzane było to, że Therona – partnera Camona w skoku na Zakon – nie było w zasięgu wzroku.
Vin weszła do budynku Kantonu. Z rozetowego okna padało wibrujące czerwone światło, poprzecinane błękitnymi promieniami. W ogromnym holu za biurkiem siedział samotny obligator z tatuażami średniego poziomu wokół oczu.
Camon podszedł do niego, stukając laską po dywanie.
- Jestem lord Jedue – rzekł.
Co robisz, Camonie? – pomyślała Vin. Przy Theronie upierałeś się, że nigdy nie spotkasz się z prelanem Lairdem w jego biurze w Kantonie. A teraz sam tu przyszedłeś.
Obligator skinął głową, odnotowując coś w swojej księdze. Machnął ręką.
- Do poczekalni możesz wziąć ze sobą jednego służącego, reszta musi zostać tutaj.
Pogardliwe sapnięcie Camona dobitnie świadczyło o jego zdaniu na temat tego ograniczenia. Obligator nawet nie uniósł głowy sponad księgi. Camon stał przez chwilę i Vin nie była pewna, czy jest naprawdę wściekły, czy tylko odgrywa rolę urażonego szlachcica. Wreszcie wyciągnął palec i dźgnął nim powietrze, wskazując na Vin.
- Chodź – rzekł i odwrócił się, powoli kierując się ku wskazanym drzwiom.
Pokój za nimi był urządzony z przepychem i wygodą. Kilku panów szlachetnego rodu odpoczywało w różnych wyczekujących pozycjach. Camon wybrał sobie fotel, usadowił się w nim, po czym wskazał stół zastawiony winem i ciasteczkami z czerwonym lukrem. Vin podała mu kielich wina i talerz z ciastkami, ignorując ssanie żołądka.
Camon pożerał ciastka, mlaszcząc cicho.
Jest zdenerwowany. Jeszcze bardziej niż przedtem.
- Kiedy wejdziemy, masz się nie odzywać – polecił z pełnymi ustami.
- Zdradzasz Therona – odparła szeptem.
Skinął głową.
- Ale jak? Dlaczego?
Plan Therona był skomplikowany w realizacji, ale koncepcja była prosta. Co roku Zakon przesyłał nową grupę akolitów obligatorów z północnego klasztoru na południe, do Luthadelu, by dokończyli nauk. Theron odkrył jednak, że ci akolici i ich nadzorcy zwozili ukryte w bagażu ogromne sumy z funduszy Zakonu, by przechować je w twierdzy w Luthadelu.
Rabunek w Ostatnim Imperium był trudną sprawą, zwłaszcza przy nieustannych patrolach strzegących kanałów żeglownych. Jednakże, jeśli ktoś sam kierował barkami przewożącymi akolitów, był w stanie przeprowadzić napad. W odpowiedniej chwili strażnicy zwracali się ku swoim pasażerom – i człowiek mógł nieźle zarobić, a potem zwalić wszystko na rabusiów.
- Drużyna Therona jest słaba – odparł cicho Camon. – Za dużo wydał na tę robotę.
- Ale przecież mu się zwróci... – zaprotestowała.
- Nigdy, jeśli wezmę teraz wszystko, co się da, i ucieknę – odrzekł Camon z uśmiechem. – Namówię obligatorów, żeby wypłacili mi zaliczkę na uruchomienie floty, a potem zniknę i zostawię Theronowi załatwienie spraw z rozwścieczonym Zakonem, kiedy ten się zorientuje, że został nabrany.
Vin wyprostowała się, nieco wstrząśnięta. Przygotowanie takiej akcji z pewnością kosztowało Therona wiele tysięcy skrzyńców – jeśli teraz poniesie porażkę, będzie zrujnowany. A z Zakonem depczącym mu po piętach nie będzie miał nawet szansy na zemstę. Camon szybko się dorobi i jednocześnie uwolni się od jednego z najpotężniejszych rywali.
Theron był głupcem, że wziął do tego Camona, pomyślała. Ale kwota, którą obiecał Camonowi, była ogromna. Prawdopodobnie przypuszczał, że zachłanność partnera powstrzyma go od nieuczciwości, zanim sam Theron nie spłata mu psikusa. Camon po prostu był szybszy, niż ktokolwiek mógł sądzić, nawet Vin. Jak Theron mógłby się zorientować, że Camon sam udaremni jego pracę, zamiast czekać i skraść cały ładunek z barki?
Poczuła ucisk w żołądku.
To tylko jeszcze jedna zdrada, pomyślała z bólem. Dlaczego wciąż tak się tym przejmuję? Wszyscy wszystkich zdradzają. Takie jest życie...
Miała ochotę znaleźć sobie kąt, najlepiej bezpieczny i ciasny, i ukryć się. Sama.
Wszyscy cię zdradzą. Wszyscy.
Ale nie miała dokąd pójść. Wreszcie wszedł jakiś obligator niższej rangi i wywołał lorda Jedue. Vin poszła za Camonem do sali audiencyjnej.
Mężczyzna, który na nich czekał, usadowiony wygodnie za biurkiem, nie był jednak prelanem Lairdem.
Camon przystanął w wejściu. Ujrzał gabinet, wyściełany szarym dywanem, i biurko. Ściany były nagie, a jedyne okno wąskie na szerokość dłoni. Obligator, który na nich czekał, miał jeden z najbardziej skomplikowanych tatuaży wokół oczu, jakie Vin kiedykolwiek widziała. Nie była pewna, jaka ranga z nich wynika, ale kreski wędrowały daleko poza uszy i na czoło obligatora.
- Lord Jedue – rzekł dziwny obligator.
Podobnie jak Laird miał na sobie szarą szatę, ale różnił się bardzo od poważnych biurokratów, z jakimi Camon miewał wcześniej do czynienia. Ten był szczupły, ale muskularny, a jego ogolona na gładko trójkątna głowa nadawała mu drapieżny wygląd.
- Odniosłem wrażenie, że będę miał przyjemność z prelanem Lairdem – rzekł Camon, wciąż nie wchodząc do środka.
- Prelan Laird został odwołany do innych zadań. Jestem wielki prelan Arriev, przewodniczący rady, która rozpatrywała twoją ofertę. Masz rzadką możliwość porozmawiania ze mną bezpośrednio. Zwykle nie prowadzę tych spraw osobiście, ale nieobecność Lairda sprawiła, że musiałem wziąć na siebie część jego obowiązków.
Instynkt Vin sprawił, że zesztywniała.
Musimy się stąd wynosić. Natychmiast.
Camon stał nieruchomo przez dłuższą chwilę i widziała, że się zastanawia. Uciekać od razu? Czy podjąć ryzyko dla większej zdobyczy? Vin nie obchodziła zdobycz, chciała tylko żyć. Camon jednak nie został przywódcą, nie podejmując od czasu do czasu ryzyka. Powoli wszedł do gabinetu i, rozglądając się ostrożnie, zajął miejsce naprzeciwko obligatora.
- Dobrze, wielki prelanie Arriev – rzekł ostrożnie. – Przyjmuję, że skoro zostałem wezwany na kolejne spotkanie, to rada rozważyła moją ofertę?
- W istocie – odparł obligator. – Choć muszę przyznać, że niektórzy członkowie Rady są niechętni, by robić interesy z rodem tak bliskim katastrofy ekonomicznej. Zakon ogólnie woli podchodzić konserwatywnie do swoich operacji finansowych.
- Rozumiem.
- Ale – wtrącił Arriev – na pokładzie znajdzie się wielu, którzy chętnie skorzystaliby z oszczędności, jakie nam zaoferowałeś.
- A z jaką grupą ty się identyfikujesz, Wasza Miłość?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji. – Obligator się pochylił. – Dlatego zauważyłem, że masz tę rzadką okazję, by mnie przekonać. Zrób to, lordzie Jedue, a będziesz miał swój kontrakt.
- Z pewnością prelan Laird przedstawił szczegóły naszej oferty – odparł Camon.
- Tak, ale chciałbym usłyszeć te argumenty od ciebie. Zrób to dla mnie.
Vin zmarszczyła brwi. Pozostała w głębi sali, stojąc w pobliżu drzwi, wciąż niepewna, czy nie powinna uciekać.
- I co? – zagadnął Arriev.
- Potrzebujemy tego kontraktu, Wasza Miłość – odrzekł Camon. – Bez niego nie będziemy w stanie kontynuować naszej działalności transportowej. Wasz kontrakt pozwoli nam na uzyskanie tak potrzebnego okresu stabilności, da szansę na utrzymanie naszych barek do czasu, aż znajdziemy kolejne kontrakty.
Arriev przez moment przyglądał się Camonowi.
- Z pewnością stać cię na więcej, lordzie Jedue. Laird powiedział, że byłeś bardzo przekonujący... chciałbym usłyszeć coś, co pozwoli mi uwierzyć, że zasłużyłeś na nasz kontrakt.
Vin przygotowała swoje Szczęście. Mogła sprawić, że Arriev stałby się skłonniejszy do negocjacji, ale... coś ją powstrzymało. Sytuacja wydawała się bardzo ryzykowna.
- Jesteśmy dla was najlepszym wyborem, Wasza Miłość – rzekł Camon. – Obawiasz się, że mój ród poniesie klęskę ekonomiczną? Cóż, jeśli tak się stanie, co stracicie? W najgorszym razie moje barki przestaną kursować, a wy będziecie musieli znaleźć innych kupców. Jednak, jeśli wasz kontrakt wystarczy, by utrzymać moją działalność, będzie to dla was oznaczało wieloletni i bardzo korzystny interes.
- Rozumiem – odparł Arriev. – A dlaczego właśnie Zakon? Dlaczego nie znajdziesz sobie kogoś innego? Przecież z pewnością istnieją inne możliwości wykorzystania twoich statków... inne grupy, które rzucą się na takie stawki.
Camon zmarszczył brwi.
- Nie chodzi o pieniądze, Wasza Miłość, chodzi o zwycięstwo, o dowód zaufania – właśnie to zyskamy, otrzymując kontrakt od Zakonu. Jeśli wy nam zaufacie, inni też to uczynią. Potrzebuję waszego poparcia. – Camon zaczął się obficie pocić. Chyba już pożałował swojej gry. Czy został zdradzony? Czy to Theron stał za tym dziwnym spotkaniem?
Obligator czekał. Vin wiedziała, że może ich zniszczyć. Gdyby nabrał podejrzeń, że próbują go oszukać, mógł ich przekazać Kantonowi Inkwizycji. Niejeden szlachcic wszedł do budynku Kantonu i nigdy go nie opuścił.
Zacisnęła zęby, sięgnęła ku niemu i użyła Szczęścia na obligatorze, sprawiając, by przestał być podejrzliwy.
Arriev się uśmiechnął.
- Cóż, przekonałeś mnie – oznajmił.
Camon westchnął z ulgą.
- Twój ostatni list sugerował, że potrzebujesz trzech tysięcy skrzyńców jako zaliczki, by odnowić sprzęt i podjąć działalność – mówił Arriev. – Przejdź do skryby w głównym holu, żeby dokończyć papierkową robotę i byś mógł się zgłosić po niezbędne fundusze.
Obligator wyjął ze stosu arkusz grubego, biurokratycznego papieru i przyłożył pieczęć na samym dole. Podał arkusz Camonowi.
- Oto twój kontrakt.
Camon uśmiechnął się szeroko.
- Wiedziałem, że Zakon będzie właściwym wyborem – rzekł, przyjmując kontrakt. Wstał, skłonił się obligatorowi z szacunkiem, po czym skinął na Vin, by otwarła mu drzwi.
Uczyniła to.
Coś jest nie w porządku, pomyślała. Coś jest bardzo nie w porządku. Zatrzymała się, kiedy Camon wychodził, i obejrzała na obligatora. Wciąż się uśmiechał.
Szczęśliwy obligator to zawsze zły znak.
Jednak, kiedy szli przez poczekalnię z jej szlachetnymi gośćmi, nikt ich nie zatrzymał. Camon opieczętował i dostarczył kontrakt odpowiedniemu skrybie, a żołnierze wciąż się nie zjawiali, by ich aresztować. Skryba wyjął małą skrzynkę pełną monet i podał Camonowi.
A potem po prostu opuścili budynek Kantonu. Camon zebrał pozostałą służbę z widoczną ulgą. Żadnego alarmu, żadnych krzyków. Żadnego tupotu żołnierskich butów. Byli wolni. Camon zdołał oszukać zarówno Zakon, jak i drugiego przywódcę.
A przynajmniej tak się wydawało.
***
Kelsier wepchnął do ust jeszcze jedno czerwono lukrowane ciasteczko i żuł je z satysfakcją. Gruby złodziej i jego przerażona służąca przeszli przez poczekalnię do wyjścia. Obligator, który z nimi rozmawiał, pozostał w gabinecie, widocznie czekając na kolejnego petenta.
- No i co? – zapytał Dockson. – Co o tym myślisz?
Kelsier spojrzał na ciasteczka.
- Całkiem niezłe – rzekł, częstując się kolejnym. – Zakon zawsze miał doskonały gust. To oczywiste, że i przekąski mają znakomite.
Dockson przewrócił oczami.
- Mówię o dziewczynie, Kell.
Kelsier uśmiechnął się i ułożył cztery ciastka w stertę na dłoni, po czym skinął głową w stronę drzwi. Poczekalnia Kantonu była zbyt tłoczna, by w niej dyskutować o delikatnych sprawach. Po drodze zatrzymał się i powiedział sekretarzowi obligatora, że musi przełożyć spotkanie.
Minęli hol wejściowy, po drodze przechodząc obok tłustego herszta, który cicho rozmawiał ze skrybą. Kelsier wyszedł na ulicę, naciągnął
kaptur na głowę dla ochrony przed wciąż padającym popiołem, po czym poszedł w dół ulicy. Zatrzymał się w bocznej alejce, zajmując taką pozycję, by wraz z Docksonem obserwować drzwi budynku Kantonu. Z zadowoleniem przeżuwał ciastka.
- Skąd się o niej dowiedziałeś? – zapytał pomiędzy jednym a drugim kęsem.
- To twój brat – odparł Dockson. – Camon próbował wykręcić numer Marshowi kilka miesięcy temu i ona też z nim wtedy była. Właściwie to ta mała maskotka Camona stała się już dość sławna w pewnych kręgach. Wciąż nie jestem pewien, czy on ogóle wie, kim ona jest. Wiesz, jak przesądni bywają złodzieje.
Kelsier skinął głową, otrzepując dłonie.
- Skąd wiedziałeś, że ona dzisiaj tu będzie?
Dockson wzruszył ramionami.
- Kilka napiwków we właściwe ręce. Miałem tę dziewczynę na oku od dnia, kiedy Marsh mi ją pokazał. Chciałem, żebyś sam zobaczył ją w akcji.
Po drugiej stronie ulicy drzwi budynku Kantonu otwarły się wreszcie i u szczytu schodów stanął Camon, otoczony grupką "służących". Drobna, krótkowłosa dziewczyna była wśród nich. Na jej widok Kelsier zmarszczył brwi. Jej kroki były nerwowe i płochliwe, podrywała się za każdym razem, kiedy ktoś wykonał zbyt gwałtowny gest. Na jej prawym policzku wciąż było widać ślady gojącego się sińca.
Kelsier spojrzał na nadętego Camona. Muszę wymyślić dla tego gościa coś szczególnie odpowiedniego.
- Biedactwo – mruknął Dockson.
- Wkrótce się od niego uwolni – rzekł Kelsier. – Dziwne, że nikt wcześniej jej nie odkrył.
- Więc twój brat miał rację?
- Jest co najmniej Mglistym, a jeśli Marsh twierdzi, że czymś więcej, jestem gotów mu uwierzyć. Jestem nieco zaskoczony, że użyła Allomancji na członku Zakonu, zwłaszcza w budynku Kantonu, ale podejrzewam, że nie jest nawet świadoma tego, że wykorzystuje swoje zdolności.
- Czy to możliwe? – zapytał Dockson.
Kelsier skinął głową.
- Można palić minerały śladowe w wodzie, jeśli nie potrzeba dużo mocy. Dlatego właśnie Ostatni Imperator zbudował tu swój zamek, w ziemi jest mnóstwo metali. Powiedziałbym...
Zmarszczył brwi. Coś było nie w porządku. Spojrzał w kierunku Camona i jego grupy. Wciąż byli widoczni w niewielkiej odległości w głębi ulicy. Kierowali się na południe.
W portalu budynku Kantonu pojawiła się kolejna postać. Szczupły, o pewnej siebie postawie, wokół oczu nosił tatuaże wielkiego prelana Kantonu Finansów. Prawdopodobnie był to ten sam prelan, które przed chwilą rozmawiał z Camonem. Obligator wyszedł na zewnątrz, a za nim pojawił się drugi mężczyzna.
Dockson za plecami Kelsiera zesztywniał.
Drugi mężczyzna był wysoki i silnie zbudowany. Kiedy się obrócił, Kelsier ujrzał, że w każdy z jego oczodołów ktoś wbił gruby metalowy kolec. Trzon kolców miał średnicę oczodołu, a podobne do gwoździa końcówki były tak długie, że wystawały na około cala z tyłu jego nagiej czaszki. Płasko zakończone trzony, wystające z oczodołów w miejscu gałek ocznych, lśniły jak dwa srebrzyste dyski.
Stalowy Inkwizytor.
- A "to" co tu robi? – szepnął Dockson.
- Spokój – polecił Kelsier, usiłując zmusić się do wypełnienia własnego polecenia.
Inkwizytor spojrzał w ich stronę, zwracając ku Kelsierowi kolce, po czym zwrócił się w kierunku, w którym odszedł Camon wraz z dziewczyną. Podobnie jak wszyscy Inkwizytorzy, miał skomplikowane tatuaże wokół oczu – większość czarnych, z jedną wyraźną czerwoną kreską – które dobitnie świadczyły o jego wysokiej randze w Kantonie Inkwizycji.
- On nie jest tutaj z naszego powodu – odparł Kelsier. – Nic nie palę. Pomyśli, że jesteśmy zwyczajną szlachtą.
- Dziewczyna – mruknął Dockson.
Kelsier skinął głową.
- Powiedziałeś, że Camon kombinuje z oszukiwaniem Zakonu już od jakiegoś czasu. Dziewczyna prawdopodobnie została namierzona przez któregoś z obligatorów. Są wyszkoleni, by rozpoznawać, kiedy Allomanta dotyka ich uczuć.
Dockson zmarszczył brwi. Po przeciwnej stronie ulicy Inkwizytor rozmawiał z drugim obligatorem, po czym obaj ruszyli wolno do miejsca, gdzie zniknął Camon.
- Chyba wysłali za nimi ogon – mruknął Dockson.
- To Zakon – odparł Kelsier. – Założę się, że co najmniej dwa.
Dockson przytaknął.
- Camon doprowadzi ich prosto do swojej kryjówki. Dziesiątki ludzi zginą. Nie wszyscy są wspaniałymi jednostkami, ale...
- Walczą z Ostatnim Imperium na swój własny sposób – dokończył Kelsier. – Poza tym, nie mam zamiaru pozwolić, by potencjalni Mgliści wymknęli się z naszych rąk... Chcę pogadać z tą dziewczyną. Dasz sobie radę z ogonami?
- Kell, mówiłem, że stałem się nudny, nie leniwy – odparł Dockson. – Potrafię sobie poradzić z paroma lokajami Zakonu.
- Dobrze – odparł Kelsier, sięgając do kieszeni płaszcza.
Wyjął małą fiolkę, w której w roztworze alkoholowym pływały płatki kilku metali. Żelazo, stal, cyna czysta i stopiona z ołowiem, miedź, brąz, cynk i mosiądz – osiem podstawowych metali allomantycznych. Kelsier wyjął zatyczkę i jednym szybkim łykiem wypił zawartość.
Schował pustą fiolkę i otarł dłonią usta.
- Ja się zajmę Inkwizytorem.
Dockson spojrzał na niego z lękiem.
- Chcesz pójść i tak sobie go załatwić?
Kelsier pokręcił głową.
- To zbyt niebezpieczne. Po prostu odwrócę jego uwagę. A teraz ruszaj. Lepiej, żeby ogony nie wiedziały, gdzie jest kryjówka.
Dockson skinął głową.
- Spotkamy się na piętnastym skrzyżowaniu – rzekł, po czym ruszył alejką i zaraz zniknął za rogiem.
Kelsier doliczył do dziesięciu, po czym sięgnął w głąb siebie i zaczął spalać metale. Jego ciało wypełniło się siłą, jasnością i mocą.
Kelsier uśmiechnął się, po czym – spalając cynk – sięgnął i mocno szarpnął emocje Inkwizytora. Istota zamarła i okręciła się w miejscu, spoglądając w kierunku budynku Kantonu.
No to teraz się poganiamy, pomyślał Kelsier.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz