Przyznam otwarcie, że informacja o planach stworzenia prequela „Coś”, legendarnego filmu Johna Carpentera, zmroziła mi krew w żyłach. Primo, jakiekolwiek dotykanie tematu dzieła tak wiekopomnego traktuje z marszu jako herezje i nieufnie patrzę na ręce chciwych reżyserów oraz plastikowych gwiazdeczek, które mogą sprofanować mój obiekt kultu swoimi brudnymi paluchami. Secudno, moloch hollywoodzkiego przemysłu filmowego, który stopniowo odgrzebuje znane marki, aby potem je bezlitośnie wydoić (3D, green screen, CGI, PG-13 i tego typu szajs trawiący współczesną kinematografię), przeraża mnie bardziej niż niejeden horror. Tertio, dzisiejsza forma kina grozy, opierającego się na wyświechtanym schemacie – kilkuminutowa cisza, raptowne wyskoczenie psychopaty/kosmity/zombie, który rzuca się na zaskoczonego bohatera z nierozłącznym wrzaskiem i pianą na ustach. Flaki latają wszędzie, krew leje się hektolitrami, a widzowie podskakują na siedzeniach. Najważniejsze, aby było głośno, efektownie i szokująco. Zero kreatywności, kompletny brak wyrafinowania ani sekundy refleksji. Nuda, nuda, nuda...
Dzieło Carpentera opierało się na zupełnie innych fundamentach. „Coś” rozkręcał się bardzo leniwe, wręcz sielsko i stopniowo przytłaczał widza ciężką atmosferą (stacja polarna na kompletnym odludziu – żerowanie na skrytych klaustrofobicznych lękach)