Pierwsze spotkanie z kinem 3D i od razu nowy „Resident Evil”. Takie wyjścia nazywa się spontanicznymi i ceni najbardziej, gdyż zwykle kończą się mile spędzonym czasem. Podbudowany tak dobrą perspektywą, wybrałem wieczór w kinie. Oto recenzja „Resident Evil: Afterlife 3D”.
Wszystkie poprzednie kinowe odsłony widziałem, więc spodziewałem się kolejnego widowiskowego kina akcji, gdzie nie zabraknie momentów, które przyprawią mnie o szybsze bicie serca. Nie zawiodłem się, gdy już na sam początek widzowi serwowane są spektakularne sceny walki, w których bierze udział główna bohaterka – grana przez Milę Jovovich Alice. „Mała” wizyta w centrali organizacji Umbrella kończy się dla tych drugich dość fatalnie. Alice, a właściwie kilka z nich, stawia sobie za cel zabicie szefa korporacji, która stworzyła groźny wirus T zmieniający ludzi w krwiożercze zombie. Główny wróg wydaje się być pokonany już na początku, ale doskonale wiedziałem, że to bynajmniej nie koniec filmu.
Gdy wreszcie poprawimy się wygodniej w fotelu po tym, gdy kończą się te wszystkie strzelaniny i wymachiwania kataną, zauważamy, że rośnie liczba wypowiadanych przez bohaterów słów. Okazuje się, że „Afterlife” nawiązuje do poprzedniego kinowego obrazu, co należy uznać za duży plus. Wysłana w trzeciej części ekipa okazuje się dotrzeć do Arcadii na Alasce. Nie chcę zdradzać tu zbyt wiele, ale Alice spotyka po drodze kolejną grupkę ocalałych, zaś wolny od zarazy obszar okazuje się być czymś zupełnie innym, niż mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać.
Wspomniane już na początku sceny walki robią wrażenie. Popisy kaskaderów, świszczące kule i hojne korzystanie z efektu zwalniania czasu dają nam dokładny obraz tego, na co należy się w nowym „Resident Evil” nastawić. Warto pochwalić chociażby witający nas od razu deszcz, który doskonale zbudował napięcie całego filmu. Wiele tych efektów wytłumaczono nadludzkimi umiejętnościami, ale widać, że chodziło o to, by film był efekciarski, do czego zresztą seria zdążyła nas już przyzwyczaić.
Scenografia zasługuje na pochwałę – widzimy zniszczone Los Angeles, które staje się areną działań przez spory czas trwania filmu. Nieco pusta wydaje się przy tym ukryta pod Tokio baza Umbrelli. Wyobrażałem sobie, że tak wielka budowla, jaką widzimy na planach, będzie składać się z setek pomieszczeń, w których coś się ciągle dzieje. Tutaj podróżujemy jedynie po zarysie budynku, zaglądając raptem do swego rodzaju stróżówki i kilku pomieszczeń.
Nie sposób jednak zapomnieć o niektórych scenach, które mogą budzić pewne zastrzeżenie. Na drodze bohaterów staje przedziwna kreatura, mogąca posturą budzić strach. Jeśli jednak ktoś nie ma problemów z dużymi przeciwnikami, to powinien unikać potężnego młota, którym rzeczony potwór wymachuje z dużą wprawą. Wiadomo – kogoś trzeba bić, ale zbytnio przypominał mi przeciwników z „Silent Hill” i bynajmniej nie jest to zaleta. Do tego samo więzienie, do którego nagle przekopują się nieumarli. Z jednej strony stoją bezczynnie setkami pod bramą zakładu, z drugiej nagły przebłysk inteligencji skłania ich do wielkiego wysiłku. Przesadzono także z mocami, jakimi dysponuje Alice. Swoista fala uderzeniowa, niezwykła szybkość i precyzja – jest tego trochę za dużo. Dobrze, że w końcu główna bohaterka traci te umiejętności, gdyż w przeciwnym razie walka wyglądałaby jak starcie włócznika z czołgiem.
Alice poszukuje ocalałych, lecz po wielu dniach bezowocnych starań zaczyna sądzić, iż przeżyła jako jedyna. Na szczęście dla filmu myli się, dzięki czemu na ekranie ponownie ujrzymy Clair (Ali Later) oraz K-Mart (Spencer Locke). Tutaj docieramy jednak do największego mankamentu filmu – bohaterów. Rażą swoją sztucznością – są płascy, bardzo pobieżnie poznajmy ich portret psychologiczny, który zapełniony jest prostymi informacjami w stylu kto jest dobry, a kto nie. Niemal się uśmiałem widząc Weskera, prezesa Umbrelli, który posiada „matrixowe” okulary i unika kul niczym Neo ze wspomnianej trylogii. Pojawia się także Wentworth Miller, który jest… więźniem. Cóż za niespodzianka, prawda? Jeśli chodziło o parodię, to można twórcom pogratulować, ale zarazem trzeba się względem filmu nieco zdystansować – oparto go na grze komputerowej, gdzie pewne rzeczy spokojnie uchodzą płazem.
Złego słowa nie powiem o muzyce. Szczerze mówiąc, to właśnie ona wydała mi się jednym z największych plusów „Afterlife”. Powodowała szybsze bicie serca i choć może nie zapadała jakoś głęboko w pamięć, to jednak doskonale wpasowała się w akcję i stanowiła jej ważne uzupełnienie. Szczególnie powinna przypaść do gustu miłośnikom rocka i energetycznych brzmień.
Podejdźmy zatem do „Afterlife” jak do kina akcji, gdzie nie ma czasu na refleksje, a jest czas jedynie na zabijanie – i to w dużej ilości. Okaże się, że mamy ładną aktorkę w seksownym wdzianku, która wymachuje mieczem samurajskim w przerwach między kolejnymi strzelaninami z wrogami, którzy jak zwykle nie mają szans. Druga postać, która mogłaby przyćmić swoją urodą Milę Jovovich, tak dla pewności ginie dosyć szybko, czego akurat się spodziewałem. Dowiadujemy się, co się dzieje dalej z wirusem i na koniec dowiemy się także, iż przygotowano podwaliny pod kolejną część.
Pytanie – czy warto? Miłośnicy serii pójdą na ten film z pewnością, choć i bez znajomości cyklu można się spokojnie obejść, gdyż wszelkie niuanse zostały odpowiednio wytłumaczone. Dla przeciętnego widza film ten nie wyróżnia się fabułą, nie zmusza do refleksji i nie sprawia, że dyskutujemy o nim ze znajomymi. Lepiej usiąść w fotelu i patrzeć na apokalipsę, z której zawsze musi przeżyć jakaś grupka ludzi, by było potem kogo zabijać przez kolejne minuty filmu.
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz