
Wśród hollywoodzkiej śmietanki, trzymającej za twarz światową kinematografię, nadal w dobrym guście jest odgrzanie jakiegoś klasycznego tytułu, który w umysłach kinomanów urósł do rangi dzieła kultowego i nieskazitelnego. Pasjonaci mogą lamentować, błagać, złorzeczyć i pikietować w akcie protestu przed siedzibami potentatów filmowych, lecz raczej nie zmienią tej tendencji, gdyż taka mała ekshumacja zawsze odniesie kasowy sukces. Ciemny fan wszystko kupi, a że w efekcie legendarna marka zostanie bezpardonowo zbezczeszczona? Cóż, kolejna ofiara kapitalizmu.

Pozostaje tylko modlić się o cuda, bo te wbrew pozorom czasem się zdarzają. Prawda, koncept na prequel zazwyczaj przypomina pomysł wprowadzenia demokracji do Iraku – może założenia są słuszne, a cele szczytne, lecz ktoś ewidentnie nie czuje tutaj bluesa i stara się załatać luki w planie radosną improwizacją. Czasem jednak trafia się człowiek z wizją, dzięki której potrafi umiejętnie przeszczepić lekko zakurzony tytuł na współczesne realia. Choćby w tym roku – z jednej strony mamy absolutną herezję w postaci filmu „Coś”, natomiast z drugiej klimatyczny „X-Men: Pierwsza Klasa”.
„Prometeusz” przypomina trochę taką rosyjską ruletkę, której ostateczny wynik jest niejasny.