Wszyscy lubimy filmy katastroficzne z kosmitami w roli głównej – pod warunkiem, że są to amerykańskie superprodukcje. "Najczarniejsza Godzina" jest jednak rosyjską koprodukcją z małym udziałem Amerykanów i o niskim budżecie. Nie dziwi więc fakt, iż nie jest ona hitem sezonu, który ściągałby tłumy do kin. Takie uprzedzenia są mi jednak obce, widziałem już niejedną produkcję zrealizowaną przez naszych sąsiadów ze wschodu – Rosjan bądź Chińczyków, która nie odbiegała od światowych standardów. Co więcej, producentem tego filmu jest Timur Bekmambetov, człowiek odpowiedzialny za "Straż Nocną"; całkiem niezły sci-fi horror, który pokazał, iż połączenie estetyki wschodu z anglosaską metodą kręcenia świetnie się sprawdza w fantastyce.
Akcja "Najczarniejszej Godziny" ma miejsce w Moskwie, do której przybywają nasi bohaterowie: Sean i Ben. Stolica Rosji, jak się okazuje, świetnie nadaje się na scenografię takiej produkcji – szerokie ulice i ogromne place w połączeniu z zaniedbanymi budynkami tworzą niebywały klimat. Cel ich wizyty ma marginalne znaczenie fabularne; w zasadzie w tym filmie historia wszystkich postaci nie ma znaczenia. Wszystkie są stereotypowe – mamy więc stereotyp przystojnego lekkoducha i jego mądrego kolegi nieudacznika, stereotyp pięknej niewinnej dziewczyny i jej mniej atrakcyjnej ździrowatej koleżanki, wreszcie stereotyp tchórzliwego dupka i szalonego naukowca. Trudno stwierdzić, czy są to celowe zabiegi reżysera dążące do ośmieszenia pewnych schematów filmów katastroficznych, czy też kiepska gra aktorska.
A skoro przy aktorstwie jesteśmy, na ekranie nie zobaczymy żadnych gwiazd. Gro ekipy stanowią drugorzędni amerykańscy aktorzy wspierani przez swoich rosyjskich kolegów, niekiedy nawet bardziej rozpoznawalnych od nich. Nie czekają nas żadne fajerwerki kunsztu aktorskiego, bohaterowie często sztucznie grają, udając emocje bądź wygłaszając pompatyczne przemowy. Takie momenty uniesień są w tego rodzaju filmach chyba nie do uniknięcia, jednak jeśli weźmiemy pod uwagę całość, a nie denerwujące chwile, okaże się, że same dialogi nie są aż takie złe, co aktorzy je wygłaszający. Co więcej, postępowanie bohaterów jest rozsądne i w zasadzie łamie rutynę, do której przywykliśmy – przez większość filmu dokonują logicznych wyborów; prawie nie ma sytuacji, w których łapiemy się za głowę, by ukryć uczucie zażenowania.
Główną atrakcją są oczywiście obcy, którzy po prostu spadają z nieba w postaci żółto-pomarańczowych skupisk energii. Ich cele przez większą część filmu są nam nieznane, nawet ich wygląd pozostaje pod znakiem zapytania. Większość czasu są po prostu niewidzialni, a jedynym znakiem ich obecność jest reakcja urządzeń elektrycznych. Nie mniej jednak, możemy stwierdzić, iż nasza obecność im przeszkadza – każdą żywą istotę po prostu dezintegrują zamieniając w pył. Cały sens ich inwazji poznajemy wraz z rozwojem fabuły, nie musicie się obawiać – wszystko, co się wiąże z tymi przybyszami, całkowicie trzyma się kupy, przynajmniej dla mnie, jako laika w sprawach fizyki.
Słowem kluczem do tego filmu jest przetrwanie. Jako fan survivalowych produkcji miałem naprawdę dobrą zabawę, nie tylko dlatego, iż co chwila mogłem oceniać postępowanie bohaterów, ale również dlatego, że nie robili oni rzeczy absurdalnie głupich. Można powiedzieć, że całość fabuły polega na przenoszeniu się z jednego bezpiecznego miejsca na drugie w celu zdobycia informacji. Ta wędrówka nasuwa mnóstwo skojarzeń – kiedy bohaterowie znajdują krótkofalówkę z wojskową transmisją, przypomina się "Fallout", kiedy napotykają grupę żołnierzy w przedziwnych zbrojach własnej roboty – "Mad Max", kiedy schodzą do metra, od razu w głowie odtwarzamy sceny z książek Glukhovskiego. Te samo-narzucające się nawiązania niemal na pewno nie są przypadkowe; scenarzyści odrobili lekcje z tematyki.
Nie gorzej sprawy się mają, kiedy przejdziemy do efektów specjalnych. Jak można na tym polu zabłysnąć mając jedynie 30 milionów dolarów? Jak się okazuje, nagrywanie filmów w krajach nie do końca demokratycznych ma swoje zalety. Na użytek produkcji zamknięto wielopasmową ulicę, którą często widzimy w serwisach informacyjnych (w oddali widać gmach Uniwersytetu Moskiewskiego), udostępniono Plac Czerwony i masę innych historycznych miejsc. Wszystko to w biały dzień, a w zasadzie nad ranem. Trzeba pamiętać, że Moskwa to jedno z najbardziej zakorkowanych miast świata, więc musiał być to koszmar komunikacyjny dla jej mieszkańców. Tak duże możliwości w doborze scenerii musiały oszczędzić twórcom miliony dolarów, które normalnie zostałyby wydane na komputerowe odwzorowanie danej scenerii. Braki widać za to w innych miejscach – wszystkie efekty mogłyby być bardziej wpasowane w otoczenie, obcy mogliby mieć statki kosmiczne itd. Jednak ostatecznie nie są to wady, a wręcz zalety. Uzyskano w ten sposób niezwykłą surowość, w której klimatu nie buduje komputerowa grafika, a świetna scenografia.
Po 70 minutach oglądania byłem przekonany, że "Najczarniejsza Godzina" zasługuje na ocenę 8/10, a jej główne wady to pewne cukierkowate momenty i nietrafione kwestie, które na tle całości, mającej swój własny unikalny charakter, nie są wielką wadą. Moje zdanie drastycznie zmieniło się 10 minut później, kiedy reżyser po prostu oszalał i mając już prawie skończony film, postanowił nam zafundować amerykański dziki zachód. Nie mogę tego przeboleć; wystarczyło, by bohaterowie dotarli do celu, a oglądający zobaczył kilkuminutowe podsumowanie historii. Ale nie, jakiś filmowy troglodyta musiał wcisnąć moment gorącej akcji na zakończenie.
Chcecie zgadnąć, na czym on polega? Tak, macie rację, dziewczyna głównego bohatera musiała oddalić się od grupy i teraz trzeba ją ratować. Nie mam pojęcia, czemu reżyser chciał poświęcić sporą część budżetu na 15 minut scen pełnych niedopracowanych efektów specjalnych, na które i tak nie miał odpowiednich pieniędzy. Ten kompletnie niepotrzebny zabieg skutecznie zrujnował odbiór całości. "Najczarniejsza Godzina" z katastroficznego sci-fi przesiąkniętego wschodnią specyfiką, robi się marną kopią amerykańskiego kina akcji, co skutecznie podcina skrzydła całej produkcji. A wszystko tylko po to, by się podobało – pytanie tylko komu...
Pora zmierzać do końca tej recenzji. Ten film był naprawdę bliski zabłyśnięcia i wpisania się do kanonu produkcji łamiących zasady głównego nurtu, wyznaczających nowe trendy. Tak się jednak nie stało, nad czym szczerze boleję. Teoretycznie miał wszystko – klimat, główny wątek polegający na przetrwaniu, odniesienia do klasyki gatunku, obcych o mocnym podłożu naukowym, świetne ujęcia Moskwy, a nawet odpowiednie podejście do losu bohaterów, którego wyjaśniać nie zamierzam, nie chcąc robić wam spojlerów. Wszystkie te osiągnięcia zniszczyło ostatnie 15 minut, przez które solidna produkcja stała się średniakiem z interesującymi wątkami. Szkoda.
Jednak moje ubolewania nad zbędnymi scenami to nie wszystko, kolejną rzeczą jest technologia 3D. Nie mam pojęcia, kiedy do świadomości producentów dotrze prosty fakt – nikt nie chce oglądać rozmazanego filmu tylko po to, by kilka razy zobaczyć, jak jakiś kamień wyskakuje z ekranu. W przypadku "Najczarniejszej Godziny" wyszło to nawet gorzej niż zwykle – jakość taśmy była straszna i nieraz musiałem się wysilać, by dostrzec, co się dzieje na ekranie. Jeśli w waszym kinie grają wyłącznie wersję trójwymiarową, darujcie sobie – o wiele przyjemniejszy seans czeka was na ekranie telewizora.
Komentarze
Film zdecydowanie na raz, bo ani ładne kobiety, ani efekty ciekawe. Lubię rosyjską muzykę, więc ścieżka dźwiękowa dobra (Timati!), ale jak na sf cienizna.
Dodaj komentarz