W ostatnich latach regularnie dostajemy filmy SF, które zdobywają uznanie widzów, a nawet walczą o Oscary. Trzy lata temu Akademię Filmową zachwyciła "Grawitacja", rok później zobaczyliśmy kolejną wielką produkcję Christophera Nolana pt. "Interstellar", zaś na ostatnim rozdaniu statuetek o wygraną walczył "Marsjanin" (bezskutecznie) i "Ex Machina" (z powodzeniem). Każdą z tych pozycji oglądało się naprawdę przyjemnie i wyjątkowo, może poza "Marsjaninem", do którego nigdy się nie przekonałem, jednak moja opinia na jego temat jest niepopularna. 2016 dał nam szczególnie jedną ważną premierę – "Nowy początek" na podstawie opowiadania Teda Chianga.
Każde ogromne mocarstwo napotyka na moment, kiedy krok w tył może przerastać krok naprzód. Przez szybko zmieniający się świat, tęsknimy za dawnymi czasami, kiedy życie było prostsze. Odtworzenie ukochanej przeszłości może wydawać się cudowne, ale to nic odkrywczego. To nie znaczy, że dawne idee przydadzą się i dzisiaj. Musimy stawić czoło jednej smutnej prawdzie – nowe "Gwiezdne Wojny" nie są tak dobre, jak ludzie sądzili.
W taki sposób Randy Marsh ocenił to, co dzieje się z ukochaną marką fanów fantastyki, a także zwrócił uwagę na szerszy geopolityczny problem. Dominacja nostalgii, wręcz katatoniczne spoglądanie w przeszłość i wspominanie z rozrzewnieniem starych, dobrych czasów. Prostych koncepcji, gdy wszystko było niby łatwiejsze. Jakby ludzie panicznie bali się rozwoju i pragnęli jedynie ciągłego recyclingu starych pomysłów. Bo to, ja wiem, bezpieczne i nic się dzięki temu nie spieprzy.
Na to pytanie zapewne odpowie film "Valerian i miasto tysiąca planet". Choć dla francuskiego reżysera XXI wiek zdecydowanie nie był łaskawy pod względem krytyki, a w kwestiach kasowości jego ostatnich projektów też niestety różnie bywało, to świat filmowy wciąż mocno trzyma kciuki, że bardzo przeciętna passa minie. Kiedyś w końcu musi.
Powrót do starych klimatów daje pewne nadzieje, że będzie dobrze. Choć z drugiej strony, pierwszy teaser daje po sobie odczuć, iż może być trochę zbyt efekciarsko i infantylnie. No, ale jestem trochę uprzedzony. Znacie regułę – sprawdźcie, oceńcie oraz ewentualnie dajcie znać, co o tym sądzicie.
Krótkometrażowe filmy spod szyldu Tomasza Bagińskiego to już gwarant najwyższej jakości. Znakomite efekty specjalne, nietuzinkowe pomysły, dobra obsada oraz niezgorsze aktorstwo, a także mnogość klimatycznych wstawek czy mrugnięć okiem. Mariaż starego z nowym. Wysoki, hollywoodzki poziom z naszymi słowiańskimi smaczkami.
Najnowszy film z serii "Legendy Polskie", opowiadający na swój nowoczesny sposób starą baśń o przerażającym Bazyliszku, nie jest tutaj wyjątkiem i równie wysoko stawia poprzeczkę konkurencji. Tylko znowu można by się przyczepić do dość dyskusyjnego scenariusza, ale generalnie – taka konwencja.
W rolach głównych duet – Paweł Domagała i Olaf Lubaszenko.
To dziwne uczucie, gdy prosta animacja przeznaczona przede wszystkim dla młodej widowni, zapowiada się dziesięć razy lepiej od mrocznego i epickiego molocha za 250 milionów dolarów. Żyjemy w zaiste nietypowych oraz mocno pokręconych czasach.
"LEGO Batman: Film" doczekał się kolejnego zwiastuna i także on trzyma bardzo wysoki poziom. Po raz kolejny można z czystym sumieniem napisać, że zapowiada się produkcja, w czasie której nie będzie można narzekać na nudę, wypełniona świetnym poczuciem humoru i naprawdę porządnie wykonanym dubbingiem. Miodzio!
Nie tylko Warner Bros. ma obecnie problemy ze swoimi komiksowymi filmami, lecz także 20th Century Fox. Od czasu nagłego i niespodziewanego sukcesu "Deadpoola", który zaowocował planami kontynuacji przygód tego perwersyjnego anty-bohatera, atmosfera wokół marki zrobiła się bardzo nieprzyjemna. Najpierw reżyser Tim Miller ostro posprzeczał się z główną gwiazdą produkcji, Ryanem Reynoldsem, w efekcie czego ten pierwszy zdecydował się opuścić projekt w wyniku "niemożliwych do pogodzenia różnic artystycznych". Teraz ten sam krok postanowił uczynić kompozytor – Junkie XL.
"Z ciężkim sercem zdecydowałem się nie brać udziału w komponowaniu muzyki do Deadpool 2. To była trudna decyzja, ponieważ kocham ten projekt z całych sił i doskonale wiem, jak bardzo kolejna część jest oczekiwana, więc niełatwo zrezygnować z czegoś tak wyjątkowego, ale także czuję, że była ona właściwa.
Niby materiały promujące "Wonder Woman" powinny się podobać i wszystko jest na swoim miejscu. Mamy tajemnicę, zawoalowaną i kuszącą intrygę, ciekawy okres historyczny (czasy pierwszej wojny światowej – tego w kinie superbohaterskim jeszcze nie grano), sporo akcji oraz epickiej muzy, szczyptę efektów specjalnych, a także akcję podlana obiecującą obsadą aktorską.
Jednak oglądając najświeższy zwiastun filmu nie czuję ekscytacji tylko... bo ja wiem... obojętność? Jedno wielkie "meh...", nic nie poradzę.
Może to brak zaufania do studia Warner Bros. i filmowego świata DC? Efekt rozczarowań poprzednimi niespełnionymi obietnicami. Pewne poczucie, że chłopcy są zawsze o trzy kroki za Marvelem, starają się usilnie skopiować sukces tamtej marki, a koniec końców wychodzi coś w stylu anonimowej rozlewni wypuszczającej na rynek swoją Coca-Colę. Niby smak podobny, ale to już nie to samo i czuć, że na pewnym etapie produkcyjnym gdzieś zabrakło pomysłu tudzież odpowiedniej dawki miłości.
Gawęda, opowiadanie historii, zawsze zakrzywia czas. Jedna noc, według zegarów ciała, w naszych głowach płynie zdecydowanie innym prądem. Najwidoczniej tak też stało się w przypadku ludzi dłubiących nad ekranizacją "Mrocznej Wieży", ponieważ dziś okazało się, że ustanowienie daty premiery filmu na 17 stycznia 2017 roku, było zbyt optymistycznym myśleniem.
Studio Sony Pictures oficjalnie oświadczyło, że produkcja trafi na ekrany kin dopiero w szeroko pojętym terminie, jakim jest przyszłoroczne lato.
Trzeba przyznać, że to dobra wiadomość dla fanów serii, jak również dla wszystkich kinomanów. Nie oszukujmy się, ten szalenie utalentowany aktor ma ostatnio bardzo kiepską passę i stanął na życiowym zakręcie.
Depp od bardzo dawna nie zagrał w dobrym filmie, ostatnie tytuły są albo totalnie niszczone przez krytykę, albo zaliczają spektakularne porażki kasowe. Artyście nie udało się odciąć od "pirackiej" łatki i sprawia wrażenie człowieka zmęczonego kinem, powoli zaczynającego odcinać kupony od swoich lepszych czasów. Dodajmy do tego nieprzyjemny skandal rozwodowy... i wychodzi nam dość nieprzyjemny obrazek.
Amerykanie, pod względem kinematografii, to interesujący naród. Ze wszystkiego zrobią kontynuację. Nieważne, jak słaba była ostatnia część, najważniejsze jest to, ile producenci są na plusie. Jeżeli zyski są spore, to film przecież nie mógł być zły, prawda? No jasne, i dlatego należy zrobić za wszelką cenę kolejną część. Aby hajs się zgadzał. A że sam film jest po prostu słaby? Wcale nie, bo przecież ludzie idą do kin i zostawiają w kasach swoje pieniądze! Czyli musi być dobry.
I z takim zamierzeniem do wydanego w 2014 roku filmu "Diabelska plansza Ouija" podeszli producenci, czyli m.in. Jason Blum z Blumhouse Productions, specjalizującego się w filmach typu horror oraz Michael Bay (tak, TEN Michael Bay. Od wybuchów), którzy po sukcesie pierwszej części (100 milionów dolarów zysku przy 5 milionach budżetu) uznali, że trzeba zrobić kolejną część. ouija, narodziny zła Zatrudniono aktorów, scenarzystom nakazano napisać sensowną fabułę, a wybrany reżyser miał nad wszystkim czuwać i stworzyć kolejne dzieło, które napełni wszystkim kieszenie mamoną. Padła fraza "kamera, akcja!" i nakręcono "dwójkę". Będącą, jak się okazało, prequelem dzieła, które powstało 2 lata wcześniej.
- 136 stron
- « Pierwsza
- ←
- 57
- 58
- 59
- 60
- 61
- →
- Ostatnia »