Moja warta – nikt dziś nie umrze. Myśl była prosta, powtarzająca się w rytm jej kroków. Aveline du Lac przemierzała ciemność, jej oczy skupione były na odległym świetle. Nikt dziś nie umrze.
Aveline była jednym z trzydziestu rekrutów stacjonujących przy Krańcu Doliny, zakątku, który przez lata nie widział królewskiego żołnierza. Ich dowódca wybrał tę lokację z powodu jej pozbawionych prawa wzgórz – bandyci oraz dziwaczne bestie służyły jako trening dla nowicjuszy. Lecz dzisiejsza noc była inna. Ranny giermek przyniósł wiadomość – templariusze w kłopotach. Czy to z braku świadomości, czy wiedzy i głupoty, sześciu wkroczyło do posiadłości oddalonej o kilka mil, lecz coś poszło nie tak.
W drodze naszła ją wątpliwość. Aveline odrzuciła ją i biegła dalej.
Wciąż była na warcie w pełnym uzbrojeniu, gdy inni jeszcze spali. Jej towarzysze zapewne szybko wyciągnęliby broń i podążyli za nią, lecz strach giermka sugerował szybkie działanie, więc Aveline musiała ruszyć w pojedynkę. Znała ryzyko – tygodniowe obowiązki miały służyć odstraszeniu rozbójników, a nie zapewnieniu bezpieczeństwa podczas nocnego biegu. Lecz żołnierz nie zawsze ma luksus przemyślenia każdego kroku. Czasami wszystko, co ważne dla włóczni, to cel.
Znów naszła ją wątpliwość. Aveline odrzuciła ją i biegła dalej.
Poskręcane konary drzew ustąpiły miejsca nocnemu niebu oraz księżycowi. Przed małą posiadłością znajdował się człowiek wsparty o złamany miecz, jego ciemne włosy były zmierzwione od potu. Nawet z daleka Aveline była w stanie zauważyć, że jego pancerz – pancerz templariusza – był rozcięty po lewej stronie. Trzy cięcia na najwspanialszej zbroi od broni, której nie znała. Ponownie dopadła ją wątpliwość. Odrzuciła ją bez namysłu i uklękła przy boku mężczyzny.
Królewski żołnierzu. Otrzymaliśmy wasze wezwanie. Czy są inni? – Rzekła monotonnie, drąc swoją szatę na kawałki, by opatrzyć jego rany. Były głębokie, lecz jego odpowiedź była przepełniona podziwem, nie bólem.
Na Stwórcę, kobieto! Jesteś cała w ich krwi!
Aveline mrugnęła i spojrzała na siebie, a potem na drogę, którą przybyła. Czarna posoka wyznaczała ścieżkę od miejsca, gdzie dopadły ją wahania, wątpliwości, które ledwo zauważała – dziwadła z pazurami roztapiające się na ziemi, niczym płynny popiół. Zaprzeczała im, jej ciosy były nieświadome, automatyczne. Czuła chłód w ich obecności, lecz wyparła go ze swego umysłu.
Musimy cię stąd zabrać. – Powiedziała, stawiając templariusza na nogi. Gdy stanął do pionu, zwrócił się w stronę posiadłości. Przez drzwi przebijała się chorobliwie żółta poświata.
Nie. – Wykrztusił, próbując utrzymać równowagę. Zaparł swój miecz o ziemię i przystawił do swojej nogi. Jeżeli w pełni zmaterializuje się w tym świecie, nigdy go nie uwięzimy. Aveline zmierzyła mężczyznę wzrokiem – blady, krwawiący, bez cienia strachu. Nigdy nie rozumiała templariuszy. Ich świat wydawał się wielce odległy od jej. Jego słowa nie miały sensu. Mógł równie dobrze postradać zmysły.
Chwilę potem spuścił głowę i cicho dodał. – Nikt więcej dziś nie zginie. Aveline patrzyła w osłupieniu, rozpoznawszy żołnierza po herbie. Odwzajemnił zerknięcie, nic nie znaczący gest, i od razu poznała również to spojrzenie – ocena. Mogła pomóc, a może nawet przeżyć.
W porządku, templariuszu. – Odpowiedziała, potrząsając głową i jednocześnie wyciągając ostrze. Spojrzeli przez chwilę na drzwi, ramię w ramię. Światło za nimi pulsowało w dzikim rytmie.
Nie wierz w nic, co powie. – Ostrzegł ją.
Nie będę. – Odrzekła natychmiast. Mężczyzna podniósł brew ze zdziwienia, że zaufała mu tak szybko. Aveline spojrzała na niego. Albo znasz się na swoim fachu, albo nie. Ponuro przytaknął i zwrócił się w stronę drzwi, lecz ona wiedziała, że szukał odpowiednich słów, jakby mogły one uczynić to spotkanie bardziej normalnym.
Sir Wesley Vallen – Zaczął. – A ty...?
Czekam, aż mi zaimponujesz. Jej odpowiedź była oschlejsza niż zamierzała, skutek przebywania przez długie tygodnie w nieokrzesanej kompanii. Nie zareagował, jednak ją samą to zirytowało, więc spróbowała jeszcze raz. Aveline. – Rzekła. – I możesz mi zaimponować później. Skrzywiła się na sam wydźwięk tych słów, stojąc jak słup soli przez kilka sekund, zanim zaczęła oczekiwać odzewu. Wzrok Wesley'a pozostawał skupiony na drzwiach, lecz na jego twarzy pojawił się uśmiech. Ponownie w jakiś sposób Aveline wiedziała, o czym myślał. Owa skromna głupota przerwała ponury nastrój. Możliwe, że ich ostrza nie różniły się tak bardzo.
Jak sobie życzysz. – Powiedział z uśmieszkiem, który był... ciepły.
Nagle oboje ruszyli jednocześnie i wyważyli drzwi z zawiasów.
***
Rycerz, powiadasz?. Benoit du Lac obdarzył córkę mglistym spojrzeniem oraz cienkim, lecz pełnym nadziei głosem. Aveline trzymała jego dłoń, wahając się.
On jest templariuszem, ojcze.
Tfu. – Warknął. – Więc nie ma żadnych posiadłości. Nie jest wart ciebie. Mocny ton odbił się od ścian komnaty, przyciągając spojrzenia obecnych tam sióstr. Aveline zignorowała je i popatrzyła przez wrota Zakonu powstrzymujące zgiełk Denerim przed wtargnięciem do środka. Westchnęła i zawróciła, bojąc się znanych jej argumentów. Lecz starzec zmiękł, gdy leżał w swoim łożu. Możliwe, że był po prostu zmęczony ceną zwycięstwa.
To dobry człowiek?
Spojrzała w niebo, jej myśli były gdzie indziej. Wierzę, że tak.
Więc przyjmij jego nazwisko. – Rzucił niechętnie.
Aveline zaśmiała się, kręcąc głową. Wiesz, że nie pytałam o zgodę.
Starzec uśmiechnął się, zamykając oczy. Oto moja dziewczynka.
Źródło: dragonage.bioware.com
Komentarze
Brak komentarzy! Bądź pierwszy! Podziel się swoimi spostrzeżeniami!
Dodaj komentarz