
Witam szanowne państwo w kolejnym wydaniu moich życiowych mądrości. Jak zwykle, będzie to kompletny zbiór bzdur, które kompletnie w niczym Wam życiowo nie pomogą. No, może jedynie pomogą Wam docenić swój aktualny, podejrzewam, że jeszcze zdrowy, stan psychiczny i porównać go z moim totalnie spaczonym i przesiąkniętym psychotropami. Tak mili państwo, w redakcji nie da się inaczej przetrwać, a leki bez recepty pomagają tylko w lżejszych przypadkach.
Dzisiaj porozmawiamy sobie o filmach Disneya. Tak, o filmach Disneya. Chciałabym otóż wszystkim oświadczyć, i mam nadzieję, że jakiś przedstawiciel Disneya to przeczyta, że ich produkcje filmowe zrujnowały mi życie. No, może nie zrujnowały tak do końca, ale przynajmniej poszerzyły listę moich, już i tak niezwykle rozwiniętych, fobii. Weźmy na przykład taką Calineczkę. Zawsze bałam się tego filmu. Pytacie czemu? Pomyślcie sobie tylko... Przecież ten film nie przedstawia historii miniaturowego człowieczka, ale ma w zamiarze zwrócenia waszej uwagi na to jak maleńcy i tak właściwie nic nie znaczący jesteście w tej wielkiej galaktyce (gram za dużo w Mass Effect ostatnio)!



















