Uniwersum Śródziemia to coś, czego nikomu nie trzeba przedstawiać. Najsłynniejsza trylogia Tolkiena obrosła w naszych kręgach ogromną legendą i licznymi produkcjami, tak lepszymi jak i gorszymi. Stworzenie dzieła w tym świecie po prostu gwarantuje przyciągnięcie ogromnej uwagi, a teraz ktoś będzie mógł spełnić to marzenie. Stanie się tak z powodu wystawienia praw licencyjnych przez The Saul Zaentz Company.
W ciągu roku Egmont zaserwował miłośnikom grozy aż pięć albumów z kolekcji Hill House Comics, sygnowanej nazwiskiem Joego Hilla. Sygnowanej, ponieważ pisarz pracował zaledwie nad dwoma z nich, w pozostałych oddając fotel scenarzysty innym autorom. Z kolei w zapowiedzi "Daphne Byrne" pada stwierdzenie, że to ostatnia odsłona tejże kolekcji. Niestety najlepsze, co ów kolekcja miała do zaoferowania, dostaliśmy na początku.
W komiksowym debiucie dramatopisarka i scenarzystka filmowa Laura Marks zabiera czytelników do XIX–wiecznego Nowego Jorku. Tam poznajemy tytułową Daphne, czternastolatkę, próbującą podnieść się po stracie ojca. To samo tyczy się zresztą jej matki, lecz pani Byrne uczęszcza na spotkania ze spirytystką, aby pozostawać w kontakcie z mężem w zaświatach. Pewnego razu na wieczorek zabiera także córkę, lecz ta dostrzega wybiegi szarlatanów i od tego momentu stara się odciągnąć matkę od naciągaczy żerujących na rodzinnej tragedii. Jednakże Daphne ma własne problemy i to nadnaturalne – nawiedza ją Brat, ponura istota, którą dostrzega tylko dziewczyna. Wizje przeradzają się w nieustanną obecność podszeptującej mary.
Kontynuacje wielkich dzieł tworzone przez innych autorów z reguły nie są udane. W najlepszym wypadku mogłyby być dobrą opowieścią jako osobny byt, lecz podpięte pod istniejące uniwersum wypadają co najmniej przeciętnie. Nie inaczej rzecz ma się z "Księciem Kaladanu" duetu Briana Herberta i Kevina J. Andersona.
Obaj twórcy wzięli na warsztat dobrze napisane postacie innego autora i osadzili je we własnej opowieści. Jest to niezwykle trudne wyzwanie, by dokonać pewnego rodzaju pastiszu, oddać odpowiednio złożoność ich osobowości. W przeciwnym razie bohaterowie tracą na wiarygodności. Tak też niestety stało się w "Księciu Kaladanu". Poziom intryg istotnie spadł. Biorąc pod uwagę ich skalę i zawiłość ukazaną w "Diunie", znaną z określenia "finta wewnątrz finty w fincie", ta powieść jest nieomal historią kłótni w piaskownicy względem pierwowzoru.
Pamiętacie "Maskę"? Komedię, w której Jim Carrey ze zwykłego urzędnika bankowego przemieniał się w zwariowanego i niezniszczalnego gościa z zieloną twarzą? Spieszę poinformować, że niedawno po polsku wyszedł komiksowy pierwowzór. Jeśli jednak myślicie, że będzie to powtórka z rozrywki, to cóż – nic bardziej mylnego.
Tytułowa maska zadebiutowała jeszcze w 1987 roku. Wieść gminna niesie, że jedną z inspiracji dla twórców (scenarzysty Johna Arcudiego i rysownika Douga Mahnke'a) byli Joker oraz Creeper, postacie mające swój rodowód w DC Comics. I o ile szaleństwo tego pierwszego nietrudno dostrzec w Wielkim Łbie (tak nazywani są nosiciele maski), o tyle twórcy od początku postanowili podkręcić tę cechę do oporu.
Dziesiątki postaci, dumna i silna bohaterka dążąca do osiągnięcia pełni potencjału, mroczne sekrety władców, wojny królestw i los maluczkich istot – brzmi jak przepis na epickie fantasy?
Autorki "Monstressy" od samego początku prowadzą flagową serię w tym kierunku – rozbudowanej opowieści o magii, przeznaczeniu, wielkich marzeniach i aspiracjach przeplatających się z wykorzystywaniem podwładnych i bliskich, toczeniem wojen i osobistych porachunków. W Znanym Świecie wojna zaczęła się na dobre, natomiast wpływ na nią ma wiele istot z Maiką Półwilk na czele. Nim jednak w końcówce "Przysięgi" dojdzie do kolejnego etapu konfliktu, czytelników czekają dwa rozdziały traktujące o przeszłości Maiki i Kippy. W retrospekcjach opowiadają o przygodach z młodości, choć nie po raz pierwszy w ramach serii to nie część poświęcona głównej bohaterce jest najciekawsza. Opowieść Kippy jest wprawdzie prosta, ale po raz kolejny uzmysławia czytelnikom niezwykły charakter postaci na tle tej brudnej rzeczywistości, gdzie aż dziw bierze, że ktoś o równie otwartym usposobieniu jest w stanie przetrwać tak długo.
"Dni, których nie znamy" trafiły do niejednej topki za 2020 rok i nie powinno to dziwić, ponieważ to świetny komiks, który prędko docenili rodzimi czytelnicy. Naturalną konsekwencją jest publikacja polskiego wydania kolejnego komiksu francuskiego autora.
Timothé Le Boucher ponownie serwuje thriller psychologiczny. W małym miasteczku nastolatka imieniem Laura morduje prawie całą swoją rodzinę, poza Pierre'em, młodszym bratem, który na skutek szoku i obrażeń zapadł w śpiączkę. Tytułowy pacjent budzi się po kilku latach i od razu trafia pod kuratelę Anny Kieffer, psycholog śledczej, mającej nadzieję, że sesje z Pierre'em pozwolą jej odkryć okoliczności dawnej zbrodni. Tym bardziej że tuż po rodzinnej masakrze zajmowała się przypadkiem Laury. Młody chłopak cierpi jednak na brak pełni władz w kończynach, a gdy zamyka oczy, dostrzega postać ubraną na czarno, oskarżając nawiedzającego go – wyimaginowanego lub nie – nieznajomego o zbrodnię, chociaż nie ma na to najmniejszych dowodów. Anna staje przed trudnym zadaniem oddzielenia rzeczy realnych od będących wytworami wyobraźni i traumy.
Zgodnie ze słowami Ricka Remendera "Deadly Class" ma zakończyć się na jedenastu tomach (a pięćdziesięciu dwóch zeszytach). Szóstą odsłoną zatytułowaną "To jeszcze nie koniec" przechodzimy więc półmetek historii o młodocianych bohaterach szkolących się na przyszłych zabójców.
W poprzedniej części otrzymaliśmy swego rodzaju nowe początki – pojawili się nowi bohaterowie, którzy podobnie jak starzy są zagubieni w trudnym do życia świecie. Jednak postacie towarzyszące nam od początku serii wcale nie zostały zapomniane, a najważniejsza z nich – Marcus Lopez – wraca do gry. Kłopoty nadchodzą.
Rok 2021 upłynął pod znakiem "Diuny". Głośna ekranizacja kultowej powieści, wysyp gier planszowych bazujących na licencji znanego uniwersum i także adaptacje komiksowe.
Podczas gdy wydawnictwo Rebis sięgnęło po adaptację powieści, od której rozpoczęła się seria "Diuna", Non Stop Comics uraczyło czytelników rodzimą edycją "Diuny: Rodu Atrydów #1", czyli prequelu w komiksowej formule. To w nim poznajemy planetologa Pardota Kynesa, który dopiero wyrusza w podróż na Arrakis, aby badać tamtejsze tajemnice związane z pustynnym środowiskiem naturalnym, przyprawą zwaną melanżem, która w całym wszechświecie znajduje się tylko na tej jednej planecie, oraz poznać społeczność Fremenów. Równocześnie syn imperatora Elrooda niecierpliwi się, aby zasiąść na tronie, kilkuletni Duncan Idaho próbuje wywalczyć sobie wolność, a niewiele od niego starszy Leto Atryda zostaje wysłany na planetę cieszącą się niezwykle zaawansowaną technologią, gdzie czeka go niejedno zaskoczenie.
Pomimo ośmiu albumów o Mike'u Blueberrym, jakie trafiły na polski rynek, dopiero dziewiąty opowiada o pierwszych donośnych przygodach ikonicznej postaci. A są to historie warte poznania.
Pierwsze wydanie zbiorcze "Młodości Blueberry'ego" zawiera tytułową "Młodość Blueberry'ego", "Jankesa o nazwisku Blueberry" i "Niebieskiego jeźdźca". Przyszłego awanturnika poznajemy jako napuszonego i zuchwałego syna bogatego plantatora z południa. Na skutek zakusów jednego z sąsiednich właścicieli ziemskich zostaje jednocześnie pozbawiony względów potencjalnej wybranki, posądzony o morderstwo i zmuszony do ucieczki bez środków do życia. Aby uciec przed oprawcami gotowymi dokonać samosądu, Mike kieruje się na północ i zmienia nazwisko na Blueberry. Niedługo potem Amerykę ogarnia wojna secesyjna.
Gatunek homo superior nigdy nie miał łatwo, ale po wydarzeniach z "Rodu M" wisi nad nim widmo wyginięcia, bowiem na Ziemi nie rodzą się już żadni nowi mutanci. Żadni? Z małym wyjątkiem.
Kiedy X–Men zastanawiają się nad nieuniknionym końcem ich gatunku, na świat przychodzi dziecko z genem X i od razu wywołuje nie lada zamieszanie. Nowo narodzone homo superior szybko staje się trudne do namierzenia, a w ślad za mutantem podążają zarówno chcący ocalić gen X, jak i pragnący wykorzystać dziecko do sobie tylko wiadomych celów. Rozpoczyna się wojna, w której stawką jest przetrwanie X–Men. W czym zresztą nie pomaga wtrącanie się profesora Xaviera w sposób kierowania drużyną przez Cyclopsa.
Zasadniczo "Kompleks mesjasza" zwiastował niezgorszą fabułę. Sprzeczki związane z kompetencjami przywódczymi Xaviera i Summersa, nowa nadzieja dla X–Menów i wielka wojna o przyszłość lub zagładę gatunku – mieszanka może nie najbardziej pomysłowych motywów, ale wystarczających, aby liczyć na smaczne danie w superbohaterskim sosie. Tyle że takiego dania nie dostajemy.