
Tryb kooperacji wzbudził uzasadnione kontrowersje wśród społeczności fanów i trudno się temu dziwić. Seria „Mass Effect” od początku była doświadczeniem przeznaczonym dla pojedynczego gracza i choć w tej beczce miodu dało się wyczuć kilka łyżeczek dziegciu, to nikt o zdrowych zmysłach nie stwierdziłby, że przygody komandora Sheparda były niesatysfakcjonujące. Natomiast otworzenie się na wieloosobową rozgrywkę może oznaczać, iż BioWare nie skupi się w wystarczającym stopniu na doszlifowaniu wszystkich elementów i zacznie iść na skróty. Tym bardziej, że Kanadyjczycy są ostatnio w wyraźnym dołku. Zapijają swoje smutki w nędznej spelunie i flirtują z mainstreamem w akompaniamencie depresyjnych kawałków, zapominając o przyjaciołach, którzy byli z nimi od lat.

Dlatego też, jestem w stanie zrozumieć obawy masy fanów, którzy powoli szykują się do małej krucjaty przeciwko chłopcom z Edmonton. Generalnie sam nie lubię kombinowania, małych skoków w bok i zmiany planów w ostatnim momencie, gdyż jest to obarczone zbyt wielkim ryzykiem. Nie można było z tym trochę poczekać i wrzucić tę opcję po premierze gry albo podtrzymać swoją dawną obietnicę, tworząc pełnowartościowy tytuł przeznaczony dla wielu graczy?
Najwyraźniej nie. Chris Priestly, starając się ugasić wrzenie niemałej części społeczności graczy, postanowił uchylić rąbka tajemnicy związanej z trybem kooperacji, który został zaimplementowany do finału serii „Mass Effect”. Co ciekawe, informacje te nastrajają optymistycznie do tego nietypowego konceptu. Może w tym szaleństwie jest metoda?