
Dzisiaj w pociągu zaczęłam rozmyślać o jabłkach. Tak, jabłkach. Doszłam do wniosku, że nie rozumiem jabłek. Nie smakują aż tak dobrze jak inne znane mi owoce. Jedząc je człowiek ślini się i stara się powstrzymać wyciek soków z ust, a przy tym gryzie je tak głośno, jakby się zamienił w konia. Do zakupywanych przez nas jabłek powinni dołączać od razu tonę chusteczek, żeby na stole nie powstawała ciągle powódź. Jabłka są podstępne. Można przyglądać się takiemu cwaniakowi na rynku przez pół godziny, nawet wolno nam go pomacać, a kiedy w końcu zdecydujemy się na zakup i podbudowani w duszy odchodzimy od straganu i decydujemy się na natychmiastową konsumpcję okazuję się, że... to twarde jabłko wcale nie jest takie kwaśne, słodkie ani soczyste, jak nam się początkowo wydawało. To całe zadowolenie i ta pewność siebie, że w końcu dokonaliście tego zakupu, który staje się symbolem waszej życiowej samodzielności, po prostu rozpływają się w żałości, która was ogarnia. Zdajecie sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie dorośliście jeszcze do tak wielkich czynów, jak samodzielny zakup jabłka i przeżuwając w goryczy ten niesoczysty owoc składający się tylko i wyłącznie z niesmacznego miąższu, idziecie poskarżyć się mamie. Bo mama zawsze potrafi wybrać te jabłka, które są odpowiednie. Potrafi je nawet wypatrzeć z odległości dwudziestu metrów.
Ostatnio chodzą plotki, jakoby teoria ewolucji Darwina była błędna. I ja wiem, że kluczem do rozwiązania tego wszystkiego są owoce. Widzicie, jedząc takie jabłko, człowiek zamienia się praktycznie w konia. Jedząc banana, w małpę. Ponoć wszystkie gatunki są ze sobą spokrewnione – ja twierdzę, że są dokładnie takie same. Wszystkie, niezależnie od rozmiaru i owłosienia, zamieniają się w nieudolne kreatury podczas konsumpcji owoców.