Kolejny weekend minął mi pod znakiem RPG. W sobotę pierwszy raz w życiu miałem okazję zagrać w Zew Cthulhu i to w realiach II wojny. Wiecie – naziści, okultyzm – tyle, że bez Indiana Jonesa. Lwia część drużyny składała się paskudnych hitlerowców, w tym jednego najpaskudniejszego, bezwzględnego – skrywającego swe okrucieństwo pod płaszczykiem kultury, dobrych manier i wyszukanego słownictwa – porucznika SS. Innymi słowy – strasznego skur*****. Brunner to przy nim potulny miś i wzór cnót wszelakich.
Zaraz, zaraz! A skąd pomysł na granie "taką ekipą" – zapytacie. Cóż, Zew Cthulhu traktuje o narastającym szaleństwie, grozie i poczuciu beznadziejności. Czyli tamtejsi bohaterowie mają przerąbane na całej linii. Zatem wspólnymi siłami doszliśmy do wniosku, że łatwiej będzie mistrzowi gry katować postacie graczy, jeśli będą oni odgrywać cholernych nazistów.