Kiedy widzę jak Jankesi biorą się za przerabianie na własną modłę perełek azjatyckiej kultury, od razu w ramach gestu solidarności ze zgwałconymi Japończykami mam ochotę postawić zapaloną świeczkę w oknie. Historia pokazuje, że ten mariaż cywilizacyjny zawsze kończył się katastrofą, a dobitnym przykładem potwierdzającym tę regułę jest "Godzilla" z 1998 roku. Od tamtego czasu, gdy tylko zobaczę twarz Matthew Brodericka, szybko lecę po coś mocniejszego i z dużą ilością procentów (może być nawet woda kolońska, jak nic nie ma w pobliżu), aby tylko czymś zagłuszyć ostry ból głowy.
Minęło szesnaście lat i Hollywood ponownie doszło do wniosku, że warto zbudzić azjatyckie monstrum z letargu. Ech... oczekiwałem tego, więc teraz pozostaje mi tylko trzymać kciuki, aby tego kameralnie nie spieprzyli. Jedyna nadzieja w Bryanie Cranstonie i specjalistach od efektów specjalnych, którzy mogą uratować ten film.