
Patrząc z perspektywy czasu, Bethesda Softworks jest znana bardziej z tworzenia DLC znajdujących się „po ciemnej stronie mocy” niż konkretnych rozszerzeń, które są warte wydania każdej złotówki. Legendarna „Zbroja dla konia” czy żenująca „Operacja Anchorage” nie są tytułami, które w portfolio potentatów z Rockville zapisały się złotymi zgłoskami, choć nie ukrywajmy – sprzedały się jak ciepłe bułeczki (i ponoć nadal to robią). Skoro produkt generuje wysokie przychody przy włożeniu w niego minimalnego wysiłku, to po co przepłacać?
Następuje tutaj dziwna korelacja, której fenomen wciąż spowija gęsta mgiełka tajemnicy. Z jednej strony wszyscy psioczą na kiepski model DLC i otwarcie krytykują twórców za jawną chciwość, a z drugiej ktoś jednak kupuje te dodatki, bo inaczej korporacje zmieniłby taktykę zanim mrugnęlibyśmy okiem. Tak jest, sami wchodzimy w te śmierdzące bagno, pomimo że nie chcemy zabrudzić sobie swoich nowiutkich lakierek i pieklimy się na administracje, która nie zamierza go osuszyć.

Jak będzie w przypadku „Skyrim”, czy czeka nas zalew „tanich” DLC? Wedle zapowiedzi Todda Howarda, niekoniecznie. Producent kolejnej części sagi „The Elder Scrolls” obiecuje, że planowane dodatki najprawdopodobniej przyniosą większe zmiany do głównej rozgrywki i będą czymś pomiędzy „Point Lookout” dla „Fallout 3” a „Shivering Isles” znanego z „Obliviona”.