
Nie da się ukryć, że James Vega ma wiele do udowodnienia już na samym starcie i błyskawicznie musi oczarować graczy swym urokiem osobistym. Inaczej zamiast epickich przygód i prania pysków chłopców z Cerberusa, będzie ciągle szwendał się po „Normandii” i kalibrował jej sprzęt (czy co tam robią załoganci w wolnym czasie) niczym niechciany duch, który mało kogo obchodzi. Sęk w tym, iż ze starą ekipą przeżyliśmy już wiele niebezpiecznych przygód – uratowaliśmy Cytadelę przed Suwerenem czy zaśmialiśmy się Kostusze prosto w twarz, gdy brawurowo zniszczyliśmy bazę Zbieraczy – a takie wydarzenia tworzą nierozerwalne więzi na poziomie podświadomości, obok których nie można przejść obojętnie. Żółtodziób w scementowanej drużynie zawsze będzie miał pod górkę, tym bardziej, że niewiele o nim wiemy i trudno orzec, czy należy mu zaufać.

BioWare dobrze widzi, co jest grane i stara się systematycznie naświetlać przed graczami charakter oraz przeszłość nowego kompaniona. W końcu do premiery nie pozostało dużo czasu, a widmo staruchu przed żołdakiem pokroju Jacoba Taylora wciąż krąży nad społecznością fanów serii „Mass Effect”. Szczególnie, jeżeli chodzi o pasjonatki, które strasznie narzekały na brak dobrej opcji romansowej dla swojej protagonistki. Dlatego też w najświeższym materiale, niezwykle sympatyczny Freddie Prinze Jr. stara się udowodnić, że warto dać szansę porucznikowi Vedze i odłożyć na chwilę ambitne plany nafaszerowania jego grochówki trutką na kosmiczne szczury. Co trzeba przyznać, wychodzi mu to całkiem skutecznie.