Jako Polaka, miłośnika piłki nożnej i pasjonata fantastyki, finał amerykańskich rozgrywek futbolu amerykańskiego obchodzi mnie mniej niż zeszłoroczny śnieg. Jednakowoż „Super Bowl” to jedna z tych imprez, nad którą należy się pochylić, niezależnie od upodobań. Nie dlatego, że Christina Aguilera, pomimo nieustannego podkreślania swojego patriotyzmu, nie potrafi poprawnie zaśpiewać amerykańskiego hymnu narodowego czy też, że zespół „Green Bay Packers” zdobył puchar po czternastu latach. O nie…
Bo „Super Bowl” to swoisty fenomen społeczny oraz kulturowy, współczesne Koloseum i XXI-wieczne zmagania gladiatorów – mnóstwo skrajnych emocji, pasja i zaangażowanie, miliony osób przed telewizorami (corocznie ponad 100 mln.), miliardowe zyski z reklam w przerwie meczu. Każdy człowiek, nie mający nawet rozeznania o co chodzi w tym całym futbolu amerykańskim, dobrze wie o co toczy się walka – nie tylko na płaszczyźnie sportowej.
Nie dziwi zatem fakt, że wielkie wytwórnie i korporacje muszą wyciągnąć z portfela przynajmniej 3 miliony dolarów, aby zapewnić sobie trzydziestosekundową reklamę w przerwie finałowego meczu. 300 tys. „zielonych” za sekundę? Szaleństwo? Tak, ale z tych niezwykle opłacalnych. Dlatego też potentaci filmowi i telewizyjni nie szczędzili grosza, efektem czego mieliśmy okazję zaobserwować nowe spoty reklamowe najnowszych superprodukcji. Krótkie, acz treściwe – sporo nowych scen m.in. „Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach”, „Transformers 3D” czy „Kapitan Ameryka: Pierwsze Starcie”.