
3.5 miliona dolarów za trzydzieści sekund reklamy, skandale w wykonaniu największych gwiazd popkultury, transmisja na żywo do ponad osiemdziesięciu państw na całym świecie, miliardy sprzedanych hot-dogów, pizz i pieczonych kurczaków…

Zdecydowanie, „Super Bowl” ponownie zebrał swoje komercyjne żniwo i pomimo szalejącego kryzysu gospodarczego, przebił na tym polu poprzedni finał rozgrywek futbolu amerykańskiego. Kto wygrał? Jaki zawodnik zgarnął statuetkę dla najbardziej wartościowego gracza? Wybaczcie moją ignorancję w tej kwestii, ale nie mam zielonego pojęcia i kompletnie mnie to nie obchodzi. Po prostu nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem. Nie zdziwiłbym się, gdyby większa połowa ze 110 milionowej publiczności zebranej wczoraj przed telewizorami, podzielała mój zaściankowy pogląd.
Albowiem lwia część widzów niecierpliwe odliczała sekundy do przerwy meczu. Niektórzy byli zainteresowani premierowym singlem Madonny, ale nie da się ukryć, że artystka była jedynie tłem dla zakręconych spotów telewizyjnych i premierowych zwiastunów nadchodzących hitów. Wielkie wytwórnie filmowe nie mogły zawieść swoich konsumentów i jak zwykle zaserwowały im kilka ciekawych reklamówek najświeższych superprodukcji. W tym roku nie zabrakło czarującego Roberta Downeya Jr. i jego ekipy „Mścicieli”, rozmieniającego się na drobne Liama Nessona czy tryskającego testosteronem Dwayne’a Johnsona, któremu partneruje wielki Bruce Willis.