Czasami się zastanawiam, czy Godzilla nie jest jakimś wiecznie żyjącym smokiem, skoro z każdym filmem powiększa swe rozmiary. Chociaż... brak skrzydeł zdecydowanie dyskwalifikuje ją w mych oczach, przez co traktuję ją jak zwykłą, przerośniętą jaszczurkę. Skąd więc tyle szumu wokół jakiejś gadziny? Cóż, odpowiedzi na to pytanie nie znam. Może zna Wiktul, który załamuje ręce nad najnowszą produkcją. Zapraszam do zapoznania się z recenzją (i do ocalenia portfeli przed zbytecznym schudnięciem!).
Po raz pierwszy od dawna poszedłem do kina bez żadnych oczekiwań wobec filmu. Pokochałem Godzillę od pierwszego wejrzenia, gdy dwadzieścia lat temu ujrzałem jej kiczowate piękno w pełnej krasie bezmyślnej, tekturowej destrukcji. Wiedziałem, że jeśli postawię nowej wersji jakiekolwiek wymagania, może spotkać mnie zaskoczenie na miarę "Robocopa", ale w całkowicie negatywnym wydaniu. Dlatego też, na bezgranicznym luzie, skierowałem swe kroki do multipleksu, z komfortową pewnością, że cokolwiek wydarzy się na ekranie, dostarczy mi mnóstwo dobrej zabawy lub przynajmniej szczerego śmiechu. Jak bardzo złym ten film miałby nie być, na pewno nie istnieje nikt, kto świadomie powtórzyłby błędy amerykańskiej "Godzilli" z 1998 roku.