Po raz pierwszy od dawna poszedłem do kina bez żadnych oczekiwań wobec filmu. Pokochałem Godzillę od pierwszego wejrzenia, gdy dwadzieścia lat temu ujrzałem jej kiczowate piękno w pełnej krasie bezmyślnej, tekturowej destrukcji. Wiedziałem, że jeśli postawię nowej wersji jakiekolwiek wymagania, może spotkać mnie zaskoczenie na miarę "Robocopa", ale w całkowicie negatywnym wydaniu. Dlatego też, na bezgranicznym luzie, skierowałem swe kroki do multipleksu, z komfortową pewnością, że cokolwiek wydarzy się na ekranie, dostarczy mi mnóstwo dobrej zabawy lub przynajmniej szczerego śmiechu. Jak bardzo złym ten film miałby nie być, na pewno nie istnieje nikt, kto świadomie powtórzyłby błędy amerykańskiej "Godzilli" z 1998 roku.
Pomimo asekuracyjnego czarnowidztwa miałem prawo sądzić, że czeka mnie dobry seans. Świetne trailery obiecywały opowieść o apokalipsie nadchodzącej pod postacią gargantuicznych rozmiarów monstrum, przywodzącym ludzkość na skraj zagłady. Nie widzieliśmy Godzilli w pełnym świetle, jedynie jako wielkie (dosłownie i w przenośni) zagrożenie, przemykające w mrokach zdemolowanego świata. Czyżby miano dodać do historii o królu potworów elementy thrillera? Nimród Antal przy okazji "Predators" pokazał, że można przyzwoicie przedstawić zgrany schemat i stare straszydło w nowym świetle, z zachowaniem klasycznego nastroju, nie mordując przy tym widzów oraz aktorów. Czy Gareth Edwards popisze się tym samym?
Plik wideo nie jest już dostępny.
Nie. Nie, nie, nie, nie, nie. Tak bardzo "nie"... Wszelkie nadzieje na ewentualne zaskoczenie, suspens czy jakiekolwiek novum zostają pogrzebane w pierwszych minutach filmu, gdy bezpardonowo trafiamy do grobowca superpotworów sprzed wieków. Tu leży szkielet jednego potwora, tu dwóch innych, które go zjadły, a tutaj... O, coś wylazło do morza. Szybka przebitka na historyjkę zapracowanego naukowca zaniedbującego swego synka, jeszcze krótszy epizod Juliette Binoche, pokazanej tylko po to, by mogła zginąć po pięciu minutach i zagłada japońskiej elektrowni atomowej, spowodowana przez "absolutnie nie wiadomo co". Już na tym etapie godzę się z myślą, że w filmie filmu nie będzie, ale cóż, godzę się z tym. Nie przyszedłem do kina na "Hamleta", dawać te potwory!
Niestety, fabuła – tudzież nędzne starania scenarzysty na stworzenie takowej – toczy się dalej. Toczy dosłownie, bowiem tania obyczajówka nie tyle spowalnia, co anihiluje jakąkolwiek akcję, wciągając nas w wir rozpaczliwych starań o aktorstwo. Dorosły syn owdowiałego naukowca, odrzucający swego owładniętego obsesją ojca, jego śliczna żona, która nie umie grać, zresztą – nie ma czego, oraz ich słodki synek, ciągany przed kamerę w bliżej nieokreślonym celu. Małe dzieci oraz "achy" i "ochy", które mamy nad nimi robić, to generalnie plaga tej produkcji. Dzieci tęskniące za rodzicami, dzieci w szpitalach, dzieci ewakuowane autobusami, dzieci w metrze, dzieci w zrujnowanych budynkach, dzieci w kurortach wypoczynkowych. "Ojej, żeby tylko nic złego nie spotkało tej dziewczynki!", "Czy ten piesek ucieknie przed tsunami?", "Biedny mały Japończyk, rodzice zgubili go w metrze!". Dosyć tego. Dawać te potwory!
Mogłoby się zdawać, że skoro gniot pokroju "Pacific Rim" poradził sobie ze zrobieniem sztampowego blockbustera o wielkich robotach walących wielkie, godzillopodobne maszkary po gębach, to "prawdziwa" Godzilla zrobi to o niebo lepiej. Tymczasem okazuje się, że tytułowy stwór stanowi kolejne oszustwo działu marketingu, który złapał nas na trailerową wędkę. Król potworów nie jest ani głównym nemezis, ani nawet głównym "bohaterem" produkcji. Ludzkość walczy bowiem nie z nim, lecz z dwoma innymi dziwadłami, z których jedno, przypominające skrzyżowanie Mothry z gargulcem, w swej bezmyślności obudzili japońscy naukowcy. Drugie, wyglądające jak pluskwo-pająko-cośtam i będące samicą tego pierwszego, Amerykanie przez pomyłkę zapakowali do silosu z odpadami nuklearnymi i wyleciało im to z głów. No cóż, zdarza się. Obie kreatury, tak jak ich arcywróg w postaci "drapieżnika alfa", żywią się promieniowaniem i sieją zagładę w poszukiwaniu jego źródeł. A zatem, nareszcie koniec z truciem o fabule i filmie – kogo to obchodzi? Czas na potworne mordobicie...!
... Które nie nastąpi, bowiem "Godzilla" to film bez Godzilli. Ilekroć staje ona naprzeciw któregoś straszydła, scena urywa się, a o przebiegu starcia dowiadujemy się z programu telewizyjnego, oglądanego przez słodkiego synka głównego bohatera lub zgoła wcale. Po trzecim takim zabiegu z rzędu irytacja widza sięga szczytu, wraz z poczuciem okradzenia z seansu, na który rzekomo zakupił bilet. Jedynie finałowe starcie stanowi dłuższą sekwencję zmagań trójki monstrów, a i tak przetykane jest obficie ujęciami dzielnych żołnierzy i protagonisty oraz jego ślicznej żony, panikującej w roztrzaskiwanym przez bestie budynku.
Chcąc wymienić wszystkie kretynizmy filmu na wzór cyklu "What's wrong with...", musiałbym napisać osobny artykuł, dlatego wymienię jedynie te najbardziej ściskające żalem w pewnym miejscu. Okazuje się, że do obrony przed prehistorycznymi koszmarami ludzkość posiada cztery lotniskowce (zdolne jedynie pływać obok zmierzającej ku San Francisco Godzilli), jedną bombę atomową (na całe szczęście odporną na gryzienie, zrzucanie z kilkuset metrów i obijanie o ściany wieżowców, ale budzącą strach w dotykających jej niczym jajko żołnierzach) oraz nieprzebraną ilość śmigłowców, których piloci z upodobaniem wlatują w ostrzeliwane cele. Tajna organizacja, powołana do badania natury prastarych potworów w wybałuszaniu gał i opuszczaniu szczęk, przebija nawet tokijską policję z produkcji lat 70., zaś pierwsze pół godziny filmu, nabudowane wokół obsesji ojca głównego bohatera, bierze w łeb wraz z jego śmiercią i zabranymi do grobu sekretami. Przez niekończące się dwie godziny seansu nie byłem w stanie uwierzyć w to, co widzę na ekranie. W pewnym momencie siedzący obok mnie Ranger przysnął, a ja zacząłem ziewać.
Producent zakupionego przeze mnie pudełka czekoladek opakował je w elegancką folię. Dałem się zwabić, wydałem pieniądze jedynie po to, by w środku odkryć paczkę gwoździ bez łebków. Nie po raz pierwszy dałem się oszukać, jednak nie w tym problem, bo na nową "Godzillę" poszedłbym bez względu na to, na jak wielką szmirę by się zapowiadała. Zwykle recenzowanie złych filmów sprawia mi sadystyczną przyjemność, pozwalającą oddać ich twórcom to, na co zasłużyli sobie swoją pracą. Tym razem uważam to za przykry obowiązek, tym bardziej, że po wyjściu z kina zrobiło mi się naprawdę smutno. Tworząc film tego typu, reżyser musi mieć na względzie dwie grupy odbiorców: tych, którzy szukają prostej, prymitywnej wręcz rozrywki do pudła popcornu i nie wymagają niczego więcej ponad dobre kino bezmyślnej, soczystej akcji oraz tych, którzy z różnych powodów są związani z remake'owanym tytułem bardziej emocjonalnie. W wypadku "Godzilli" często jedni są zarazem drugimi. Gareth Edwards zlekceważył obie grupy po równo, wzorując się na równie amerykańskiej (to przytyk w tym kontekście) produkcji z 1998 roku i wrzucając taniochę gdziekolwiek się dało. Widać to w zachowaniach statystów w drugim planie, w efektach specjalnych, które poza niezłą animacją potworów budzą niekiedy uśmiech politowania (złowroga para ścigająca Juliette Binoche), w aktorstwie plasującym się na poziomie "Zmierzchu" i do bólu upierdliwej, wszechobecnej historyjce, która pretenduje do miana fabuły tak bardzo, jak bardzo nikogo ona nie obchodzi.
Cała produkcja posiada dokładnie cztery dobre sceny, stanowiące przebłysk pomysłowości operatora lub artystów koncepcyjnych i za każdą z nich mogę przyznać jej po pół punktu. Jeśli wszystko wam jedno, na jakie bezmózgowie wydacie dwie dychy w piątkowy wieczór, z całego serca polecam cokolwiek innego. Nie znajdziecie tu kiczu, zabawnej tandety, niczego tak złego, że aż dobrego, jedynie nudę i nijakość niegodną nawet waszego torrenta. Jeśli natomiast do króla potworów podchodzicie z nieco bardziej sentymentalnym zacięciem, spróbujcie mi zaufać, a może ochronicie choć jedno wspomnienie z dzieciństwa przed kolejnym, remake'owym okrucieństwem.
Komentarze
Dla mnie najlepszą sceną w filmie był skok HALO. Który zresztą widziałem kiedyś w trailerze. Tym trailerem mnie zwiedli, bo myślałem, że to będzie mroczna opowieść: straszna hekatomba, ludzkość leży i kwiczy, ostatni zdolni do walki żołnierze wyskakują z samolotu w ostatnim desperackim ataku żeby porachować Godzilli kości. A tu taki kij. Smuteczek.
Niech tylko uda mi się zorganizować czas, by mieć wolny wieczór
Dziękuję, dziękuję uprzejmie Czuję się zaszczycony, a także wiem, że moje poświęcenie nie poszło na marne
Ta drama, chociaż na początku nie wkurzała, później została zmieciona rykiem Króla Potworów. Podobało mi się, jak operowali katastrofą - brak muzyki w tych scenach, kiedy ludzkość dostawała wpie%*, dość ładnie dodawał klimatu. Porucznik Typowy i jego Żona Izabela Scenariusz-Wymaga, byli idealnie szarzy i w zasadzie, chociaż na pewno mieli odgrywać jakąś ważniejszą rolę, gdzieś tam ginęli w tle walki gigantów. Podobała mi się też ta mikrobiologia, a rozpacz krabo-pająko matki wzięła mnie bardziej za serce niż te zagubione dzieci i pieski uciekające przed tsunami. Podobała mi się też ta nuta ironii, z jaką pokazywali na samum początku zniszczenia - głownie te w Las Vegas.
"Jessy, we must kill Godzilla" na samym początku też zagrał swoją rolę przyzwoicie i jak stwierdził mój Luby siedząc zaraz obok - cały początek był chyba tylko po to, aby od początku mógł grać wkurw*#&$^@ ojca i robić dramę. I zgadzam się absolutnie, że początek mocno zniechęca do całego filmu. Niemniej sceneria tego zrujnowanego japońskiego miasta była niesamowita i trochę żałuję, że nie musieli się tam pokręcić nieco dłużej.
Mam również świadomość wszystkich błędów, które dla mnie, prawdopodobnie mocno nadszarpywały realizm, jak wspomniana odporna na wszystko bomba i z pewnością kilka innych, ale i tak jakoś to wszystko niknęło w tle czystego wpier%*, jakim była Godzilla. Została świetnie zrobiona, każda tkanka ruszająca się przy ryku i wszystko w niej było tak wspaniale dopieszczone. Ryki, wyłanianie się z dymów, przerażająca wielkość, design - mega. Technicznie był piękny.
W zasadzie to pierwszy film, na który poszliśmy, jak zwykle z popcornem i dwiema colami, przy czym wszystkie trzy zostały ledwie "nadgryzione". Miał swoje błędy, ale potwory były naprawdę niesamowite i każda scena z nimi (których jakoś nadal wydaje mi się więcej, bo sceny bez nich jakoś poginęły w tle prób zrobienia historii w okół całej walki) wciskała mnie w fotel. Mam też ogromną świadomość tego, że film bez dobrego CzyDe i nagłośnienia faktycznie może rozczarowywać, z torrentów tym bardziej. Wyszedł, jak każda produkcja Legendary - gigantyczna rozróba, w której wszelkie próby dramy toną jak w zupie pełnej przyjemnie dopieszczonych efektów specjalnych i przyjemnej estetyki Czego chyba krytyka filmowa bardzo nie lubi i wzięła sobie na ofiarę swojego cynizmu.
(Podobała mi się też kompetencja armii w całym filmie, która równie dobrze mogliby dźgać patykiem te potwory)
I że na koniec jeszcze zacytuję pewną parafrazę, która padła po samym filmie - "Jeżeli jedziesz do San Francisco, upewnij się, że masz kwiaty we włosach i bombę atomową" (scena ze spotkania tych dwóch insektoidów była naprawdę urocza).
Generalnie nie mam co tu więcej dodawać, bo prawie ze wszystkim się zgadzam - fabuła to dno mułu, tak nudna, że miałem ochotę wyjść z kina albo wygodnie się rozsiąść na fotelu i usnąć. W trakcie seansu na zegarek patrzyłem co najmniej kilkanaście razy, pierwszy raz po upływie godziny, kiedy zaczynałem pojmować, że zostałem zrobiony w bambuko. Godzilli nie widać, na ekranie rozgrywają się obyczajowe wątki żołnierzyka, japońskiego naukowca, amerykańskiego żołnierza dowódcy, pielęgniarki, a wcześniej jeszcze amerykańskiego pracownika elektrowni, który w ciągu 15 lat urósł do rangi naukowca. Nuda, nuda, nuda. A gdy pojawia się Godzilla, i tak poświęcany jej czas był zbyt krótki, aby przynajmniej ostatnie minuty uczynić ciekawymi.
Nie wspominając już nawet o tym, że Godzilla - oprócz faktu, że ładnie wygląda - żadnego więcej wrażenia nie robi. Jeden może moment mi się podobał: gdy ten inny stwór sobie szedł, a żołnierze ukrywali się na torach. Tu pojawiło się lekkie zainteresowanie. Tyle. Chcecie iść do kina na "Godzillę"? Szczerze polecam Wam przeczytanie recenzji Wiktula i głębokie przemyślenie sprawy. Ocena 2/10 jest jak najbardziej adekwatna dla tego... czegoś bez emocji, bez akcji, bez niczego co mogłoby zadowolić widza.
http://trzynasty-schr...p?topic=7706.0
Dodaj komentarz